Czas krwawego księżyca

Martin Scorsese – jeśli jesteś kinomanem i nie widziałeś żadnego z jego filmów, to nie jesteś kinomanem. 80-letni nowojorczyk ani myśli o przejściu na emeryturę i co parę lat przypomina o swojej obecności kolejnym filmem. Tym razem mamy do czynienia z mieszanką dramatu, westernu i… kina gangsterskiego. Czyli adaptacja książki non-fiction Davida Granna, która wkrótce będzie także dostępna na Apple Tv+.

Jesteśmy na początku lat 20. wieku XX. W hrabstwie Osage zamieszkali Indianie z plemienia… Osage’ów, których wypędzano z innych miejsc. Teraz osiedlili się na dobre, dostając gorszej jakości ziemię. Ale tak naprawdę to mieli wielkie szczęście, bo na ich terenach była… ropa naftowa. Indianie mieli prawa do eksploatacji ziemi, więc pieniądze zaczęły iść szerokimi strumieniami i mieli ogromne majątki. Tak wielkie, że wielu było stać na samochód z… białym kierowcą, a nawet na służących. Pewnie by żyli sobie spokojnie, ale wokół nich – niczym sępy – zaczęły krążyć chciwe, białe ręce. Najpierw zaczęli u nich pracować, by żenić się z ich kobietami. Wtedy niektórzy przedstawiciele (oraz przedstawicielki) plemienia zaczęli powoli umierać lub ginąć.

Właśnie w takich okoliczność do hrabstwa trafia Ernest Buckhart (Leonardo DiCaprio) – w czasie I wojny światowej był kucharzem piechoty. Facet nie ma zbyt lotnego umysłu, ale nie można mu odmówić ambicji oraz miłości… do pieniędzy. I jeszcze ma dobre koneksje, czyli wuja Williama Hale’a (Robert De Niro) zwanego „Królem Billem”. Nie ma w tym rejonie drugiego takiego człowieka, który byłby w takiej serdecznej przyjaźni z Osage’ami. Do tego jest zastępcą szeryfa, co daje mu spore możliwości. Jak załatwienie pracy siostrzeńcowi jako szofer i tak wpada mu w oko Mollie (Lily Gladstone). Do tego stopnia, że decyduje się z nią ożenić. Pytanie jednak czy bardziej kocha ją czy jej majątek?

„Czas krwawego księżyca”, choć osadzony w innych realiach, jest dziwnie znajomym dziełem w dorobku Scorsese. Mocno czuć tu echa „Chłopców z ferajny”, „Ulic nędzy”, a nawet… „Wilka z Wall Street”. Moralitet o chciwości, rewizjonistyczne spojrzenie na mit założycielski Ameryki oraz historia bezwzględnej zbrodni dla pieniędzy. Ale jeśli spodziewacie się thrillera, to nie macie czego tu szukać. Bo historię poznajemy z perspektywy sprawców i organizatorów tej zbrodni. Jak głęboko sięgała nitka intryg, manipulacji i jak biali byli „przyjaciółmi” Indian, a tak naprawdę eksploatowali ich majątek, kazali im płacić za swoje usługi więcej niż powinni oraz tuszowali swoje zbrodnie. A równolegle obserwujemy relację Ernesta z Molly, gdzie granica między miłością a oszustwem jest bardzo cienka. I to byłby najciekawszy wątek całej historii, tylko jest jeden problem. Czułem pewną obojętność wobec całych wydarzeń i najgorsze jest to, że nie umiem powiedzieć dlaczego. Czy to mój wewnętrzny wewnętrzny cynik, spodziewający się najgorszego po ludziach i potrafiący sobie wyobrazić znacznie bardziej okrutne, brutalne zbrodnie? Może już zbyt wiele widziałem podłości, wyrachowania i tego, co człowiek zrobił człowiekowi w imię własnego zysku, że już kompletnie się znieczuliłem? A może przyczyną jest coś innego?

Bo technicznie nie jestem w stanie się do niczego przyczepić: mamy przepiękne zdjęcia, dość płynny montaż (kapitalny początek niczym z kroniki filmowej), etniczno-bluesową muzykę oraz fantastyczne kostiumy i scenografię. Sam wygląd Indian z ich tradycyjnymi strojami oraz jak zaczyna się asymilować/tracić swoją tożsamość robi bardzo mocne wrażenie. Zaś samo zakończenie i finał robią taki strzał z liścia, że głowa mała. W czym pomaga fenomenalna obsada. Robert De Niro wypada tu o wiele lepiej niż w „Irlandczyku” i jest znakomity w roli dwulicowego Hale’a – niby życzliwy, otwarty, przyjazny, a tak naprawdę wbija ci nóż w plecy, manipuluje, krętaczy. DiCaprio cały czas balansuje między byciem idiotą i sukinsynem, zaś czasami jego mimika przypominała… Jacka Nicholsona. Ale najmocniejszym punktem jest Lily Gladstone, która pojawia się rzadziej niż powinna i samymi oczami pokazuje wszystko, co powinniśmy o niej wiedzieć. Jej ból, udrękę i poczucie osaczenia pokazany jest bezbłędnie, a wielką szkodą jest fakt, że nie jest bohaterką tego filmu.

