Franz Kafka

Kolejny film biograficzny o młodym twórcy, który umarł bardzo młodo na gruźlicę? Po „Chopin, Chopin!” wielu mogłoby nie być tym kompletnie zainteresowani. Niemniej jednak byłem zainteresowany nowym filmem Agnieszki Holland o Franzu Kafce. Nie tylko z powodu ogłoszenia filmu jako polskiego kandydata do Oscara za najlepszy film międzynarodowy.

Trudno nazwać „Franza” (taki jest tytuł na rynku międzynarodowym) konwencjonalną biografią niemieckiego pisarza z Pragi. I że będzie inaczej pokazuje już początek, gdy Franz jako dziecko jest strzyżony przez ojca oraz w szybkim cięciu widzimy już dorosłego Kafkę, który przykłada sobie do uszu… łyżki. Nie jest to historia krążąca z punktu A do punktu B prostą ścieżką, tylko wchodzimy do jego głowy oraz stanów świadomości. Dzieciństwo przeplata się z młodością, literacka fikcja materializuje się w najmniej oczywisty sposób, a do tego jeszcze mamy łamanie czwartej ściany przez… rodzinę oraz przyjaciół pisarza. Jakbyśmy oglądali mockument, co wywołuje poczucie mętliku w głowie. Do tego jeszcze część scen jest czarno-biała, a nawet pojawiają się przebitki do czasów nam współczesnych. Całość jest bardzo chaotyczna i – ku przerażeniu wielu – wymaga przynajmniej pobieżnej znajomości dorobku Kafki. Bez tego wiele scen oraz momentów pozostanie niejasnych, nieczytelnych.

Ale w tym chaotycznym szaleństwie jest tu metoda, choć film wymaga ogromnego skupienia. Holland wchodzi w umysł Kafki, którego znakomicie gra Idan Weiss (bardzo podobny fizycznie do samego pisarza). Człowieka bardzo wycofanego, niepewnego siebie oraz krytycznego wobec swojej twórczości. Potrafił on wypatrzeć absurdy (nagły atak śmiechu w siedzibie dyrektora, gdzie przecieka ściany) i niedorzeczności świata (interakcja z żebrakiem), ale także jest bardzo znerwicowany, zagubiony oraz niezbyt łatwy w komunikacji z innymi – szczególnie z kobietami. Tym istotniejsze są tutaj rozmowy innych postaci, pokazujące pewne własne spojrzenia i opinie na pisarza (tutaj szczególnie wybija się siostra Otlla oraz przyjaciel Max Brod). Nie brakuje tu bardzo mocnych emocjonalnie scen jak zerwanie zaręczyn podczas obiadu czy Brod jadący z całym dorobkiem Kafki w opanowanej przez Niemców Pradze.

Wszystko tutaj jest bardzo energetyczne oraz atmosferyczne, dzięki bardzo oszczędnej muzyce (mieszanka orkiestrowych brzmień Antoniego Łazarkiewicza z gitarowymi dźwiękami zespołu Trupa Trupa), świetnego montażu oraz zdjęć. Granica między rzeczywistością a surrealizmem (Kafka zamknięty w klatce czy wynajmujący pokoik, by nagle poczuć się obserwowanym) zaciera się, czasy dzieciństwa z młodością, a także widzimy chwile już po śmierci Kafki. Jedynym dla mnie zgrzytem, były sceny dziejące się we współczesnej Pradze. Tutaj mamy turystów przechodzący przez Muzeum Kafki, odwiedzający miejsca z nim związane, a nawet… jedzący sygnowane nazwiskiem pisarza burgery i kanapki. Nie do końca jestem pewny intencji tych scen (być może chodzi o pewne żerowanie na samym nazwisku oraz zbijaniu na tym pieniędzy), jednak na szczęście nie ma ich zbyt dużo.

Ku swojemu zdumieniu przyznaję, że to najbardziej kreatywny film w dorobku 76-letniej Agnieszki Holland. I choć już w 1991 roku Steven Soderbergh zrobił pewną wariację na temat Prażanina („Kafka” z Jeremym Ironsem), ale „Franz Kafka” jest o wiele bardziej konsekwentny w swoim planie. Nie jest to film dla wszystkich, niemniej dajcie mu szansę i może z wami kliknie.

8/10

Radosław Ostrowski

Smashing Machine

Czy was zaskakuje, że ze wszystkich filmów sportowych najczęściej na ekranie są pokazywane sporty kontaktowe? Boks, wrestling, MMA – bardzo dynamiczne, widowiskowe i efektowne. Ale czy jeszcze da się opowiedzieć coś interesującego w tej konwencji? Na to pytanie próbuje odpowiedzieć biograficzny „Smashing Machine”.

