LARP. Miłość, trolle i inne questy

LARP (Live Action Role-Playing) – forma gry fabularnej, w której uczestnicy wcielają się w konkretne postacie, odgrywają swoje role, improwizując dialogi i akcje, tworząc wspólnie opowieść. Podobnie do improwizowanego teatru, LARP polega na fizycznym uczestnictwie w stworzeniu historii, często przy użyciu kostiumów i rekwizytów.

Źródło: Wikipedia

Może to nadal jest to niszowa (oraz dość droga) forma zabawy, o której tylko do tej pory słyszałem. LARP głównie dotyczy świata fantasy pokroju „Lochów i smoków”, choć nie zawsze. I to środowisko nerdów stanowi tło do nowej polskiej komedii. Bo czym innym może być kinowy debiut współreżysera „1670”?

„LARP. Miłość, trolle i inne questy” skupia się wokół Sergiusza (Filip Zaręba) – młodego ucznia technikum, który jest absolutnym fanem fantastyki oraz gra elfiego łucznika. Waleczny, pewny siebie wojownik, wspierany przez swoją paczkę: „Damona” (Maciej Bisiorek), „Kostkę” (Agnieszka Rajda) oraz małomównego „Goliata” (Mikołaj Chilimończyk). Problem w tym, że w „prawdziwym świecie” chłopak jest zupełnym przeciwieństwem – cichy, bardzo nieśmiały oraz dostający łomot od szkolnego rozrabiaki, co ma dzianego ojca. W domu też nie za wesoło, bo matka nie żyje, ojciec (Andrzej Konopka) jest bardziej skupiony na pracy – jest komendantem policji, zaś starszy brat (Michał Balicki) jest pewnym siebie pakerem. Sergiusz ma przerąbane. A żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawy w klasie pojawia się nowa koleżanka, Helena (Martyna Byczkowska).

Reżyser Kordian Kądziela w swoim debiucie podpiera się swoją etiudą studencką sprzed 11 lat. Zakładam, że mocno zaktualizował całość w typie inicjacyjnej komedii młodzieżowej niczym z wzorców Johna Hughesa, tylko przeszczepione na nasze podwórko. Co widać mocno, bo nasz bohater jest często obrzucany jedzeniem, zaś nastolatków grają już aktorzy przed 30-tką (niektórych). Już od samego początku dostajemy bardzo kreatywną czołówkę (ekipa realizująca i obsada pojawia się na okładkach książek) aż po ładnie nakręconą cenę bitwy niczym z „Władcy Pierścieni”. Sama historia jest bardzo znajoma i idzie niemal o sznurku, bo to o akceptacji i dojrzewaniu do walki o swoje. Sztampa? Ale nawet to można ciekawie opowiedzieć i Kądziela podrzuca wiele żartów oraz gagów na poziomie wizualnym. Od scen, kiedy nasz heros jest zamyślony oraz ma zwidy (pierwsze spojrzenie na Helenę jakby była Wenus z obrazu Botticelliego, rozmawia z rybkami albo – mój ulubiony moment – widzi zapiekanki grające „Marsz żałobny” Chopina) czy jest kompletnie przybity („nie mogę” wypowiadane w różnych okolicznościach) aż po… wymianę korespondencyjną. I to naprawdę działa, idąc czasem w absurdalne rewiry. Może i bywa zbyt „amerykańsko” czasami (bitwa na żarcie w finale, przerysowany antagonista), ale nadal jednak czuć swojski klimat.

Całość także wygląda naprawdę dobrze. Szczególnie pod względem scenografii oraz (najistotniejsze) kostiumów. Bo te w scenach „fantasy” musiały zarówno dobrze wyglądać, a jednocześnie sprawiać wrażenie zrobionych przed pasjonatów i amatorów. Gdzieś czuć tutaj vibe filmów Grupy Filmowej Darwin niż skeczy kabaretowych, a jest dużo w tym uroku, lekkości oraz pasji. Jest świetnie zmontowany, ma bardzo przyjemną muzykę (mieszanka orkiestrowych brzmień i francuskich piosenek), olśniewa wizualnie i chce się tam być.

Do tego jeszcze „LARP” jest bardzo dobrze zagrany. Porządny jest tutaj Filip Zaręba w roli nieśmiałego Sergiusza, intuicyjnie budzącego sympatię nerda. Dla mnie całość skradła (znowu) Martyna Byczkowska i jest cudowna w roli Heleny. Niby wydaje się sympatyczna, ale zdarza się wbić chłopakowi nóż w plecy. Więcej niż raz, lecz czuć chemię między tą dwójką. Najciekawiej jest na drugim planie, gdzie błyszczy trio Bisiorek/Rajda/Chilimończyk (ze szczególnym wskazaniem na dziewuchę) jako „drużyna” i grupa wsparcia, bardzo poruszający jest Andrzej Konopka w roli ojca, zaś Bartłomiej Topa w roli pisarza Lacroix robi najlepszą wariację Stevena Seagala, czego kompletnie się nie spodziewałem.

Jeśli spodobało wam się „1670”, to debiutancki „LARP” wejdzie wam jak masełko. Nie umiem jeszcze powiedzieć, czy jest to przebudzenie polskiej komedii, ale dawno na polskiej produkcji się nie uśmiałem. I szkoda tylko, że na sali kinowej poza mną była tylko… jedna osoba. Co za potwarz!

7,5/10

Radosław Ostrowski

Trick

Czym jest trick? Sztuczką, elementem mistyfikacji, który ma na cel wyprowadzić w pole, odwrócić uwagę. Taki właśnie numer postanowił w 2010 roku przygotować reżyser Jan Hryniak, lecz chyba nikt nie dał się nabrać. Z kolei marketing promował „Trick” jako komedię kryminalną w stylu „Vabank”, co było… sztuczką. Zacznijmy od początku.