To jest ten typ filmu, który jestem w stanie docenić i szanować za podejmowaną tematykę oraz pójście pod prąd. Ale gdzieś po drodze zgubiłem zaangażowanie emocjonalne do tej okrutnej historii ludobójstwa. „Czas krwawego księżyca” wywołał we mnie większy niedosyt niż się spodziewałem po takim mistrzu jak Scorsese.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Czarny ptak

Kiedy wydaje ci się, że już nie da się niczego nowego powiedzieć w danym temacie, pojawia się coś obalającego tą tezę. Bo znowu mamy więzienie, seryjnego mordercę i próbę udowodnienia jego winy. Oraz wszystko oparte jest na faktach. ALE jeśli scenarzystą serialu jest pisarz Dennis Lehane sprawa staje jest interesująca. Po kolei jednak.

czarny ptak1

Głównym bohaterem „Czarnego ptaka” jest Jimmy Keene (Taron Egerton) – młody chłopak, co mógł zrobić karierę jako futbolista. Ostatecznie poszedł w dilerkę i żyje sobie więcej niż dobrze. Niemniej nic nie trwa wiecznie i chłopak zostaje aresztowany. Dostaje 10 lat więzienia, a po paru miesiącach szansę za skrócenie wyroku. Jaką? Musi się podjąć niebezpiecznego zadania: trafi do więzienia o zaostrzonym rygorze, by wyciągnąć informacje od podejrzanego o seryjne morderstwo Larry’ego Hilla (Paul Walter Hauser). Brakuje tu jednoznacznych dowodów i przede wszystkim ciał ofiar. Do tego podejrzany ma reputację notorycznego kłamcy, który przyznaje się do wszystkiego. Być może w celu zdobyciu rozgłosu i zwróceniu dla siebie uwagi. Jednocześnie prowadzone jest policyjne śledztwo, by móc dać Keene’owi czas na zebranie dowodów.

czarny ptak4

Jeśli teraz przyszło wam do głowy, że nowy mini-serial od Apple Tv+ kojarzy się z „Mindhunterem”, jest to poniekąd właściwy trop. Bo też mamy więzienie, seryjnego mordercę oraz rozmowy z nim, by wejść w jego duszę. Jednocześnie (niejako równolegle) do głównego wątku wątku mamy lokalnego detektywa z biura szeryfa (Greg Kinnear) i agentkę FBI (Sepideh Moafi), próbujący znaleźć jakieś punkty zaczepienia. Ta narracja tylko pozwala pokazać zarówno bezradność systemu wobec braku mocnych poszlak i dowodów, z drugiej jest więzienna izolacja i paranoja. Oraz poczucie, że przykrywka może zostać spalona.

czarny ptak2

Powolne docieranie oraz odkrywanie umysłu… kogo tak naprawdę? Mordercy, dziwaka, mitomana, człowieka pełnego mroku w sobie? To powolne budowanie „więzi” wywołuje podskórny niepokój, gdzie poznajemy mroczne myśli, które budzą o wiele większe przerażenie niż pokazanie zmasakrowanych ciał. I to wystarczy, a gdy dodamy do tego bardzo sterylne więzienie, gdzie mamy najgorszych z najgorszych to psychika może tego nie unieść. Jak choćby w scenie, gdy Jimmy idzie, patrzy na więźniów i ma poczucie, że patrzą na niego, a tak naprawdę… rozmawiają. Im dalej w las, tym atmosfera robi się coraz bardziej gęsta i niepokojąca, przez co ciężko przewidzieć rozwój wypadków. Tak samo mocny jest odcinek, z przeplatanymi retrospekcjami… jednej z ofiar i jej narracją z offu.

czarny ptak3

Jeszcze bardziej jest to podbite fenomenalnym aktorstwem. Kolejny raz klasę potwierdza Taron Egerton, którego Keene początkowo jest bardzo pewny siebie i opanowany, co zszedł na złą stronę dla wygody oraz łatwej kasy. Jednak z czasem zaczyna coraz bardziej lęk i budowana relacja z Hallem mocno odbija się na nim. Niejako wchodząc w najmroczniejsze wspomnienia, wyparte emocje i demony. Ale prawdziwą perłą jest fenomenalny Paul Walter Hauser w roli Larry’ego Hilla. Mówiący bardzo delikatnym głosem, wolno ruchliwy i z bokobrodami sprawia wrażenie niegroźnego, może nawet rodzić współczucie. Do momentu jak zaczniemy wsłuchiwać się w jego słowa, zwłaszcza w kwestii kobiet i tu się robi niepokojąco. Wspólne momenty obydwu panów są najbardziej elektryzującymi momentami. Nawet drugi plan, choć zawiera dość znajome typy (zmęczony życiem policyjny wyga, ambitna agentka FBI czy schorowany ojciec z wyrzutami sumienia) zagrany jest co najmniej bardzo dobrze i każdy ma swoje przysłowiowe pięć minut.

czarny ptak5

Skoro nie dostaniemy (raczej) trzeciego sezonu „Mindhuntera” – muszę w końcu nadrobić drugi – „Czarny ptak” stanowi bardzo solidne zastępstwo. Świetnie napisane, wyreżyserowane i zrealizowany dramat o najmroczniejszych stronach człowieka. Bez jakichś dużych ozdobników oraz fajerwerków, za to z bardzo nieprzyjazną atmosferą.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Central Park – seria 3

Wszystko kiedyś musi się skończyć. Nie sądziłem, że w dwa miesiące połknę tak cudowny serial jak „Central Park” – mieszanka musicalu i komedii z humorem bardziej dla dorosłych. I nadal mamy naszą znajomą paczkę, czyli Owena Tillermana, jego rodzinę, narratora-barda czy demoniczną Bitsy Brandenham oraz mającą chrapkę na jej kasę służącą Helen. Sprawy kupna Central Parku się komplikują po ustąpieniu burmistrza.