Tytuł wziął się z pseudonimu Marka Kerra (Dwayne Johnson), jednego z pierwszych amerykańskich zawodników mieszanych sztuk walki. Problem w tym, że w Stanach taka dyscyplina była zakazana i takie zawody odbywały się głównie w Japonii. A to była końcówka lat 90., więc pieniądze nie są zbyt wielkie, tak samo jak wsparcie medyczne, trenerskie czy fanów. Jednocześnie zapaśnik ma dziewczynę Dawn (Emily Blunt), a ich relacja jest dość… wyboista, mówiąc delikatnie. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę Kerr przegrywa swoją pierwszą walkę ze wściekłym Igorem Wowczanczynem (bokser Oleksander Usyk) i zaczyna się uzależniać od opioidów.

Safdie miesza tutaj motywy i tematy, przez co w efekcie dostajemy bardzo nietypowe kino sportowe. Nie brakuje tu walk, które są brutalne, lecz bardzo czytelnie zrealizowane i z dość zadziwiającą ilustracją muzyczną (jazzowa perkusja zmieszana z elektroniką). Reżyser bardziej próbuje pokazać skomplikowany portret człowieka pełnego pasji, walczącego z własnymi demonami, ego oraz toksyczną relacją z dziewczyną. Kerr jest zadziwiająco spokojny, mówiący niczym mistrz zen, rzadko pozwalający sobie na wyrażanie emocji. Ten dysonans oraz pokazana walka z uzależnieniem były dla mnie najmocniejszymi fragmentami tego filmu. Poza jedną sceną nie widzimy zażywania opiatu czy samego odwyku, lecz to, co potem. Jak pozostać trzeźwym i czystym, bez bycia nudziarzem oraz dalej funkcjonować. Jednak im dalej w relacji między Kerrem a jego panną, tym zaczyna się pojawiać więcej tarć, co niebezpiecznie skręca ku telenoweli. Do tego jeszcze mamy walkę ze swoim ego, treningi aż do ostatniej kropli potu oraz walki w Japonii. Można odnieść wrażenie, że Safdie próbuje złapać kilka srok za ogon i nie może się zdecydować w jakim kierunku pójść. Ale nawet w tym chaosie jest parę świetnych momentów – początek, przeplatający wywiad Kerra z wejściem na ring stylizowany na materiał telewizji; długie ujęcie Kerra idącego po przegranej walce do swojego pokoju i… płaczącego czy rozmowa z przyjacielem w szpitalu. Także same walki mają świetną choreografię, dynamiczny montaż i ogląda się to z dużym zaangażowaniem.

A wszystko to na swoich barkach dźwiga Dwayne „The Kamień” Johnson, który tutaj tworzy swoją najlepszą rolę w karierze. Kerr w jego wykonaniu jest zadziwiająco wyciszony, bardzo zniuansowany i subtelny. Taki wielki, ale bardzo wrażliwy misiek, choć niezbyt komunikatywny w intymnej relacji. Równie świetna jest Emily Blunt, choć jej postać nie jest zbyt łatwa do polubienia. Niemniej jest bardzo mocna chemia między nimi. Dla mnie jednak film skradł Ryan Bader w roli przyjaciela Marka Colemana. Ten zawodnik MMA jest bardzo naturalny w swojej roli, co w przypadku naturszczyków nie jest powszechne, ma swoje cudowne momenty (wspomniana scena w szpitalu), zaś w jego przyjacielską więź wierzy się bez zastrzeżeń. Tak samo w przypadku trenera Basa Ruttena, grającego samego siebie.

Dla mnie „Smashing Machine” to solidne kino, które może być początkiem nowego etapu w karierze Dwayne’a Johnsona jako aktora. Sam ten występ zostanie w bardzo głębokiej pamięci lata po premierze, nie mam co do tego wątpliwości i choćby dlatego warto zobaczyć.

7/10

Radosław Ostrowski

Chopin, Chopin!

Fryderyk Chopin – jeden z najbardziej rozpoznawalnych Polaków na świecie oraz pianistów. Prędzej czy później musiał powstać o nim film. I powstało kilka: „Młodość Chopina” Aleksandra Forda (1952), „Błękitna nuta” Andrzeja Żuławskiego (1991) oraz – najbardziej znana – „Chopin. Pragnienie miłości” (2002) Jerzego Antczaka. Teraz ze swoją biografią zrobioną za kosmiczne (jak na nasze warunki) pieniądze wyruszył Michał Kwieciński. Ale czy ten wielki budżet pomógł stworzyć wielki film? Jakby to ująć…

Akcja „Chopin, Chopin!” dzieje się już w Paryżu, gdzie już od dłuższego czasu mieszka Chopin (Eryk Kulm). Ten 25-latek jest traktowany niczym celebryta, gra na dużych imprezach towarzyskich. Wielbią go wszyscy: ówczesne salony, arystokracja, a nawet sam król (Lambert Wilson) i gdziekolwiek się nie pojawia zwraca na siebie uwagę. Także pań jak hrabina Delfina Potocka (Karolina Gruszka), zaś wśród przyjaciół ma Franza Liszta (Victor Meutelet). Ale jednak los ma wobec niego zupełnie inne plany. Pojawia się w życiu Chopina tuberkuloza, czyli gruźlica. Wówczas nieuleczalne choróbsko, uważane za zaraźliwe (przez przesądny plebs) albo przypadłość genetyczną. Innymi słowy, Fryc musi zrobić sobie przerwę od tłumów, koncertów, udzielania korepetycji, a najlepiej niech opuści Paryż i przeniesie na prowincję. Oczywiście, że sobie nic z tego nie robi.