Bohaterem jest niejaki Marek Kowalewski (Piotr Adamczyk) – znakomity fałszerz pieniędzy, specjalizujący się w 100-dolarowych banknotach. Podczas jednego ze zleceń zostaje schwytany i trafia do więzienia. Tam zaprzyjaźnia się z niejakim „Profesorem” (Marian Dziędziel), co trafił za kratki przez swojego wspólnika. Panowie planują ucieczkę z więzienia, jednak ich plan może wziąć w łeb. Wszystko z powodu pewnej propozycji od majora Bukowskiego (Andrzej Chyra) z ABW. Otóż w Afganistanie został porwany pewien poseł (Henryk Talar) przez talibów. Rząd oficjalnie ściąga do kraju talibów negocjatora, ale wiceminister spraw wewnętrznych Bąk (Jerzy Trela) ma inny plan. Chodzi o zapłacenie okupu (6 milionów dolarów) za pomocą… fałszywej kasy, którą ma zrobić Kowalewski. W zamian ma dostać skrócenie wyroku.

Reżyser chce tutaj zaserwować sensacyjną opowiastkę, która coraz bardziej zaczyna się komplikować, gmatwać i mącić. Widzimy masę postaci oraz wydarzeń, co wywołuje początkowo konsternację. Bo jeszcze mamy tutaj jeszcze dziennikarkę (Agnieszka Warchulska), odwiedzającą „Profesora” i prowadzącą własne śledztwo, jest jeszcze dziewczyna Marka (Karolina Gruszka), wspólnika Marka obsługującego maszyny do drukowania (Łukasz Simlat), jeszcze inny agent wywiadu (Robert Więckiewicz) węszący wokół Bukowskiego. O dwóch kolegach Marka i Profesora z celi – jeden z nich to osiłek o aparycji Eryka Lubosa, drugi to uzdolniony iluzjonista (Bartłomiej Topa). Innymi słowy, jest strasznie ciasno, chaotycznie i niełatwo połapać się w plątaninie układów, planów, kombinacji. Kto tu kogo chce oszukać, wykiwać – nie idzie nadążyć. Zaś niezbyt dobrze udźwiękowione dialogi nie pomagają w śledzeniu tej plątaniny.

Nie wiem, czy Hryniak chciał zrobić kino, będące jednocześnie zrobione na bogato i w stylu Davida Mameta. Bo akcja raczej dzieje się w różnych gabinetach, celach (innymi słowy bardzo ograniczonej przestrzeni), a jednocześnie wszystko ma być pełne twistów oraz niespodzianek. Tylko, że przez tą gmatwaninę nie byłem w stanie się zaangażować emocjonalnie. Dopiero w ostatnich 30 minutach wszystko zaczęło się krystalizować, jednak nawet tu jest zwyczajnie za późno. Nawet wygląda to bardzo przyzwoicie, czuć piniądz, efekty specjalnie nie kłują w oczy, zaś obsada wyciska ile się da. Ale tak przekombinowanego scenariusza nie dało się uratować. Szkoda, bo był potencjał na naprawdę fajną rozrywkę i zwyczajnie spudłowano.

5/10

Radosław Ostrowski

Dom zły

Do żadnego innego filmu nie chciałem wrócić tak bardzo jak do drugiego filmu w dorobku Wojciecha Smarzowskiego. Po głośnym i mocnym „Weselu” nikt raczej nie był gotowy na „Dom zły” – czyli kolejną wyprawę do polskiego piekiełka. Jednak nie dziejącą się w czasach współczesnych, ale w PRL-u.

Historia toczy się dwutorowo i obie łączy Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik) – relatywnie młody zootechnik, pracujący w PGR-ze gdzieś na północy Polski. W 1978 roku jeszcze miał przyszłość: dobra praca, młoda żona, niezłe pieniądze. Jednak nagła śmierć Grażyny wskutek wylewu zmienia wszystko. Kompletny dół, strumień gorzały i koniec wszystko. By zacząć na nowo, Środoń zatrudnia się na PRG-ze aż w Bieszczadach. Autobus się psuje pod koniec drogi, więc musi on iść pieszo. Nocą trafia do gospodarstwa niejakich Dziabasów (Kinga Preis i Marian Dziędziel), którzy przyjmują go do siebie.

Cztery lata później znowu trafiamy na gospodarstwo Dziabasów, tylko tym razem jest zima i stan wojenny. Środoń jest zakuty kajdankami, podejrzany o morderstwo. Odbywa się tu wizja lokalna, zaś śledztwo prowadzi porucznik Mróz (Bartłomiej Topa) oraz – pijany w sztok – prokurator Tomala (Robert Więckiewicz). Zresztą wielu milicjantów też jest mniej trzeźwa niż powinna, a sprawa tylko pozornie wydaje się być prosta.

„Dom zły” to kolejny przystanek z mrocznej wizji świata Smarzowskiego. Czego tutaj nie mamy: ostre chlanie, przekleństwa, tajemnice, błoto, smród, korupcja i moralna degrengolada. Niektórzy w dniu porównywali ten film do dzieł Tarantino czy „Fargo” braci Coen, ale to pewne nadużycie. Z pierwszym łączy go zabawa chronologią, z drugim zimowa atmosfera oraz ciężarna milicjantka. Jeśli już miałbym porównywać „Dom zły”, to bliżej byłoby mu do „Ładunku 200” Bałabanowa czy ostatnich filmach Andrieja Zwiagincewa. Czyli niepokojące portrety zgniłego świata, pokazujące tą najmroczniejszą stronę człowieka, gdzie nie da się być przyzwoitym. Każdy bardziej lub mniej kombinuje, nikt nie jest tutaj święty, z nawet reprezentanci władzy (jeżdżący czarną Wołgą partyjniak, ksiądz, prokurator) albo są równie umoczeni, albo bezsilni.

Wszystko kręcone jest cyfrowo (z bardzo płynną kamerą), Smarzowski podbija wszystko montażem, celowo drażniącą uszy muzyką Mikołaja Trzaski oraz mocnymi dialogi. Wrażenie robią też czarno-białe, pozbawione dźwięki sceny wizji lokalnej, kręcone przez jednego z milicjantów. Mimo przeskoków czasowych, intryga jest bardzo czytelna, zaś finał wali w pysk, nie dając wytchnienia. Jeśli dodamy genialną obsadę z brawurowym trio: Arkadiusz Jakubik/Marian Dziędziel/Bartłomiej Topa, efekt zapiera dech.