A poza tym co w naszej rodzince? Paige dostała zlecenie na napisanie powieści kryminalnej, Molly nadal tworzy komiksy o Pięściarze i przechodzi okres dojrzewania, Owen nadal ma na głowie mnóstwo rzeczy. Cole nadal ma fiksację na punkcie przyrody. Ale do Nowego Jorku przybywa siostra Paige – Abby. Wynajmuje mieszkanie z innymi lokatorami i próbuje spełnić się jako aktorka, próbując też znaleźć pracę. No i ją znajduje… u Bitsy Brandenham jako kelnerka. Nie muszę mówić, ze reszta rodziny bardzo się z tego powodu cieszy. Innymi słowy: dzień jak co dzień w Central Parku.

Odcinków tym razem mamy 13, ale nadal krążą w okolicy 25 minut. Wielowątkowa narracja i przeskoki między postaciami nadal działają. Twórcy cały czas potrafią zaskoczyć, piosenki pojawiają się znikąd i są o wszystkim, nawet o… praniu. (Jeszcze nie przyzwyczailiście się do takich numerów?) I w zasadzie każdy odcinek stanowi osobną opowieść, gdzie twórcy bawią się formą, eksperymentują, zaś do śpiewu może dołączyć każdy w najmniej oczekiwanym momencie. Zabawa dla mnie była przednia. Do tego nie brakuje odniesień do popkultury – sprawa kradzieży bardzo cennej wołowiny przypomina powieść Agathy Christie (albo film „Na noże”)), próba napisania rozdziałów przed deadlinem w obskurnym fotelu może skojarzyć się z „Bartonem Finkiem”, zaś segmenty z Pięściarą to parodia superbohaterszczyzny. A nawet jest odniesienie do… „Czarnego łabędzia”. Przy okazji twórcy dotykają kwestii rasizmu, przywiązania do ważnych postaci dla parku (odcinek poświęcony sprzedawcy hot-dogów i zastąpieniu go w bardzo ważnym dniu), poszukiwaniu pracy, poszukiwaniu członków k-popowego bandu, strajku pracowników Betsy czy… próbie sklonowania psa.

Jak i tak nie zdradzam nawet połowy tego, co w „Central Parku” się dzieje. Nadal wszystko jest kapitalnie zaśpiewane oraz zagrane, a do obsady wróciła Kristen Bell – teraz jako Abby. Ta pozytywnie nastawiona do życia dziewczyna jest przeurocza, znosząc dość cierpliwie ostre słowa Bitsy (Stanley Tucci nadal błyszczy). Ale jej finałowa frustracja i rzucenie pracy w diabły to jeden z najjaśniejszych punktów serialu. Nie ma tu spadku formy, każdy dając od siebie masę pasji, energii i zaangażowania. Nawet w drobnych epizodach jest parę perełek (optymistycznie nastawiony Elwood, naczelny Marvin czy bibliotekarka Karen), które nie pozwalają o sobie zapomnieć.

Jak to była cudna przygoda i kolejna perła w bibliotece Apple Tv+. Prosta kreska ma w sobie masę uroku, różne stylistycznie piosenki brzmią fantastycznie (teksty też niczego sobie), zaś obsada daje z siebie wszystko. Jeśli jeszcze nie widzieliście, zobaczcie koniecznie, bo tak eleganckiej komedii dla dorosłych nigdzie nie znajdziecie. CUDOWNE!!!!

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Central Park – seria 1

Nie ma bardziej ikonicznego miejsca w Nowym Jorku niż Central Park – chyba jeden z największych parków świata. Tu można zrobić masę rzeczy: spacerować, jeździć na rolkach, śpiewać, tańczyć itp. Choć w filmach to miejsce pojawiało się wielokrotnie, nigdy nie stało się samodzielnym bohaterem. Do teraz, kiedy Apple TV+ zrealizowało serial animowany, za który odpowiadali Loren Bouchard („Bob’s Burgers”), Nora Smith oraz Josh Gad. Co mogło z tego powstać?

Bohaterem tego serialu jest Owen (Leslie Odom Jr.), który pełni funkcję nadzorcy tytułowego parku. Mieszka w znajdującym się w Central Parku domu, będącym takim zmodyfikowanym zamkiem z żoną Paige oraz dwójką dzieci: Molly i Cole’m. Wszystko opowiada tutaj śpiewak Birdie (Josh Gad), będącym tutaj narratorem. Owen próbuje dbać o park, chcąc docenienia swojej pracy, Paige jest dziennikarką lokalnej gazety, zaś dzieciaki mają swoje problemy. Cole jest aż zbyt wrażliwy, zaś sarkastyczna Molly piszę własny komiks superbohaterski i… zakochuje się. W chłopaku, co lubi puszczać latawce. Ale nad parkiem zbierają się czarne chmury, a wszystko z powodu cholernie bogatej Bitsy Brandenham (Stanley Tucci). Kobieta chce wykupić Central Park i zbudować na nim osiedle dla elity.

„Central Park” wygląda jak coś w stylu „Simpsonów”, „Family Guya” czy wspomnianego „Bob’s Burgers” i jest mniej wulgarny jeśli chodzi o humor. Co nie znaczy, że nie jest to komedia. Bardziej zadziwiający jest fakt, że serial jest… musicalem. Choć każdy odcinek trwa około 25 minut, mamy co pięć minut piosenkę. W różnych stylach: od godnych Broadwaya po rocka i rap. Napisane z jajem (m.in. o parku, bohaterach czy… rzekomo panoszących się szczurach), bardzo chwytliwe i zapadające jak pierwszy utwór o Central Parku albo rapowany numer pokojówki Bitsy (Daveed Diggs), łasej na jej majątek. Numery pozwalają przerzucić parę gagów w trakcie wykonania oraz na zabawę formą, co tworzy mieszankę wybuchową. Ale serial nie jest tylko serwowaniem śmiechu oraz poprawie naszego samopoczucia, choć to robi znakomicie.