Film skupia się na Chopinie i jego ostatnich 12 latach życia – a to jest strasznie sporo czasu. I można wybrać dwie metody: albo skupić się na jednym, dwóch kluczowych wątkach i wokół nich budować całą konstrukcję, albo spróbować upchnąć WSZYSTKO, czyniąc całość kontrolowanym (lub nie) chaosem. Niestety, ale scenarzysta Bartosz Janiszewski wybrał ten drugi, brutalniejszy dla oglądania wariant. Od Chopina-lwa salonowego przez Chopina-niespełnionego w miłości i Chopina-korepetytora aż po Chopina-umierającego oraz próbującego oszukać śmierć. Po drodze jeszcze mamy jeszcze drobne epizody (wizyta u rodziców, spotkanie z Wodzińskimi, koncerty dla króla), a także długi związek z George Sand (Josephine de la Baume). Wszystko to zmieszane i wgniecione w bigos, nie zawsze nadający się do jedzenia.

Audio-wizualnie jest tu cholernie dobrze. Kamera niemal nie opuszcza Chopina, wręcz krąży wokół niego (początek, gdy wchodzi na koncertowy pojedynek pianistyczny czy podczas jego gry), próbując wejść do jego głowy. Jednak prawdziwą gwiazdą jest tu imponująca scenografia oraz kostiumy. Ilość szczegółów w strojach czy detali aż poraża, jest masa scen zbiorowych (wszelkiego rodzaju publiczne koncerty Polaka). Jesteśmy zarówno w Paryżu (początkowo w trakcie epidemii cholery), by wskoczyć na chwilę do rodziny we Szwajcarii, a także spędzić coś jakby miesiąc miodowy na Majorce. W tle jeszcze mamy muzyczną mieszankę utworów Chopina, będących łącznikami solówki wiolonczeli Hildur Guonadottir, a także pulsującą elektronikę Robot Kocha.

Choć mamy tutaj masę znajomych twarzy na drugim oraz trzecim planie, wszystko skupia się tutaj na jednej twarzy – Eryka Kulma. Ten jako Chopin jest najjaśniejszym punktem filmu, pokazując jego wielką sprzeczność. Z jednej bardzo towarzyski i wręcz łaknący komplementów, z drugiej samotny melancholik. Odnajdujący się w swoim żywiole, gdy jest podziwiany oraz ma swoją widownię, grający bardzo energetycznie na pianinie (co budziło we mnie skojarzenie z „Amadeuszem”). A także coraz bledszy, plujący krwią i osłabiony (w czym troszkę pomaga charakteryzacja). Bardzo złożona, wyrazista oraz energetyczna rola tego filmu.

Nie jestem jedynym, który miał ogromne oczekiwania wobec nowego filmu Michała Kwiecińskiego. Ale „Chopin, Chopin!” to spektakularna stypa i rozczarowanie, gdzie o samym artyście dowiaduję się mniej niż myślałem. Nie ma tej energii, kreatywności oraz odwagi jaką miał „Filip”, by odnieść międzynarodowy sukces. Ogromna szkoda.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Amadeusz

Nawet jak się nie jest koneserem czy fanem muzyki klasycznej, nazwisko Wolfganga Amadeusza Mozarta jest pewnie bardziej znane niż wielu się może wydawać. Utwory bardzo chwytliwe, rozpoznawalne, nawet jeśli nie jest się w stanie nazwać czy wskazać skąd pochodzą. Nic dziwnego, że musiał w końcu powstać o nim film. Oparty na sztuce teatralnej Petera Schaffera „Amadeusz” był dla mnie jednym z największych kinowych doświadczeń, jakie miałem od dawna.

Akcja dzieła Milosa Formana toczy się w Wiedniu na początku XIX wieku, gdzie przebywa podstarzały i zapomniany kompozytor Antonio Salieri (F. Murray Abraham). Po nieudanej próbie samobójczej, trafia do szpitala dla obłąkanych i tam w obecności księdza opowiada swoją historię. Opowieść o pełnym młodym i bardzo utalentowanym kompozytorze, którego poznał na dworze cesarza Józefa II (Jeffrey Jones) – Wolfgangu Amadeuszu Mozarcie (Tom Hulce). Włoch był wtedy nadwornym twórcą muzyki dla Kaisera, ale już wtedy mówiło się o nieprzeciętnym talencie protegowanego księcia Salzburga. Jednak pierwsze spotkanie wywołuje ogromną konsternację – geniusz jest młodocianym dzieciakiem, przekonanym o swoim geniuszu i manierach najbardziej prostackich jak się da. Innymi słowy, nie pasuje do dworu cesarskiego. Tak zaczęła się wrogość (skryta) wobec Mozarta przez Salieriego, planującego zniszczenie oraz zabicie Austriaka.