„Dom zły” nie jest typowym kryminałem, ale podróżą w świat skażony złem, przed którym nie ma ucieczki. Smarzowski buduje kino pełne fatalistycznej atmosfery, ciężkiego klimatu oraz precyzyjnej realizacji. Mimo lat, nie zanosi się na to, by miał stracić cokolwiek ze swojej siły rażenia.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Czerwone maki

Dla wielu hasło „polskie kino historyczno-wojenne” wywołuje bardzo traumatyczne doświadczenia. Mimo wykorzystania sporego budżetu (20 mln złotych lub więcej) dzieła te sprawiają wrażenie tanich, chaotycznie zmontowanych, pozbawionych wyrazistych postaci, niezbyt dobrze zagrane, nudne, patetyczno-podniosłe gnioty. Dzieła te bardziej pasowałyby do telewizji, ale takiej sprzed 30-40 lat. Problem w tym, że one cały czas powstają i od czasu „Miasta 44” nic wartego uwagi nie powstało. Jednak nasi filmowcy są jak karaluchy: odporni na krytykę i skłonni do ataku w najmniej spodziewanym momencie.

Jednym z tych konsekwentnie tworzących tego typu produkcje jest Krzysztof Łukaszewicz. Zwrócił swoją uwagę debiutanckim „Linczem” i wojenną „Karbalą”, ale potem się zaczęło. „Orlęta. Grodno ‘39”, „Raport Pileckiego”, wcześniej scenariusz do „Generała Nila”. A teraz postanowił opowiedzieć o bitwie pod Monte Cassino. I jeśli liczycie na to, że zrobił pewien progres, to nie mam zbyt dobrych wiadomości. „Czerwone maki” może nie są aż tak tragicznie jak można się było spodziewać, ale do miana dobrego czy niezłego brakuje mu wiele.

Akcja skupia się wokół Jędrka Zahorskiego (Nicolas Przygoda) – młodego chłopaka z armii generała Andersa, co wcześniej był w sowieckim łagrze. Krnąbrny, niezdyscyplinowany złodziejaszek, pakujący się zawsze w tarapaty. Oraz beznadziejnie zakochany w pielęgniarce, ale ta jest albo zbyt zajęta rannymi, albo pewnym oficerem, co nie poprawia jego sytuacji. Jednak zamiast trafić przed sąd, zostaje wzięty pod kuratelę redaktora (Leszek Lichota), szkolącego go na swojego asystenta. Wkrótce polscy żołnierze ruszą do boju, by zdobyć klasztor na wzgórzu Monte Cassino – misji wręcz samobójczej.

Sam początek filmu (ucieczka ze skradzionymi lekami przez uliczki Iraku) przypominał mi podobną chwilę w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”, ze świetną pracą kamery oraz sporą skalą. Patrząc na to myślisz: „To może być całkiem dobre, skoro tak zaczynamy”. Są i czołgi, jeepy, więcej niż tylko pięciu chłopa w mundurkach z giwerami, jest nawet trochę strzelania. Problem w tym, ze główny wątek, czyli niby-romans jest równie interesujący jak oglądanie kopulujących owadów pod mikroskopem. Coś tam się dzieje, ale w ostateczności zmierza donikąd i nikogo to nie obchodzi, nawet grających tą parę Nicolasa Przygodę oraz Magdalenę Żak. Do aktorstwa jednak dojdę później. Fabuła przeskakuje od sztabu wojskowego generała Andersa (Michał Żurawski) przez lazaret aż do pola bitwy w postaci… wzgórza do zdobycia. Oraz zaminowanej, wąskiej drogi. Na więcej nie było nas stać, sorry. Brakuje jakiegoś silnego spoiwa i emocjonalnego ciężaru, by zaangażować się. Rzeczy się dzieją, a większość istotnych rzeczy dzieje się w zasadzie poza kadrem.

Technicznie starano się tu jak najwięcej wycisnąć. Efekt jest dość połowiczny. Scenografia, kostiumy czy wypożyczone z muzeum pojazdy prezentują się solidnie, o tyle zdjęcia i montaż są bardzo nierówne. Nie brakuje ładnych kadrów, jednak sceny batalistyczne to festiwal chaosu, shaky-camu oraz ukrywanie niedostatków budżetowych. Nie brakuje tu popisów pirotechnicznych (całkiem znośnych), zmasakrowanych ciał i flaków, a nawet odrobiny slow-motion.

A co mogę powiedzieć o aktorstwie w „Czerwonych makach”? No cóż, istnieje, jest widoczne, ale nie wybija się za bardzo z tłumu. Nikt tu nie ma szansy się wykazać, nikt nie wyróżnia się specjalnie z tłumu, w czym nie pomagają średnie dialogi. Choć są tutaj dwa wyjątki od reguły: Leszek Lichota i Michał Żurawski. Pierwszy jako redaktor (wzorowany na Melchiorze Wańkowiczu), który staje się mentorem dla Jędrka i odgrywa dość istotną rolę w jego przemianie, z kolei Żurawski w roli generała Andersa jest bardzo wycofany, pokazując jak silną presję czuje wobec otoczenia oraz dźwigany przez niego ciężar odpowiedzialności. Reszta radzi sobie albo poprawnie (szczerzący swoje białe ząbki Mateusz Banasiuk czy najbardziej poważny ze stawki Szymon Piotr Warszawski), albo robi w zasadzie za ogon (Bartłomiej Topa, Dariusz Toczek czy Cezary Łukaszewicz). A jak radzi sobie w roli głównej Nicolas Przygoda? Sam pomysł na niego był ciekawy – trzymający się ziemi anty-bohater, co nie wierzy w poświęcenie, patriotyzm itp. Tylko aktor wydaje się strasznie sztuczny, irytujący, zaś jego przemiana niewiarygodna.

Zawsze przy takich produkcjach jak „Czerwone maki” pada jedno fundamentalne pytanie: Jeśli nie ma się budżetu na takie produkcje, czy w ogóle jest sens je robić? Jako film fabularny, a nie np. dokumentu? Trudno odmówić Krzysztofowi Łukaszewiczowi pasji do historii, jednak do realizacji dobrego i spełnionego filmu historyczno-wojennego. Być może należy tą pasję inaczej wykorzystać oraz przewartościować swoje cele.