Bo w serialu mamy poruszana dość poważne tematy, nie tylko związane z parkiem czy dbaniem o przyrodę (i jak nadmierne trzymanie się liter prawa może przynieść wiele szkód), ale także kwestii dojrzewania, rodzicielstwa, odpowiedzialności. Przy okazji obrywa się najbogatszym, którzy są mocno oderwani od rzeczywistości, narcystyczni, lecz dzięki swoim wpływom są bardzo niebezpieczni. Każdy odcinek opowiada inną historię, choć głównym spoiwem są próby zdyskredytowania pracowników Central Parku na różne sposoby, m. in. nie przyjmowanie śmieci, wynajęcie graficiarza w celu dokonania aktów wandalizmu czy nasłanie pedantycznej urzędniczki. Choć pierwszy sezon kończy się happy endem, nie można pozbyć się wrażenia, że to dopiero rozgrzewka przed najważniejszym starciem.

Mało wam argumentów za? Do tego jeszcze mamy absolutnie rewelacyjną obsadę głosową, która gra i śpiewa tak, że mucha nie siada. Nie mam kompletnie zastrzeżeń na tym polu, a udało się zebrać cudną ekipę. Fantastyczni są członkowie naszej rodzinki, czyli Leslie Odom Jr. (Owen), Kathryn Hahn (Paige), Kirsten Bell (Molly) oraz Tituss Burgess (Cole). Świetnie się sprawdza także Josh Gad, czyli nasz trubadur Birdie. Narrator, troszkę ironiczny oraz samoświadomy, jest jedyną postacią zwracającą się bezpośrednio do nas, wnosząc wiele humoru także swoim śpiewem. Ale prawdziwą niespodziankę zrobił duet Daveed Diggs/Stanley Tucci, czyli parę naszych antagonistek. Tucci w roli Bitsy jest bardzo sarkastyczna, przebiegła oraz ma o sobie bardzo duże mniemanie, zaś jej służąca Helen (Diggs) jest coraz bardziej zmęczona pracą z Bitsy. I najchętniej położyłaby ręce na jej majątku, który chce przepisać… psu.

Pierwszy sezon „Central Park” okazał się dla mnie równie przyjemną niespodzianką jak „Ted Lasso”. Nie wydawał się na pierwszy rzut oka czymś interesującym, lecz animowany musical dla dorosłych (choć bez prostacko-wulgarnego humoru) z masą absurdalnych sytuacji, fantastycznego aktorstwa oraz cudownych piosenek. Jak już zaczniecie i wchłoniecie ten świat, to już stąd nie będziecie chcieli wyjść. Chyba, że nie lubicie musicali, na co już nie poradzę.

8/10

Radosław Ostrowski

Home Before Dark – seria 1

Pozornie ten serial to kolejna historia dziennikarskiego śledztwa. W małym miasteczku, gdzie wszyscy się dobrze znają i skrywa pewną bardzo mroczną tajemnicę. Do tego serial oparty jest na reportażach Hildy Lysiak, co nie byłoby niczym niezwykłym, gdyby nie jeden szczegół. Autorka reportażu miała… 9 lat przy jego pisaniu. ŻE CO? Że za młoda? To przyjrzyjmy się szczegółom.

Bohaterką serialu jest Hilde Lisko (Brooklyn Prince) – 9-letnia dziewczynka, dla której dziennikarstwo jest silną pasją. Matka pracowała jako adwokat z urzędu, ojciec pisał reportaże. Niestety, mężczyzna zostaje zwolniony i wraca w swoje rodzinne strony. Jak się okazuje, reporter ma pewną tajemnicę związaną z miejscowością. Mianowicie 31 lat wcześniej zaginął jego przyjaciel i nadal nie wiadomo, co się z nim stało. Nikt z rodziny nie znał tej historii, ale przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć. Już pierwszego dnia zostaje znaleziona martwa dawna znajoma ojca Hildy, której brat odsiaduje wyrok za porwanie i zabójstwo sprzed 31 lat. Czy te dwie sprawy są ze sobą powiązane? Hilde próbuje wyjaśnić sprawę, choć łatwo nie będzie. I to nie tylko z powodu wieku bohaterki.

Na pierwszy rzut oka „Home Before Dark” może wydawać się kryminałem, gdzie zostajemy zderzeni z mroczną tajemnicą. Tajemnicą, która rzuca cień na mieszkańców całego miasteczka i podzieliła ludzi na dwie grupy. Pierwsi dla świętego spokoju chcieli zostawić dawną sprawę jak było, drudzy wyczuwali, że coś jest nie tak i prawda została zakopana. Próbując coś zrobić zderzają się z biernością i uporem ludzi u władzy. Powrót Matthew Lisko (Jim Sturgess) staje się szansą do skonfrontowania z zapomnianą, wypartą przeszłością, która go ostatecznie ukształtowała i sprawiła, że został dziennikarzem. Przeszłość, z którą musi zderzyć się także cała rodzina, nie mająca zielonego pojęcia o niczym. I jak w klasycznym kryminale mamy tropy i poszlaki, poznanych sojuszników i wrogów, zmowę milczenia oraz kolejne tajemnice. Jednocześnie rodzina próbuje odnaleźć się w nowym otoczeniu, gdzie traktowana jest z pewną nieufnością oraz ukrywaną wrogością.