Pierwsze, co mnie złapało w trakcie oglądania „Amadeusza” to bardzo precyzyjnie napisany scenariusz, pełen soczystych dialogów oraz wyrazistych postaci. W samym centrum mamy Mozarta i Salieriego, którzy są tak różni jak tylko jest to możliwe. Włoch gra zgodnie z konwencjami, ale jest kompletnie nudny, zaś Amadeusz to zupełnie inna bestia: przełamujący schematy zgodne z ówczesnymi trendami muzycznymi, napędzany przez wszelkie żądze, prowadzący mocno hulaszczy tryb życia. Jest wręcz buntownikiem, przypominającym swoim podejściem gwiazdę rocka (nawet jedna z jego peruk jest bardziej różowa niż biała), napędzanego przez proces tworzenia. To zderzenie postaw jest w centrum tej opowieści.

Jeśli ktoś spodziewa się nudnego kostiumowego filmu edukacyjnego, popełnia błąd ogromny. Forman prowadzi historię niczym doświadczony kompozytor, grając na odpowiednich nutach. Całość jest jednocześnie bardzo kameralna i jednocześnie imponująca skalą oraz przepychem. To najbardziej widać zarówno w scenach grania opery na scenie czy podczas zabaw, gdzie scenografia z kostiumami rzucają nas w samą epokę. A wszystko kręcone w naturalnym oświetleniu, co bardzo wizualnie przypominało innego klasyka kina kostiumowego, czyli „Barry’ego Lyndona” Kubricka. I jeszcze jak tu genialnie jest użyta muzyka samego Mozarta, będąca dodatkowym bohaterem filmu. W zależności od sceny może wywołać grozę (pojawienie się ojca kompozytora w domu czy przy pokazie „Don Giovanniego”), zachwyt (Salieri przeglądający nuty Mozarta i słyszący te dźwięki) czy smutek (finał z „Requiem” w tle).

To także wciąga dzięki fenomenalnemu aktorstwu. F. Murray Abraham jest genialny w roli Salieriego, będący człowiekiem z jednej strony pełnym pasji wobec muzyki i potrafiącym docenić jej nieprzeciętność. Ale z drugiej poczucie zazdrości (wręcz odrzucenia przez Boga) wywołuje w nim mocno tłumioną nienawiść i wrogość, o której nie wie nikt. Nawet ucharakteryzowany opowiada z pasją godną młodzieńca. Ta rola zasłużenie zdobyła masę nagród. Równie imponujący jest Hulce w roli Mozarta, będącego tutaj nieujarzmioną siłą kreatywności, geniuszu zmieszanego z wulgarnością, prostactwem i niemal dziką energią. Pewnym symbolem tej postawy jest jego śmiech, wywołujący zażenowanie oraz niesmak. Ale to tylko jedna z warstw, bo potrafi on być także wyciszony, oddany swojej żonie oraz nie potrafiący się uwolnić spod wpływu ojca. Wspólne sceny obydwu aktorów jeszcze bardziej elektryzują, zapadając mocno w pamięć. Warto też wspomnieć o kilku drugoplanowych rolach, jakie zostały ze mną: świetny Jeffrey Jones jako cesarz Józef II, co o sztuce nie miał żadnego pojęcia i w niczym mu nie przeszkadzało to w wyrażaniu opinii, cudowna Elizabeth Berridge w roli Konstancji, bardzo surowy Roy Dotrice jako ojciec Mozarta czy wnoszący lekkości Simon Callow wcielający się w aktora wodewilowego.

Absolutnie zdumiewający jest fakt, że po ponad 40 latach „Amadeusz” nie tylko przetrwał próbę czasu, ale jest równie żywotny oraz pociągający jak sama muzyka Mozarta. Może pod koniec ma drobne problemy z tempem, nie przeszkadza to jednak filmowi Formana stać wśród wielkich arcydzieł kina. Ta rozprawa o sztuce, Bogu i tworzeniu pozostanie na długie lata aktualna, tak jak długo będą żyć geniusze oraz miernoty.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

The Alto Knights

Kino gangsterskie (jak wiele zapomnianych gatunków) swoje najlepsze lata ma już za sobą. Nie znaczy to jednak, że raz na jakiś czas nie pojawi się opowieść o mafiozach, zabijaniu i tym podobnym. Taką próbę podjął weteran kina, Barry Levinson do współpracy ze specjalistą od gangsterskich opowieści, Nicholasem Pileggi.

Akcja zaczyna się w roku 1957 w mieście, które nigdy nie śpi – Nowym Jorku. Tutaj działa gangster Frank Costello (Robert De Niro), który bardziej działa z ukrycia i przez koneksje w policji oraz polityce. To jednak nie uchroniło go przed zamachem. Mimo kuli w głowie, wyszedł z tego bez poważniejszych urazów. Co bardzo jest nie w smak jego dawnemu przyjacielowi, a zleceniodawcy zamachu Vito Genovese (Roberto De Niro). Sytuacja między nimi mocno się zaogniła, gdy przed wojną Vito musiał uciekać z kraju przed odsiadką i całą władzę przekazał Frankowi. Powrót jednak mocno się przedłużył, świat się zmienił, a do tego Genovese zaczął zajmować się handlem narkotykami. Coś, co może doprowadzić do umieszczenie półświatka na radarze FBI oraz służb.