5/10

Radosław Ostrowski

1670 – seria 1

Polskie seriale komediowe (te zabawne) wydają się być reliktem przeszłości. Niemniej w ostatnich latach coś ruszyło, głównie dzięki produkcjom Canal+ jak „The Office PL” i „Emigracja XD”. Obydwa te tytuły jeszcze przede mną, ale pojawiła się ogromna niespodzianka od Netflixa. Powiem szczerze, że byłem dość sceptycznie nastawiony do serialu „1670”. Bo jak to tak – zrobić serial komediowy, do tego jeszcze historyczny, w stylu mockumentary? Przypomina to sen jakiego wariata albo początkującego scenarzysty w trakcie eksperymentowania z narkotykami.

Akcja zaczyna się w roku 1670 we wsi Adamczycha gdzieś na terenie Rzeczypospolitej – największego mocarstwa swoich czasów. Naszym przewodnikiem po tej okolicy będzie Jan Paweł Adamczewski (Bartłomiej Topa) – pełnokrwisty Sarmata, którego życiowym celem jest zostanie najsłynniejszym Janem Pawłem w historii. Szlachcic przebywa w swoim majątku razem z żoną Zofią (Katarzyna Herman) oraz trojgiem dzieci: najstarszym Stanisławem (Michał Balicki), cwanym duchownym Jakubem (Michał Sikorski) i jedyną córką Anielą (Martyna Byczkowska). No i jest jeszcze ten sąsiad, Andrzej (Andrzej Kłak), będący dla bohatera prawdziwym wrzodem na zadzie.

Za ten krótki (8 odcinków po około 40 minut) serial odpowiadają scenarzysta Jakub Różyłło (drugi sezon „Sexify”) oraz reżyserski duet Maciej Buchwald/Kordian Kądziela. Pierwszy z nich to stand-uper oraz członek improwizowanego teatru Klancyk, drugi wcześniej zrobił dla Polsatu serial „Mental”. Każdy odcinek w zasadzie jest oddzielną opowieścią, gdzie Jan Paweł mierzy się z różnymi sytuacjami. A to szykuje się sejmik, gdzie ma dojść do podwyższenia podatków, a to najstarszy syn zaręczył się z mieszczką (tfu!!!) i trzeba poznać przyszłych teściów, a to ma się odbyć marsz innowierców czy ślub i chłopskie wesele. Dzieje się dużo, wielokrotnie łamana jest czwarta ściana, zaś masa dialogów mocno odnosi się do naszej rzeczywistości oraz naszych wad: pieniactwa, chciwości, hipokryzji, egoizmu, głupoty i upokarzania innych. Tu obrywa się wszystkim: szlachcie, chłopom, duchowieństwu oraz mieszczanom. Nawet jest parę dzisiejszych „gadżetów” („smartfon”, łódki jako ówczesny odpowiednik samolotu) czy odniesień w dialogach do współczesności (program wymiany studentów Erazmus lub trzy etapy bitew). Tutaj nawet postacie epizodyczne są bardzo wyraziste i zapadające w pamięć (od lat żyjący w trzeźwości chłop Jędrula, etatowa płaczka – pani Stasia, przesiąknięty francuską modą magnat Lubopolski czy śledczy koronny ojciec, ksiądz Żmija z Sandomierza). Zaś niektóre dowcipy i gagi bardzo mnie zaskoczyły niespodziewaną linijką dialogu czy wstawką muzyczną (XVII-wieczna wersja „The Final Countdown”), doprowadzając do nagłych ataków śmiechu. Nie mówiąc już o niektórych wizualnych żartach w rodzaju mierzenia sobie… kutasów (i nie jest to coś, o czym myślicie).

Do tego „1670” jest bardzo dobrze zrobione pod względem technicznym. Świetnie sfotografowane, z kapitalną muzyką imitującą epokę (absolutne brawa dla Jerzego Rogiewicza!!!!) i bardzo dobrym udźwiękowieniem. Dialogi są tak wyraźne, że nie trzeba oglądać tytułu z napisami. Równie imponująca jest scenografia i kostiumy, mimo pewnej kameralności całej fabuły. Czuć namacalnie to miejsce, bez poczucia takiej „sterylności” (błoto!!!) jaka była w wielu historycznych serialach. Pod tym względem serial bardzo przypominał mi… „Kosa” Pawła Maślony, choć tamten jest bardziej poważny w tonie.

Serial jeszcze jest absolutnie rewelacyjnie zagrany. Kapitalny jest Bartłomiej Topa w roli Jana Pawła Adamczewskiego, tworząc najbardziej wyrazistego szlachcica od dawna. W nim znajdują się wszystkie wady polskiego sarmatyzmy: przekonanie o własnej racji, narcyzm, poczucie wyższej wartości. Mocny jest tylko w gębie i ma więcej szczęścia niż rozumu, ale w dalszych odcinkach potrafi pokazać się z dobrej strony jak choćby odbierając poród. Tak samo znakomity jest Michał Sikorski w roli śliskiego księdza Jakuba. To najbardziej obłudny i diaboliczny członek rodziny, co bardziej skupia się na karierze oraz własnej sakiewce. Wiele zabawnych scen i dialogów pochodzi od niego. Zaskakuje też Katarzyna Herman, czyli dość osobliwa żona Jana Pawła. Bardzo wycofana, niemal non stop modląca się i nosząca czarny strój żałobny, ale nawet ona zostaje pogłębiona w zaskakujący sposób. Szoł wielokrotnie kradnie Martyna Byczkowska, której postać wydaje się bardziej pasować do naszych czasów niż XVII wieku. Najinteligentniejsza z całej rodziny, zbuntowana przeciw ówczesnym konwenansom, próbująca podążać swoją własną drogą i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Niech chcę nawet wspominać o kradnącym ekran Dobromirze Dymeckim (zaprawiony w boju Bogdan), bardzo uroczym Kiryle Pietruczuku (Litwin Maciej, pomocnik kowala) czy trochę zepchniętym do tła Andrzeju Kłaku (sąsiad Andrzej).