Ta dwutorowa narracja (śledztwo + wątki obyczajowe) potrafi wciągnąć, stymulując komórki mózgowe. Pomaga w tym kreatywnie pokazane sceny podczas dochodzenia, kiedy nasza bohaterka próbuje sobie przypomnieć pewne szczegóły (szybki montaż plus oznaczenie wizualne) albo wizualizuje pewne wydarzenia (wtedy całe otoczenie jest z papieru). Czy podczas przeprowadzania rozmów pojawiają się retrospekcje (podejrzany opowiadający zastępcy szeryfa o dniu zaginięcia, gdzie obaj są pokazani w chwilach z przeszłości) – kreatywna forma zdecydowanie uatrakcyjnia seans tak jak parokrotnie użyty montaż równoległy. Nawet jeśli niektóre wątki mogą wydawać się tylko zapychaczami (relacja starszej siostry z poznanym chłopakiem), ostatecznie wszystko układa się w zgrabną mozaikę.

Plus przy okazji jeszcze kluczowa jest relacja Hilde z ojcem, gdzie ona widzi w nim nie tylko rodzica, lecz mentora. Bohaterka fantastycznie zagrana przez Brooklyn Prince nie jest chodzącym ideałem dziennikarza: błędnie wyciąga wnioski, czasami pewne rzeczy zdobywa podstępem, niejako goniąc za sensacją. I ma na tym polu kompletną fiksację, wręcz za bardzo skupiając się na pisaniu, zamiast na konsekwencjach jakie może to przynieść. Jednocześnie jej upór oraz determinacja doprowadza do rozwiązania (częściowo) tajemnicy sprzed lat, jednak potrzebuje pomocy ojca (bardzo dobry Jim Sturgess) i jego wspomnień do znalezienia kolejnych tropów. Ta dynamika oraz próbujący się odnaleźć w nowej sytuacji rodzice to dla mnie najjaśniejsze sceny tego serialu. Jak dodamy do tego bardzo wyrazisty drugi plan, gdzie błyszczą m.in. Michael Weston (skonfliktowany i zagubiony zastępca szeryfa, Frank Briggs Jr.), Joelle Carter (dyrektor Kim Collins) oraz Louis Herthum (szorstki szeryf Frank Briggs), dostajemy bardzo żywy, wciągający świat. Nawet jeśli wydaje się on początkowo zbyt znajomy.

„Home Before Dark” to bardzo sprawnie wykonana mieszanka dramatu obyczajowego z kryminałem. Nawet jeśli początkowo wydaje się grać znaczonymi kartami, wielokrotnie zaskakuje, zaś grająca główną rolę Prince wznosi całość na wyższy poziom. Inteligentnie napisane, świetnie wykonane oraz bardzo klimatyczny tytuł.

8/10

Radosław Ostrowski

CODA

Coda – zakończenie utworu muzycznego, typowa dla dużych form muzycznych: fugi, formy sonatowej, także niektórych tańców. Choć film Sian Hader z muzyką ma wiele wspólnego, tytuł oznacza słyszące dziecko głuchych rodziców. Taka jest nastoletnia Ruby, której rodzina utrzymuje się z rybactwa i jako jedyna jest łącznikiem między rodzicami a światem zewnętrznym. I powiedzmy sobie, że z tego powodu ona sama niejako jest skazana na wieczne życie z rodziną w nadmorskim wygwizdowie. Nie brzmi to zbyt obiecująco, zwłaszcza że w szkole nie należy do zbyt lubianych osób.

W końcu dochodzi do kolizyjnego zderzenia. Ruby w ramach dodatkowych zajęć zapisuje się do… chóru szkolnego. Czy to tak na poważnie, czy trochę dla żartu? Pierwsza próba kończy się paniką i ucieczką, czego nikt się nie spodziewał. A zwłaszcza prowadzący chór Bernardo Vilalobos, jednak Ruby przychodzi do niego po zajęciach i ten dostrzega w niej spory potencjał. Problem jednak w tym, że rodzina ma problemy w pracy (kontrole statków, niskie ceny w licytacjach) i decydują się działać na własny rachunek. Bez niej nie dadzą sobie rady, co oznacza poważne spięcia.

Wydaje się, że wiemy w jakim kierunku pójdzie „CODA”, czyli słodko-gorzkiego dramatu o wyborze między dobrem rodziny a podążaniu swoją własną drogą. I poniekąd tak właśnie jest, zwłaszcza że reżyserka lubi troszkę przesłodzić, bo Ruby ma spory talent ni stąd ni zowąd (ok, zdarzają się samouki, ale tutaj nie byłem przekonany) i większość problemów rozwiązuje się dość szybko. Brakowało mi tutaj większego ciężaru, zaś zderzenie osób niesłyszących z resztą jest troszkę zbyt oczywisty. To, co jest największym plusem oraz sercem filmu jest rodzina Ruby. Relacje między nimi, spięcia (język migowy nigdy nie był taki intensywny) oraz próby radzenia sobie z rzeczywistością to najmocniejsze momenty. Nie pozbawione odrobiny humoru (pożycie łóżkowe rodziców czy wizyta u lekarza), ale też z paroma poruszającymi chwilami, bez serwowania emocjonalnego szantażu.