„Alto Knights” jest zadziwiająco powolnym i niemal kameralnym filmem, niemal w całości skupionym na trudnej relacji dwóch przyjaciół, co stali się wrogami. Wszystko z powodu władzy, ambicji zmieszanej z paranoją i bezwzględnością. Całość stanowi ta naprawdę opowieść składaną przez Costello u siebie w domu wiele lat po wydarzeniach. Sama narracja jest mieszanką różnych stylów: od czarno-białych fotografii i kadrów przez stopklatki aż po bardzo rzadkie, gwałtowne sceny przemocy. Dla mnie najciekawszym wątkiem była relacja Vito z właścicielką nocnego klubu, Anną (mocna rola Katherine Narducci). Od pasji i zaangażowania po czystą nienawiść, paranoję oraz rzucanie sobie do gardeł. Kontrastem dla nich jest bardziej zgrany, pełen zrozumienia związek Franka z żoną Bobbie (solidna Debra Messing). Ale to nie jedyny kontrast filmu Levinsona. Działanie w cieniu, przekupienie polityków i policjantów Costello kontra bardziej brutalna, pełna agresji i paranoi postawa Genovese, stanowiący o wiele większe niebezpieczeństwo niż federalni oraz policja razem wzięta.

Jednak są tutaj dla mnie dwa problemy. Po pierwszy, Levinson prowadzi historii w bardzo bezpieczny, niemal pozbawiony ognia sposób. Nawet sceny przemocy (śmierć Alberta Anastasii u fryzjera) czy próbujące budować napięcie (przesłuchanie przed komisją senacką) nie do końca działają. Jedynym mocniejszym momentem był otwierający zamach na Costello oraz spotkanie wszystkich rodzin mafijnych w Appalachach, zakończone ucieczką przed policją. Drugi problem to dziwna decyzja związana z obsadzeniem Roberta De Niro w roli Costello i Genovese. Nie zrozumcie mnie źle, De Niro jest cholernie dobrym aktorem oraz tworzy bardzo różne postaci, zarówno w formie ekspresji głosowej, fizycznym chodzie czy nawet stroju. A jednak w scenach, gdy De Niro rozmawia z De Niro, czuć pewną schizofrenię. Jakbym widział jedną osobę udającą dialog, jednak tych scen na szczęście jest niewiele.

Więc jak tu podsumować „Alto Knights”? 83-letni Levinson ma czasem chwile przestoju i gdzieś brakuje jakiegoś mocnego haka, by mocniej zaangażować oraz porwać. Dwóch De Niro to za mało, by dać mocne, mięsiste kino o gościach w fedorach, co walczą o władzę nad miastem.

6/10

Radosław Ostrowski

Prosta historia

W roku 1999 David Lynch stworzył film kompletnie niepodobny do tego, co robił zazwyczaj. Orbitujące na granicy jawy i snu mroczne opowieści pełne seksu, przemocy, podwójnych tożsamości. Świat pozornie znany, lecz skrywający najciemniejszą, ukrytą stronę człowieka. Taki świat widzieliśmy w „Dzikości serca”, „Blue Velvet” czy „Zagubionej autostradzie”, jednak w „Prostej historii” wszystko zmierza w kompletnie innym kierunku.

Bohaterem filmu jest Alvin Straight (Richard Farnsworth) – 72-letni mieszkaniec Laurens w stanie Iowa. Zajmuje się nim córka Rose (Sissy Spacek) i prowadzi bardzo spokojne życie, choć już ma swoje lata. Chodzi o lasce, ledwo widzi i palić też nie powinien, ale nic sobie z tego nie robi. Pewnego dnia dowiaduje się, że jego brat Lyle, z którym nie utrzymywał kontaktu przez 10 lat, miał udar. W końcu Alvin uznaje, że musi się z nim spotkać i pogodzić. Jest parę problemów: a) brat mieszka w Mount Zion w stanie Wisconsin, czyli ponad 500 km od Laurens; b) Alvin nie widzi zbyt dobrze i nie ma prawa jazdy, c) córka nie jest w stanie go zawieść tak daleko. W końcu mężczyzna decyduje się wyruszyć na… kosiarce, do której dobudowuje przyczepkę. Jednak jego pierwsza próba kończy się zepsuciem kosiarki, lecz to pana Straighta nie zniechęca.

„Prosta historia” – co wielu może zaskoczyć – jest oparta na historii z artykułu napisanego dla New York Timesa z 1994 roku. Scenariusz napisała jedna ze współpracowniczek Davida Lyncha, montażystka Mary Sweeney ze swoim kolegą Johnem Roachem, zaś w USA film dystrybuował… Walt Disney Pictures. I film miał kategorię wiekową G (czyli do oglądania w zasadzie dla wszystkich). To wszystko wydaje się kompletnie abstrakcyjnym połączeniem gwiazd, którego raczej nikt się nie spodziewał. Nie miało to prawa zadziałać, a jednak. Film Lyncha jest taki, jak podaje polski tytuł: prosty, nieskomplikowany, zadziwiająco bliski życia oraz… kontemplacyjny, z braku lepszego określenia. Historia toczy się bardzo powolny rytmem, gdzie akcji (jako takiej) w zasadzie nie ma.