Nie wiedziałem czego oczekiwać, a dostałem najlepszy polski serial komediowy od lat. Choć muszę przyznać, że mocno absurdalny humor „1670” i jego satyryczne spojrzenie na historię nie wszystkim się spodoba. Ale to bardzo odświeżające doświadczenie, absolutnie kapitalnie zagrane, napisane i zrealizowane. Niby zakończenie jest zamknięte, ale bardzo chciałbym zobaczyć ciąg dalszy.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Król

Jakby ktoś mnie zapytał o polski serial gangsterski parę lat temu, nie potrafiłbym nic odpowiedzieć. Bo w zasadzie takiego gatunku nasza telewizja nie podejmowała. Co innego powieści w rodzaju „Ferajny” duetu Janusz Petelski/Robert Miękus czy seria „Śmierć frajerom” Grzegorza Kalinowskiego. Jest też „Król” Szczepana Twardocha, którego stacja Canal+ zdecydowała się przenieść na mały ekran. A dokładniej ekipa pod wodzą reżysera Jana P. Matuszyńskiego, ze wsparciem oraz błogosławieństwem autora.

Więc jesteśmy w Warszawie roku 1937, gdzie coraz bardziej odczuwalne są nastroje antysemickie oraz spięcia między lewą a prawą stroną polityczną. Przewodnikiem po tym niebezpiecznym mieście jest Jakub Szapiro (Michał Żurawski) – żydowski bokser oraz prawa ręka Jana „Kuma” Kaplicy (Arkadiusz Jakubik), weterana walk o niepodległość i szefa miejskiego półświatka. Kum ma znajomości wśród obecnych władz, więc wydaje się nietykalny. Sprawy jednak mocno komplikują się, gdy skrajnie prawicowa Falanga pod wodzą Żwirskiego łączy siły z paroma wojskowymi (m.in. pułkownik Koc oraz marszałek Rydz-Śmigły) chcą doprowadzić do przewrotu. Do tego w ekipie Kuma dochodzi do pęknięć i zakończy się to walką o tron „króla” Warszawy.

„Król” jest wielowątkową historią, gdzie dzieje się wiele, jest sporo postaci na szachownicy i wydaje się ambitnym przedsięwzięciem. Bo mamy tu przedwojenną Warszawę pokazaną od brudnych ulic przez Kercelak po przedmieścia oraz siedzibę władz, czyli bez podkoloryzowania, upiększania czy patrzenia okiem popkultury. Lub tego pieprzenia polityków, że dwudziestolecie międzywojenne to był najlepszy czas państwa polskiego, z którego tradycji powinniśmy czerpać. Czyli brudne zagrywki, walka o władzę, antysemityzm, nacjonalizm oraz walka o władzę, gdzie wszystko ma charakter polityczny. Nawet walka bokserska, zaś prawicowe bojówki nie zawahają się przed nim, by zniszczyć oraz upokorzyć Żydów (scena dania w mordę studentom przed zajęciami).

Pewien zgrzyt początkowo mogą wywołać czarno-białe sceny z przyszłości – nie, nie idziemy w SF, skupioną na starym małżeństwie (Janusz Gajos i Anna Nehrebecka), co mieszka w Izraelu. Odwiedza ich urzędnik Instytutu Vad Yashem (Jacek Braciak), jednak z czasem odkrywamy, że chodzi tu o coś więcej. Dlaczego zgrzyt? Bo wydają się ciałem obcym, jakby wziętym z innej opowieści i nie do końca wiadomo, co tu robią te wstawki. Im dalej jednak, tym dochodzi do zaskakujących informacji, co zmienia wydźwięk wielu ważnych scen.

„Król” imponuje rozmachem w pokazywaniu tamtego świata. Scenografia oraz rekwizyty imponują szczegółami, tak jak barwne kostiumy. Równie spodobały mi się rzadkie sceny zbiorowe, czyli manifestacji PPS i Falangi, zakończone mordobiciem, gdzie obecność tłumu jest namacalna. Tak samo podoba mi się muzyka Atanasa Valkowa, oparta na żydowskiej etnice w stylu podobnym do… „Sherlocka Holmesa” Hansa Zimmera. Trudno mi się też przyczepić do montażu czy… dźwięku, co jest na małym ekranem nadal problemem. Ale zachwycające są tutaj zdjęcia Kacpra Fertacza z kilkoma piorunującymi mastershotami (jak choćby pierwsza scena, gdy z zajęć rabina trafiamy na uliczną manifestację w ciągu pięciu minut), czyniącymi tą produkcję nie gorszą od dzieł zza granicy.

Aczkolwiek muszę przyznać, że troszkę do ideału brakuje. Problemem jest to, że twórcy nie dają wszystkim wątkom tyle samo czasu. Polityczny pucz jest troszkę prowadzony po łebkach i kończy się dość gwałtownie (w książce też nie było na to wiele czasu). Tak samo pobyt Kuma w Berezie Kartuskiej, czyli obozu pracy dla wrogów politycznych, pełnym okrucieństwa i brutalności (powieść o wiele mocniej pokazywała te obrazy) czy ostateczne zamknięcie spraw przez Szapirę.