I to jak fantastycznie gra ta familia jest nieprawdopodobne: od bardzo wiarygodnej Emilii Jones przez wręcz nadekspresyjnego Troya Cotsura, który kradnie każdą scenę po mocną Marlee Matlin i Daniela Duranta. To wszystko działa na pełnych obrotach i angażuje. Z aktorów mówiących głosem – poza Jones – wyróżnia się Eugenio Derbez jako nauczyciel muzyki Villalobos. Dość ekscentryczny jegomość z niekonwencjonalnymi metodami pracy, budzący sporą sympatię oraz szacunek. Reszta postaci tak naprawdę jest i robi tylko za tło.

Ciężko jednoznacznie ocenić tegorocznego zwycięzcę Oscarów za najlepszy film. Z jednej strony to porządnie zrobione feel good movie, ale z drugiej jest to przewidywalne, schematyczne, trochę zrobione bez serca.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Tragedia Makbeta

Ile już było przenoszonych na ekran dzieł Will.I.Ama Szekspira, tego nawet nie są w stanie wiedzieć najwięksi fani brytyjskiego dramaturga. Co jakiś czas wraca się do jego największych hitów („Hamlet”, „Romeo i Julia”, „Makbet”), ale też troszkę mniej znanych szlagierów. Tym razem za pewnego szkockiego władcę na M postanowił się wziąć sam Joel Coen. Sam, albowiem jego brat Ethan bardziej skupił się na pracy w teatrze. Jednorazowa przerwa czy coś poważniejszego? Czas pokaże.

Historię znamy bardzo dobrze – Makbet to jeden z możnych oraz kuzyn króla. Wraca z wojny ze zdrajcą króla, po drodze trafia na wiedźmy i przepowiadają, że otrzyma tereny zdrajcy oraz… zostanie królem. Reszty domyślacie się: władza, trupy, krew, szaleństwo, metaforyczne oraz poetyckie teksty. Czy coś można dodać nowego do tej powszechnie znanej opowieści? O dziwo – tak.

I nie chodzi tylko o czarno-białe zdjęcia w formacie 4:3 czy bardzo oszczędną, wręcz surową scenografię. Bo wizualnie czuć tutaj inspirację kinem z lat 20. i 30., gdzie sporą przestrzeń zajmują aktorzy, zaś wiele miejsc jest spowitych mgłą. Najistotniejsze jest jednak to, że do ról państwa Makbeth zostali obsadzeni aktorzy w bardziej dojrzałym (60+) wieku, czyli Denzel Washington oraz Frances McDormand. To już nie są ludzie w sile wieku, mogący jeszcze coś ugrać, zawalczyć i zdobyć. Czemu decydują się na kroki i zawierzają podszeptom tajemniczej wiedźmy? Może to jest ostatnia szansa na osiągnięcie czegokolwiek? Daje to nowe pole do interpretacji i wygląda to zachwycająco. ALE

Bo zawsze musi być jakieś ale. Dla mnie problemem była kompletna obojętność wobec tego, co się dzieje na ekranie. Zdarzały się przebłyski interesujących momentów (finałowe szaleństwo lady Makbet, gdzie w nocy idzie do fontanny, zabójstwo Banka czy każda obecność wiedźm), jednak przez większość czasu czułem się jakbym patrzył przez szybę. Nie dlatego, że jest to źle zagrane, bo tak nie jest. Duet Washington/McDormand potrafi bardzo przekonująco pokazać skrywany strach, dumę oraz szaleństwo. Dla mnie absolutnie magnetyzująca jest Kathryn Hunter jako wiedźma. Niby jest jedna, a tak naprawdę są trzy i to, co robi głosem oraz ciałem jest nieprawdopodobne. Płynnie przechodzi z jednego tonu w drugi, początkowo sprawiając wrażenie obcowania z wariatką. To wszystko jednak okazuje się tylko pozorami.

Dziwny to film, który wydaje się być prawdziwym samograjem. Coen zaryzykował i próbował usprawnić znajomą historię. Ale nawet to nie jest w stanie wyrwać mnie z pewnego znużenia. Czy to z powodu sporej obecności „Makbeta”, czy przerostu formy nad treścią, trudno powiedzieć.

6/10

Radosław Ostrowski

Ted Lasso – seria 2

Pamiętacie tego amerykańskiego trenera, co pojechał do Anglii, by kierować klubem z Richmond w Londynie? Cóż, jego pierwszy sezon zakończył się spadkiem do drugiej ligi, ale pojawiła się nadzieja na odwrócenie losu. Głównie dzięki motywowaniu zawodników oraz całej zarządzającej ekipy. Pierwsze mecze kończą się remisami, jednak podczas ósmego dochodzi do tragedii. Strzelający karnego Dani Rojas trafia piłką… psa, będącego maskotką drużyny, co osłabia jego pewność siebie. By pomóc zawodnikowi, zostaje sprowadzona psycholog sportowa, dr Fieldstone.

ted lasso2-1

Pierwsza seria była ogromną niespodzianką, która spotkała się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem. Nawet wśród osób niezainteresowanych piłką nożną. Prawdę mówiąc sport jest tutaj pretekstem do opisania relacji między bohaterami. Oraz jaki wpływ ma swój trener na zawodników i poznanych ludzi, próbując zmienić ich w najlepszą wersję siebie. Nawet mimo nieznajomości reguł gry w piłkę nożną. Tutaj jest w zasadzie podobnie, z sezonem jesienno-zimowym. Sportowe mecze nadal są tylko pokazane w kluczowych fragmentach, ale nawet w tych momentach ciągle pojawia się napięcie oraz zaangażowanie. Udaje się cały czas zachować ton między momentami bardziej poważnymi momentami, które są rozładowywane akcentami humorystycznymi.