Więcej tutaj widzimy Alvina w drodze, jednak najciekawsze są tutaj interakcje z obcymi ludźmi po drodze. Nie ważne, czy to uciekająca z domu nastolatka, biorący udział w zawodach rowerzyści, kobieta potrącająca jelenia czy ksiądz – te chwile rozmów pozwalają nie tylko na poznanie troszkę bliżej samego Straighta. Pokazują też pewną skrywaną w ludziach dobroć i życzliwość wobec nieznajomych. Tyle ciepła, empatii wyrażanej w tak oszczędny sposób nie zobaczycie nigdzie indziej. Tą historię dopełnia przepiękna warstwa audio-wizualna: zachwycające krajobrazy pól kukurydzianych pokazanych z góry czy lasów z „jesiennymi” liśćmi zostaną na długo. Tak samo jak bardzo oszczędna, idącą w kierunku country muzyka Angelo Badalamenti.

To wszystko jednak daje dodatkową siłę emocjonalną dzięki rewelacyjnemu Richardowi Farnsworthowi w roli Alvina. Od świetnie napisanych i wypowiadanych zdań aż po chwile wyciszenia, kiedy wszystko wyraża sama twarz – chce się na tego aktora patrzeć. Od samego początku do ostatniej sceny zwyczajnie elektryzuje, choć robi tak niewiele, ale jest bardzo naturalnie. Reszta obsady to w zasadzie mniejsze lub większe epizody, ale każdy tutaj wypada co najmniej bardzo dobrze, nawet mając niewiele czasu na ekranie.

Jak sam Lynch przyznał w jednym z wywiadów: „Prosta historia” to mój najbardziej eksperymentalny film w moim karierze. Początkowo może to brzmieć dziwnie, ale po seansie ma to sens. Jest to piękny wizualnie, bardziej stonowany, bardzo ciepły film, a jednocześnie najbardziej zdyscyplinowane dzieło w dorobku twórcy „Twin Peaks”.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Diva Futura

Na pierwszy rzut oka włoska „Diva Futura” jest filmem o kręceniu pornografii. Jednak dzieło Giulii Steigerwalt jest czymś o wiele więcej, bo to historia niepoprawnego romantyka, pozbawiona pruderii i wulgarności, ale potrafi być dziwacznie nostalgiczna.

Całość oparta jest na książce Sandry Attanasio (Barbara Ronchi), która pełniła w firmie Diva Futura rolę sekretarki. A czy zajmowała się tytułowa firma? Prowadziła agencję do łowienia talentów, kręceniem filmów pornograficznych oraz prowadzeniem nocnych klubów ze striptizem. Za tym wszystkim stał niejaki Riccardo Schicchi (Pietro Castellitto) – młody facet, który od dziecka był zafascynowany kobietami. I nie chodzi tylko o czytanie świerszczyków czy podglądanie sąsiadek, ale o… jakby to ująć, poczucie estetyki oraz piękna kobiecego ciała. I dzięki niemu udało się „wypromować” parę znajomych twarzy jak Ilona Staller „Cicciorina” (Lidija Kordić), próbującą potem działać w polityce Moanę Pozzi (Denise Capezza) oraz swoją przyszłą żonę, Evę Henger (Tesa Litvan). I to z perspektywy całej piątki krąży ta opowieść – od wielkiej popularności aż do upadku oraz zamknięcia.

Reżyserka opowiada ta historią ze zdecydowanym poczuciem lekkości, wręcz jowialności oraz braku pruderyjności. Udaje się przekonująco pokazać realia epoki, czyli lat 80. i 90., kiedy jeszcze pornografia nie była aż tak dostępna oraz tak ostra. Wielu pewnie powie, że taka wizja jest zbyt romantyczna i marzycielska, ale trudno jej nie ulec. Tutaj robienie filmów dla dorosłych bardziej przypomina robienie sztuki w najbardziej elegancki sposób, jak to jest możliwe. Twórcy nie boją się pokazywać nagości, lecz nią nie szczują i nie czynią z niej głównej atrakcji. Bywa miejscami naprawdę gęsto od wydarzeń (całość przeplatana jest narracjami z offu, przeskokami czasowymi), gdzie sukces w tej branży wydaje się tylko pozorny. Doprowadza do wrogości, stygmatyzowania przez resztę społeczeństwa i poważniejszych kłopotów. Nie tylko z prawem, ale też ze zmieniającymi się regułami branży, miłością (paradoksalnie) oraz zderzeniem z rzeczywistością.