I jeszcze jak to jest zagrane, o palce lizać. Michał Żurawski w roli Szapiry jest absolutnie rewelacyjny. Pozornie wydaje się małomównym, szorstkim twardzielem, korzystającym ze sprytu, pięści oraz pistoletu, odcinający się od swoich żydowskich korzeni. Gdy trzeba jest brutalny i nie patyczkuje się z nikim, jest do bólu lojalny oraz trzyma się swoich zasad. Ale czuć w nim także momenty bezradności, wewnętrznego skonfliktowania i poczucia bezradności. Chociaż rzadko pozwala sobie na takie emocje. Na drugim planie błyszczą absolutnie rewelacyjni Arkadiusz Jakubik (Kum Kaplica) i balansujący na granicy przerysowania (bez przekraczania jej) Borys Szyc jako psychopatyczny oraz okrutny doktor Radziwiłek. Nie oznacza to, że panie robią tylko za tło tego brutalnego świata. Kluczowe są aż trzy panie: Emilia Szapiro (świetna Aleksandra Pisula) – twardo stąpająca po ziemi konkubina i matka jego synów, właścicielka burdelu Ryfka Kij (niezawodna Magdalena Boczarska), co twarda jest, życie dobrze zna, a niezależność ma wypisaną na twarzy oraz pochodząca z wyższych sfer Anna Ziembińska (intrygująca Lena Góra). Jest jeszcze masa znajomych twarzy, nawet jeśli nie mają okazji do zabłyśnięcia (m.in. Andrzej Seweryn, Adam Ferency, Bartłomiej Topa czy Piotr Żurawski), chociaż jest kilka niezapomnianych epizodzików (co tu wyprawia Konieczna i Cyrwus, to jest mistrzostwo świata). Jeśli ktoś tutaj odstaje, to jest nim (niestety) Kacper Olszewski jako Mosze Bernstein – młody żydowski chłopak, stający się podopiecznym Szapiry. Po części wynika to z faktu, iż w kolejnych odcinkach zostaje on zepchnięty na dalszy plan, wałęsając się bez celu. Mówi też dość sztucznie i nieprzekonująco.

Wielu porównywało „Króla” do brytyjskiego „Peaky Blinders”, ale ponieważ nie widziałem produkcji BBC, nie użyję tego porównania. Mi bardziej przypomina „Dawno temu w Ameryce” ze swoimi przeskokami czasowymi oraz mieszanką brutalnej gangsterki z opowieścią o przemijaniu i ścigających demonach przeszłości. Nie bez zastrzeżeń, ale polecam wejście w ten bezwzględny świat rekieterów, bandytów oraz walki o władzę nad miastem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Żeby nie było śladów

Są takie filmy, po obejrzeniu których czuje się wściekłość, gniew oraz poczucie bezsilności. Myśli cały czas się kołatały i krążyły niczym planety po orbicie, próbując poskładać to w jakąś sensowną całość. Takie miałem odczucia po seansie filmu „Żeby nie było śladów”.

Film Jana Matuszyńskiego jest opartą na reportażu Cezarego Łazarewicza zapisem wydarzeń, które zaczęły się późną wiosną 1983 roku. Wtedy w Warszawie został zatrzymany Grzegorz Przemyk – młody chłopak, świeżo po zdaniu pisemnych egzaminów maturalnych. Dlaczego? Bo nie chciał pokazać dokumentów, a razem z nim zabrano kolegę, Jerzego Popiela. Trwa jeszcze stan wojenny (choć oficjalnie jest zawieszony), więc obaj zostają szybko zabrani na posterunek. Oraz obaj dostają łomot od milicjantów za pomocą pałek, pięści oraz butów. Ciężko sprany młodzian trafia do szpitala, gdzie umiera od zadanych ran. W zasadzie wydaje się, że sprawa zostanie załatwiona przez władze w prosty sposób: weźmie się paru brutalnych milicjantów oraz posiedzą na parę lat, zaś wszystko ucichnie.

zeby nie bylo sladow1

Co może pójść nie tak? Strach i poczucie zagrożenia mogą stanowić niebezpieczną mieszankę, a wszystko przez mszę prowadzoną przez księdza Popiełuszkę. Zebrany tam tłum wywołał przerażenie u generała Kiszczaka, czyli szefa MSW. Razem z całą ówczesną władzą decyduje się „sterować” śledztwem i podrzucać dowody oczyszczające milicjantów. Do czego się posuną? W końcu to oni są panami życia i śmierci, mają pełną kontrolę nad aparatem porządkowym, wymiarem sprawiedliwości oraz mediami. I w tym momencie zaczyna się jazda.

zeby nie bylo sladow3

Reżyser prowadzi narrację na kilku torach i różnych wątkach, przez co może się czasami wydawać chaotyczny oraz pozbawiony tempa. Nie będę się skupiał się faktografii, bo prawda już dawno się zatarła, została zmanipulowana i szansa na dotarcie do niej jest praktycznie niemożliwa. Sam początek to spokojna sielanka, brutalnie przerwana przez przypadek, agresję i głupotę. Scena bicia na komisariacie, choć nie pokazuje samego aktu, trzyma za gardło niczym ręka podczas duszenia. Potem sprawa coraz bardziej zaczyna się nawarstwiać, a do gry wchodzi aparat władzy i (nie)sprawiedliwości. Cel jest jeden: zwalić winę na sanitariuszy pogotowania, milicja ma pozostać czysta, a na wszelki wypadek zdyskredytować jedynego świadka.

zeby nie bylo sladow2

Jak? Szukaniem jakiekolwiek haka na niego samego oraz jego najbliższych, zastraszać, szantażować i złamać. Za wszelką cenę. Dlatego esbecja sięga po wszystkie dostępne metody: inwigilacja, obserwacja, rewizja, szukanie brudów, propaganda. Jak bardzo łatwo można było złamać każdego, bo każdy miał tu coś (lub kogoś) do stracenia. To ostatnie najmocniej wybrzmiewa w przypadku sanitariuszy pogotowania, którzy byli „uczeni” przez SB jak mieli bić Przemyka. To może wydawać się groteskowe, że nikt nie da się na to nabrać. Chyba, że sprawę będą prowadzić osoby wypełniające polecenia partyjnej jak prokurator Wiesława Bardon (Aleksandra Konieczna na granicy przerysowania). W wielu krajach takie praktyki są na porządku dziennym i ten film bardzo brutalnie o tym przypomina.

zeby nie bylo sladow4

Realizacyjnie film Matuszyńskiego wygląda wręcz monumentalnie. W końca trwa on nieco ponad dwie i pół godziny, z niesamowitym skupieniem się na detalach, scenografii oraz rekwizytach. Świetne są zdjęcia Kacpra Fertacza, nakręcone na 16 mm taśmie, przez co wizualnie przypomina filmy z lat 70., zaś bardzo gorzki finał trafia na podatny grunt. A wszystko rewelacyjnie zagrane, z masą cudownych epizodów. Niemniej jest jeden mocny zgrzyt dla mnie, czyli Sandra Korzeniak w roli Barbary Sadowskiej. Aktorka ma bardzo specyficzny sposób mówienia, który zawsze mnie irytuje i sprawia wrażenie wypranego z emocji. Z tego powodu nigdy nie byłem w stanie wejść oraz zrozumieć tej postaci (oraz poprzednich ról Korzeniak). Sama epizodyczna struktura też może wydawać się problematyczna z powodu różnego tempa orz natłoku postaci.