ted lasso2-2

Oczywiście, w centrum pozostaje Ted w wykonaniu Jasona Sudeikisa, który robi rzeczy wręcz nieprawdopodobne. Ma w sobie ciągle ten potężny urok oraz dawkę amerykańskiego optymizmu, jednak jeszcze zyskuje w dwóch ważnych momentach: podczas rozmów z rodziną przez internet, a drugi raz przy rozmowach z terapeutką. Dr Fieldstone (świetna Sarah Niles) jest odporna na urok Teda – nawet wypiekane ciastka nie robią na niej wrażenia, liczy się szczera rozmowa. Ta relacja może wydawać się przewidywalna: od nieufności po moment wyznania ciężkiej tajemnicy. I ten ostatni moment potrafi poruszyć, serwując jedną z wielu niespodzianek. A wierzcie mi, jest tego o wiele więcej: od ćwiczenia choreografii tanecznej by pożegnać psychiatrę przez alter ego Teda – Leda Tasso po pogrzeb ojca właścicielki klubu, korzystanie z portalu randkowego oraz trenowanie przez Roya Kenta piłkarskiej drużyny 8-latek i roli eksperta w telewizji. Bardzo w stylu Roya kurwa Kenta (Brett Goldstein znowu błyszczy).

ted lasso2-3

Każda z postaci ma swoje pięć minut, by wykazać się i zaprezentować z najlepszej strony. Nawet jeśli nie poznajemy za bardzo ich historii (Holender Jan Mass mówiący to, co myśli), wypowiedziane jedno zdanie mówi wiele o ich charakterze: lojalności, wątpliwościach, zaangażowaniu czy stresie. Co do zawodników, najwięcej czasu poświęca się Jamie’emu Tartowi (Phil Dunster) oraz pochodzącemu z Nigerii Samowie Obisayanie (Toheeb Jimoh). Pierwszy jest synem marnotrawnym, próbującym wrócić do gry, znienawidzony przez resztę drużyny. Zaczynamy poznawać jego trudną relację z ojcem, co zmieniło go w palanta, powoli stając się istotnym członkiem drużyny. Z kolei drugi zaczyna zwracać swoją uwagę skutecznością, stając się mocnym strzelcem i wokół niego toczą się dwa wątki: próba kupienia go przez ekscentrycznego miliardera z afrykańskiego, zaś drugi wokół tajemniczej rozmówczyni z portalu randkowego.

ted lasso2-4

Ja jeszcze nie wspomniałem o związku Kenta z Keeley, który – jak każda relacja – ma lepsze i gorsze dni, ale ostatecznie wszystko idzie ku dobremu czy asystencie trenera o imieniu Nate oraz jak powoli zaczyna mu woda sodowa uderzać. Tu się dzieje dużo, ale nigdy nie miałem poczucia przesytu czy przeładowania. Wątki nie są urywane, zaś zakończenie jest satysfakcjonujące, zostawiając po drodze otwartą furtkę na ciąg dalszy. Wszyscy grają co najmniej bardzo dobrze, a twórcy ciągle potrafią zaskoczyć zabawą formą (równoległy montaż, gdzie słyszymy wyznanie Teda i Rebeki na przemian) czy zmianą klimatu. Są tutaj dwa niespodziewane odcinki – świąteczny, skupiony na spędzaniu Wigilii z dwoma wątkami kapitalnie poprowadzonymi (Święta w dmu Higginsa, który przyjmuje piłkarzy spoza UK oraz problem nieświeżego oddechu u siostrzenicy Kenta) i jeden odcinek skupiony na nocnym powrocie trenera Bearda do domu (mocno surrealistyczny w klimacie „Po godzinach” Scorsese).

ted lasso2-5

Ciągle jestem zdumiony, że pozornie prosty serial jak „Ted Lasso” potrafi oczarować, chwytać za serce, rozbawić i wzruszyć. I to wszystko bez popadania w przesadę, w żadną ze stron, co nie jest wcale takie łatwe. Sudeikis & spółka prowadzą narrację w sposób wręcz wzorowy, dając dawkę pozytywnej energii na dzisiejsze czasy oraz podsyca apetyt na kolejną serię.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Na lodzie

Są tacy reżyserzy, że stworzą jeden tak wyrazisty film, iż swoimi następnymi produkcjami nie są w stanie tego sukcesu wymazać. Taki jest przypadek Sofii Coppoli oraz „Między słowami”, czyli jej drugim filmem w karierze. Po sukcesie tej kameralnej opowieści żaden film nie spotkał się z takim uznaniem zarówno krytyki, jak i widowni. Czy zrealizowana dla Apple Tv+ produkcja „Na lodzie” zmienia ten stan rzeczy?

na lodzie1

W zasadzie punkt wyjścia dzieła studia A24 przypomina skromną historię obyczajową jakich było setki czy tysiące. Bohaterką jest Laura – kobieta z dwójką dzieci oraz czarnoskórym mężem, co prowadzi firmę start-upową. Kobieta kiedyś napisała powieść, jednak praca nad nowym dziełem idzie dość opornie. Do tego jeszcze mąż niemal ciągle w pracy, więc zajmowanie się dziećmi i domem, spadło na nią. Jeden drobny incydent zmuszą ją do zastanowienia się nad wiernością swojego męża. Wątpliwości jeszcze podsyca ojciec kobiety, który żyje samotnie we Francji i zaczyna szukać dowodów niewierności.