Mimo pewnego poczucia chaotyczności w narracji oraz różnych perspektyw, całość ogląda się zaskakująco przyjemnie. I nie chodzi mi tylko o kobiece ciała (choć to też – nie wstydźmy się tego), ale też bardzo stylowe zdjęcia, cieszącą oko scenografię oraz kostiumy. Steigerwalt ma bardzo mocne oko i wygląda to zjawiskowo, miejscami wręcz cukierkowo, budując lekko nostalgiczną atmosferę. Jak dodamy do tego kawał więcej niż dobrego aktorstwa (ze szczególnym wskazaniem przeuroczego Pietro Castellitto oraz pozostałą czwórkę pań), mamy cholernie porządny kawałek kina.

„Diva Futura” dla wielu może budzić skojarzenia z „Boogie Nights” Paula Thomasa Andersona, pokazując branżę porno w bardziej niewinny i – jakkolwiek to zabrzmi – uroczy. Co nie oznacza, że nie ma tutaj ciemniejsze strony tego biznesu. Bywa trochę chaotyczny i pozbawiony skupienia (pewnie jako serial byłby lepszy), niemniej potrafi parę razy uderzyć emocjonalnie. Jedna z większych niespodzianek tego roku.

7/10

Radosław Ostrowski

Raport Pileckiego

Nasza kiedyś miłościwie nam panująca prawica chciała za wszelką cenę nas przekonać, że potrzebujemy kina patriotyczno-martyrologicznego za bardzo grube pieniądze. Takie od paru lat tworzy konsekwentnie Krzysztof Łukaszewicz, co pokazały „Orlęta. Grodno ‘39” czy ostatnie „Czerwone maki”. Jednak w przypadku biografii rotmistrza Witolda Pileckiego sprawa ma swoje drugie dno.

Otóż pierwotnie „Pileckiego” planował od lat nakręcić Leszek Wosiewicz i w końcu udało się zebrać kasę (ponad 30 milionów). Problem w tym, że w 2020 roku po nakręceniu 2/3 materiału reżyser został zwolniony. Wtedy jego miejsce zajął Krzysztof Łukaszewicz, opierając się na własnym scenariuszu. No i powstał kompletny pierdolnik, który w kinach poległ spektakularnie. Ale można go obejrzeć na streamingu, tylko czy warto?

Film skupia się na przesłuchaniu rotmistrza Witolda Pileckiego (Przemysław Wyszyński) przez Urząd Bezpieczeństwa w 1947 roku. Oficer został aresztowany i oskarżony o działalność szpiegowską, planowanie ataków na wysokiej rangi oficerów UB. Brutalne przesłuchania prowadzą pułkownik Różański (Karol Wróblewski) i porucznik Chimczak (Mariusz Jakus). Tak poznajemy życiorys Bohatera: rodzinne życie, walka z Niemcami podczas II wojny światowej, działalność wywiadowcza, wreszcie stworzenie siatki szpiegowskiej w obozie koncentracyjnym Auschwitz.

Trudno nie odmówić twórcom ambicji, bo życiorys rotmistrza Pileckiego zasługuje na film. Tylko reżyser Łukaszewicz kompletnie został przygnieciony skalą. Wszystko się tutaj przeplata i miesza, robiąc totalny mętlik. Sceny przesłuchania mają robić za poszerzoną notatkę z Wikipedii. Krótki moment w dworku przed wojną, gdy Witold jedzie na koniu; przebitka na Włochy ‘45 roku przed powrotem do Polski; krótki wjazd kawalerii do okopów we wrześniu; wreszcie sceny z Auschwitz oraz krótkie przebitki z Powstania Warszawskiego. Za cholerę nie chce się to wszystko spiąć w spójną opowieść, zaś niektóre scenki zwyczajnie są niepotrzebne. W tle dostajemy narrację Pileckiego z offu, która podbija ciężko-depresyjną atmosferę i pasuje do tej historii. Gdzie podział na dobrych i złych jest jasny niczym z kreskówki (Pilecki – wielki patriota, reprezentanci systemu komunistycznego – zdrajcy, brutale), bez żadnych odcieni szarości (poza zdjęciami) oraz brakiem zaangażowania emocjonalnego. Co jest o tyle zaskakujące, że Łukaszewicz nie unika brutalnych, szokujących scen (wszystkie sceny z Auschwitz), ale nawet one nie mają uderzenia i szokują dla samego szokowania.

Broni się tak naprawdę tutaj porządna scenografia Joanny Machy, zdjęcia Arka Tomiaka (choć z krótkim segmencie powstańczym bywa chaotycznie) oraz całkiem niezłe aktorstwo. Jednak cała reszta „Raportu Pileckiego” jest mdła, bardzo zachowawcza, jednowymiarowa laurka, które już dawno powinniśmy zostawić za sobą. Lepiej obejrzeć już spektakl Teatru TV „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, jeśli chcecie bliżej poznać postać tego bohatera.