Dla mnie jednak „Żeby nie było śladów” to potwierdzenie wielkiego talentu Matuszyńskiego jako reżysera, który z uwagą oraz dokładnością odtwarza działanie brutalnych mechanizmów sterowania, manipulowania oraz kontrolowania ludzi. Bezwzględnie, potrafiące uderzyć z całą mocą kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Obietnica

Na hasło współczesny polski film o nastolatkach czuję pewien rodzaj dreszczy na granicy z obrzydzeniem. Bo zazwyczaj takie próby kończyły się niewypałem lub rozczarowaniem (może z wyjątkiem „Sali samobójców”): sztuczne dialogi, bardzo drewniane aktorstwo, niewiarygodne postacie i/lub pewne oderwanie od rzeczywistości. Dlatego z pewnymi obawami podchodziłem do „Obietnicy” z 2014 roku, choć pewną nadzieję dawał Magnus von Horn jako współscenarzysta. Ale jak śpiewał Kazik: „nadzieja jest matką głupich i swoich dzieci nie lubi”.

obietnica1

Cała historia pokazana jest z perspektywy Lili (debiutująca Eliza Rycembel) – dziewczyny, którą wychowuje matka i jej chłopak, bo ojciec mieszka w Danii z nową rodziną. Kiedy ją poznajemy, rozmawia ze swoim chłopakiem (także debiutant Mateusz Więcławek), gdzie zarzuca mu niewierność. Dochodzi do kłótni, gdzie podczas wymiany zdań (w formie tekstowej) dziewczyna rzuca: Jeśli mnie kochasz, masz 24 godziny, żeby się jej pozbyć. Jeśli czujecie, że coś wisi w powietrzu, dochodzi do wybuchu.

obietnica2

Sam pomysł jest interesujący, dając szansę na poznanie umysłu tej dziewczyny. Z jednej strony wydaje się być zagubiona i niestablina, z drugiej bardzo silna manipulantka, świadoma swojej siły wobec swojego chłopaka. Tylko dlaczego nie mogę pozbyć się wrażenia, że te dwie osobowości nie są w stanie połączyć się w jedną osobę, co widać w wielu przeszarżowanych scenach (przesłuchanie na posterunku). Ale to nie jest jedyny problem, bo po intrygującym początku „Obietnica” rozdrabnia się, zaś sama tragedia wywołuje jedynie obojętność. Jakby wiem, że chodziło o pokazanie jaki wpływ może mieć słowo rzucone w sieci, że brak silnego autorytetu może doprowadzić do zezwierzęcenia. Że młodzi ludzie trzymają swoich rodziców w niewiedzy na temat swojego życia to wręcz oczywisty fakt. Tylko, że te wnioski wykładane przez reżyserkę są zwyczajnie banalne i brakuje mocniejszego uderzenia jak w „Sali samobójców”. Skupienie się na Lili troszkę przypomina kino skandynawskie z kamerą miejscami wręcz przyklejoną do jej twarzy, co jest pewną zaletą.

obietnica3

Ale jest to broń obosieczna – przez to „Obietnica” jest filmem chłodnym, pozbawionym emocji i zaangażowania. Jestem pewien, że był to celowy zabieg, jednak poszło to o krok za daleko. Historia nie angażuje, zaś postacie – w tym nasza bohaterka – są ledwo zarysowane, nie mając zbyt wiele do pokazania czy zaoferowania (dotyczy to głównie rodziców chłopaka). Wyjątkiem od tej reguły są: pojawiający się z Danii ojciec (mocny Andrzej Chyra) oraz chłopak matki (solidny Dawid Ogrodnik), postawienie w kontraście do siebie. Pierwszy, nieobecny i wycofany, drugi bardziej otwarty, wyluzowany oraz odpowiedzialny. Ale nawet oni nie są w stanie podnieść tego filmu na wyższy poziom.

„Obietnica” daje intrygujący początek, by dalej zakończyć się tylko niespełnieniem. Ciekawy pomysł oraz skandynawski chłód zderzone zostały z nijakością scenariusza oraz nierównym aktorstwem. Kolejna próba pójścia w trendy opowieści o młodzieży.

5/10

Radosław Ostrowski

Ultraviolet – seria 1

Tytułowy Ultraviolet to grupa detektywów-amatorów, którzy wykorzystują Internet i social media do rozwiązywania spraw kryminalnych. Spraw albo ignorowanych przez policję, albo nie zajmujących się tymi sprawami. Skromna grupa z drobnymi sukcesami kierowana jest przez Tomka Molaka, ale poznajemy ich przez pewną sprawę. Wszystko przez wracającą z Londynu do Łodzi Olę Serafin, będącą świadkiem dziwnego wypadku. Dziewczyna z pomostu spadła na samochód i potem została przejechana przez kierowcę. Policja uważa sprawę za samobójstwo, ale dziewczyna ma inne zdanie.

„Ultraviolet” to serial stacji AXN zrobiony wspólnie z Amerykanami, co samo w sobie mogło brzmieć elektryzująco. Jednak sam serial to klasyczny w swojej formie kryminalny procedural, gdzie każdy odcinek dotyczy innej sprawy: od dziwacznego wypadku przez wykorzystanie inteligentnego domu po śmierć dziennikarza oraz uwolnienia niewinnego człowieka z więzienia. Właściwie można odnieść wrażenie, że całość podporządkowana jest znajomym schematom z użyciem wielu mylnych tropów i wolnego odkrywania kolejnych elementów układanki. Bardziej niż rozwiązanie przyciągają tutaj dwie rzeczy: sama droga do rozwiązania oraz relacje między członkami ekipy.