na lodzie2

Jak możecie się domyślić, „Na lodzie” to komediodramat pokazujący całą tą historię z perspektywy kobiety. Szkielet jest dość wątły, zaś wiele wątków pobocznych to w zasadzie albo pełnią rolę repetycji momenty (rozmowy ze znajomą podczas zaprowadzania dzieci do szkoły), albo są sytuacji jednorazowymi jak wizyta u matki Laury. W jednym i drugim przypadku są to zapychacze, które na siłę wydłużają czas seansu. Niby mają one naświetlić życie codzienne Laury (bardzo solidna Rashida Jones), jednak z czasem zaczynają zwyczajnie nużyć. Energia pojawia się dopiero z pojawieniem się ojca (Bill Murray, którego przedstawiać nie trzeba), który reprezentuje wszystko, co najgorsze mógł zrobić mężczyzna – hedonista, podrywacz, niestały uczuciowo.

na lodzie3

To właśnie dynamika między rozsądną, opanowaną Laurą a bardziej podejrzliwym ojcem są najmocniejszym punktem całego filmu. Zarówno pod względem komediowym, jak i emocjonalnym. Te wszystkie podchody, obserwacja, wreszcie rozwiązanie w postaci lotu do Meksyku. Oj się dzieje dużo i wtedy iskrzy. Szkoda, że cała reszta nie porywa, a same obserwacje na temat relacji damsko-męskich nie zaskakują niczym nowym.

Sofia Coppola chyba już do końca pozostanie reżyserem tzw. one-hit wonder. I film dla Apple Tv+ nie jest w stanie zmienić tego trendu, więc albo pozostaje zrobić sobie przerwę, albo już sobie odpuścić reżyserię i skupić się na czymś innym.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Cherry: Niewinność utracona

Zawsze interesujący jest moment, kiedy filmowcy wychodzą ze swojej strefy komfortu i chcą zaryzykować z czymś nowym. Tak postanowili zrobić braci Russo – obecnie chyba najlepsi reżyserzy pracujący dla Marvela. Ale czy przejście z blockbustera na o wiele bardziej kameralne „Cherry” zaskoczyło i pokazało inne oblicze filmowców?

Adaptacja autobiograficznej powieści Nico Walkera skupia się na młodym chłopaku oraz jego bardzo wyboistej drodze. Zaczęło się od poznania dziewczyny, miłosnych perturbacjach zakończonych złamanym sercem i pójściem do wojska. Stamtąd walczy w Iraku, gdzie nabawia się PTSD, z którym nie może sobie poradzić, co kończy się jednym z gorszych scenariuszy: narkomanią. Wciąga w to swoją żonę, lecz kończy się szybko kasa, a za coś trzeba zapłacić za koks. Co robi chłopaczek? Napada na banki.

cherry1

Sam opis „Cherry” nie brzmi jak coś, co mogłoby powalić kogokolwiek na kolana. Bracia Russo wydają się być tego świadomi i starają się zwrócić uwagę realizacją. Tu się zaczynają schody, bo historia jest opowiedziana w sposób co najmniej chaotyczny. Bohater grany przez Toma Hollanda pełni rolę narratora, co niby ma pomóc w połapaniu się tej historii. Nawet łamie też czwartą ścianę, lecz to nie pomaga. Russo rozbijają całość na rozdziały, zaś styl narracji próbuje naśladować „Forresta Gumpa”. Tylko, że tutaj wszystko zostaje wrzucone do jednego worka, na siłę rozciągnięte, z postaciami pojawiającymi się i znikającymi, że kompletnie mnie nie obchodziły. Brak perspektyw, trauma i okrucieństwo wojny, wykluczenie przez społeczeństwo, uzależnienie od narkotyków – Jezu, czego tutaj nie ma.

cherry2

Nawet nie chodzi tutaj o przesyt, ale bardzo przerażające marnotrawstwo: czasu (film ma ponad dwie i pół godziny), ekipy, tematu, aktorów. Bracia wielokrotnie wykorzystują wiele czasu na sceny zwyczajnie zbędne i wywołujące pewien zgrzyt w kwestii tonu. Mamy parę minut na temat pierwszej partnerki naszego bohatera (nawet jest taniec na imprezie) czy jakimś dalekim znajomym, by potem do tego nie wrócić. Albo wrócić nagle i niespodziewanie, nie wiadomo po co. Są też sceny co najmniej tak dziwaczne, że aż ohydne (badanie odbytu – tego nie da się odzobaczyć).

cherry3

Jeśli coś na mnie zadziałało, to segment poświęcony wojsku oraz wojnie. Nie chodzi tylko o zmianę formatu obrazu, lecz pokazanie tej brutalności, bezsilności i traumy. Krew się leje, świszczą kule, wybuchy oraz wiele trupów. Te sceny dają to, czego przez większość filmu nie ma – emocje, zaangażowanie, grozę. Bo zarówno momenty narkotycznego uzależnienia, napadów na banki za bardzo są efekciarskie, za bardzo bawią się formą, zaś treść jest w zasadzie miałka. I jeszcze te nazwy przewijające się – Bank Rucha Amerykę, Jakiś Bank. Jak mam to traktować poważnie?

cherry4

Prawda jest taka, że gdyby nie Tom Holland, który daje z siebie wszystko, „Cherry” byłoby nieoglądalną, pretensjonalnym, przestylizowanym badziewiem. Tym właśnie jest film braci Russo i absolutnie odradzam ten seans komukolwiek. Choć technicznie trudno się do czegoś przyczepić (zdjęcia są świetne), kompletnie nie angażuje i za bardzo na tej realizacji się skupia. A chyba nie taki był cel.

4/10

Radosław Ostrowski