Użycie dzisiejszych technologii, gdzie niemal wszystko jest dostępne w Internecie jest czymś świeżym na naszym podwórku. Rozmowy prowadzone przez videoczat, hackowanie, przeglądarka (chyba specjalnie zrobiona dla serialu) – te elementy ubarwiają całość i czynią ją bardziej przyjemniejszą w oglądaniu. A to mnie bardzo zaskoczyło, mimo odczuwania pewnych znajomych motywów w postaci nieufnego komendanta policji, gliniarza nawiązującego coś w rodzaju cichego porozumienia z Olą, naznaczona mrokiem przeszłość bohaterki czy takiej fiksacji na punkcie sprawy, że zagraża to życiu oraz sprawom prywatnym. Te jednak czasami sprawiają wrażenie tylko dodatku czy zapychaczem czasu, o którym czasem się zapomina. Ku mojemu zdumieniu pojawiają się tutaj momenty napięcia, a nawet jest miejsce na żart (głównie w relacji Oli z matką), choć początek nie obiecuje tutaj wiele. Zaczyna się bardzo przewidywalnie, jednak gdzieś na etapie 3 odcinka powoli zaczyna wszystko ruszać z kopyta, hamując dopiero w finale. A momentów przestoju czy nudy z każdym odcinkiem było coraz mniej.

Choć muszę przyznać, że produkcja AXN ma parę problemów, z czego jeden jest bardzo poważny. Chodzi o udźwiękowienie, gdzie parę dialogów jest albo niewyraźnie powiedzianych, albo – co jeszcze gorsze – są zagłuszane przez muzykę. Strasznie to irytuje, choć nie pojawia się tak często. Tak samo jak schematyczne prowadzenie śledztw, ale to z czasem przestaje być problemem.

I jest to na tyle porządnie zagrane, że wchodzi się w ten świat bez problemu. Choć nie brakuje tutaj znanych twarzy jak Bartłomieja Topy (komendant), Agaty Kuleszy (matka Oli) czy Michała Żurawskiego (Tomek Molak), całość tak naprawdę napędza to wszystko duet Marta Nieradkiewicz/Sebastian Fabijański. Ta pierwsza w roli Oli Serafin jest mieszanką determinacji, frustracji oraz nieufności wobec policji, choć potrafi irytować swoim egoizmem. Niemniej potrafi wzbudzić sympatię, co nie jest wcale proste. Z kolei Fabijański wydaje się robić to, co zawsze, czyli jest gliniarzem z zasadami, powoli pokazując inne, bardziej ludzkie oblicze. I nie jest taki drewniany jak większość osób uważa, po prostu do pewnych ról zwyczajnie nie pasuje.

Nie oczekiwałem cudów po „Ultraviolet”, ale AXN dostarczyło bardzo porządny i sympatyczny serial kryminalny. Tutaj bardziej liczy się samo dochodzenie do prawdy, a nie samo rozwiązanie zagadki plus stworzenie zgranego kolektywu. Choć zdarzają się potknięcia, jednak frajdy jest tutaj więcej niż się można spodziewać po samym opisie. Skuszę się na kontynuację.

7/10

Radosław Ostrowski

Żelazny most

Punkt wyjścia wydaje się prosty jak konstrukcja cepa. Mamy młodych małżonków (Magda i Oskar) oraz ich dawno niewidzianego przyjaciela (Kacper). Żona nie bardzo ma co robić w domu, Oskar jest górnikiem, zaś Kacper to kierownik. Kiedy ich poznajemy dochodzi do eksplozji – dosłownie. Gdzieś w dalekiej części kopalni doszło do zawalenia. Tam przebywał Oskar, a Magdę o wszystkim powiadamia Kacper. Jednak podskórnie czujemy, że między tą trójką zaszło coś poważnego.

Pozornie debiut Moniki Jordan-Młodziakowskiej porusza temat jaki już widzieliśmy mnóstwo razy: niewierność w związku. Dwutorowa narracja wydaje się początkowo czymś atrakcyjnym, bo jesteśmy rzuceni w środek, a potem cofamy się. Odkrywamy jak się zaczął romans (i to jest strasznie banalne), ale bardziej reżyserkę interesują reperkusje zdrady. Oboje zaczynają się miotać oraz obawiać się konsekwencji tego, że sprawa może się wydać. I że kochanek zamiast być w pracy bzykał żonę najlepszego kumpla. Pierwsza połowa filmu wali wręcz kliszami jak tylko się da. Pozornie trójka naszych bohaterów wydaje się pozornie szablonowa (mąż do tańca i różańca, przyjaciel okazujący się skurwysynem, żona niby szczęśliwa, ale nie do końca), jednak dla mnie najciekawsze było coś innego.

Skupienie się na pracy w kopalni to nie jest coś, co widzimy często na naszym podwórku. Oszczędnie pokazano tutaj strach i obawę, że każde zejście może być tym ostatnim. W tych momentach udaje się odzyskać zbudowane wcześniej napięcie. Fragmenty te miejscami przypominały takie filmy jak „Winni”, choć nie jest to ten poziom. Ale co najbardziej mnie uderzyło to zakończenie – bardzo oszczędne i jednocześnie brutalne. A ostatni kadr zostanie w pamięci na długo, choć sama realizacja bardziej przypomina produkcję telewizyjną. I nie brzmi to zbyt dobrze.

Sytuację próbują wyciągnąć aktorzy, choć najlepiej z tego grona wypada wyciszony Łukasz Simlat oraz przebijający się w drugiej połowie Andrzej Konopka jako szef ekipy ratunkowej. Z kolei Bartłomiej Topa (szef) trzyma swój poziom, ale Julia Kijowska dla mnie była najsłabszym ogniwem. Nie wierzyłem w jej postać kompletnie, a romans wydawał mi się pokazany zbyt szybko i dla mnie było to niezrozumiałe. Szkoda, bo to mocno ciągnie całość w dół.

Debiut straconej szansy, z bardzo nierównym tempem – tak można opisać „Żelazny most”. Jest w tej twórczyni pewien potencjał, ale został rozdrobniony paroma nietrafionymi decyzjami. Mam jednak nadzieję, że pani reżyser szybko się uczy, a następne filmy zrobią na mnie większe wrażenie.

6/10

Radosław Ostrowski