3/10

Radosław Ostrowski

Wyatt Earp

Kiedy wydawało się, że w latach 70. western został ostatecznie pogrzebany, na początku lat 90. gatunek przeżył renesans. Najpierw „Tańczący z Wilkami” Kevina Costnera, a następnie „Bez przebaczenia” Clinta Eastwooda przyniosły masę nagród (w tym Oscary za najlepszy film) oraz przywróciły zainteresowanie opowieściami z Dzikiego Zachodu. Ale tak się dziwnie złożyło, że niemal w tym samym powstały dwie produkcje o najsłynniejszym stróżu prawa – Wyacie Earpie: „Tombstone” z Kurtem Russellem i Valem Kilmerem oraz „Wyatt Earp” z Costnerem. Pierwszy przykuł większą uwagę, podbijając box office, a drugi pojawił się pół roku później i został zapomniany. Ale czy zasłużył na takie traktowanie?

Film Lawrence’a Kasdana opowiada o wiele szerszą i dłuższą opowieść od filmu Cosmatosa. Poznajemy Wyatta jeszcze jak był dzieckiem, co mieszkał w sporym majątku. Ojciec (Gene Hackman) był prawnikiem, zaś rodzina często się przenosiła – szukając prosperity i dobrobytu. Kiedy poznaje Urillę (Annabeth Gish), wydaje się, że wszystko idzie ku lepszemu. Wtedy pojawia się niespodziewana śmierć wskutek tyfusu, zabierając żonę oraz nienarodzone dziecko. Wyatt zaczyna się staczać, pali swój dom, w końcu sprzedaje kradzionego konia. Jednak dzięki pomocy ojca ucieka, zaczynając nowe życie.

A to dopiero początek długiej epopei, która obejmuje m. in. obdzieranie skór z bizonów, zastępcy szeryfa, posiadanie kasyna, wreszcie Earp jako szeryf w Dodge City oraz Tombstone. O przyjaźni z Dokiem Hollidayem (Dennis Quaid) nawet nie muszę wspominać. Ten trzygodzinny fresk pozwala sobie na wiele momentów wyciszenia oraz skupienia się na samym Wyacie i jego drodze do sławnego stróża prawa, co się nie cackał z nikim. Problem w tym, że cała ta opowieść strasznie się dłuży i ciągnie niczym rozgotowany makaron. Przewija się masa postaci na drugim planie, która pojawiają się i znikają (czasem na bardzo długo), samej akcji jest tu jak na lekarstwo oraz jest nie angażująca (może poza sekwencją z pociągiem). Zupełnie jakby Kasdanowi zabrakło skupienia i próbował upchnąć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Co by tłumaczyło dlaczego „Wyatt Earp” pierwotnie miał być 6-godzinnym miniserialem i w takiej formie prawdopodobnie by się sprawdził.

Co się zatem tutaj broni? Absolutnie piękne zdjęcia Owena Roizmana, z niesamowitymi krajobrazami i kilkoma długimi ujęciami (Earp rozbrajający bandytę w saloonie). Również scenografia oraz kostiumy są absolutnie bez zarzutu, pokazując jak spory budżet był w dyspozycji. Tak samo epicka jest muzyka mistrza Jamesa Newtona Howarda, mieszająca pełnoorkiestrową moc z bardziej „westernowymi” dźwiękami. Do tego bardzo imponująca jest tutaj obsada, która wyciska wszystko. I to byli tacy ludzie jak Gene Hackman (Nicholas Earp), Bill Pulman (Ed Masterson), Tom Sizemore (Bat Masterson), Michael Madsen (Virgil Earp) czy Jeff Fahey (Ike Clanton). A jak sobie poradził w tytułowej roli Kevin Costner? Jest bardzo solidny, choć strasznie stonowany i zaskakująco złożony. Od naiwnego, zagubionego chłopaka przez idącego na zatracenie pijaka po absolutnego twardziela. Chociaż nie mogłem pozbyć się wrażenia, że jest to trochę na jedno kopyto.

Czy „Wyatt Earp” jest warty obejrzenia? Ciężko jednoznacznie powiedzieć, bo jest to zdecydowanie ambitna próba opowieści o ikonie Dzikiego Zachodu. O tym jak rodzą się mity i legendy, jak można stać się bandytą oraz stróżem prawa w jednym życiu. Tylko brakuje tutaj skupienia, kreatywności oraz… energii, która dałaby więcej życia w tym dziele. Chyba jednak serial byłby bardziej odpowiedni dla tej formy niż film.

6/10

Radosław Ostrowski

Maria Callas

Pablo Larrain robi kolejna biografię znanej kobiety, która tak naprawdę nigdy nie była wolna. Po „Jackie” i „Spencer” przyszedł czas na „Marię” Callas. Więc jak kończy się ta nieformalna trylogia? Mam tutaj troszkę mieszane uczucia.

„Maria Callas” pokazuje ostatni tydzień z życia operowej diwy. Mieszka w Paryżu, z dala od sceny oraz dwojgiem służby – lokajem Ferruccio (Pierfrancesco Favino) i pokojówką Bruną (Alba Rohrwacher). Wygląda na to, że straciła swój głos i na scenę raczej nie wróci. Je mało (o ile w ogóle), więcej czasu spędza na próbach głosu oraz spacerach. W zasadzie jej życie przestało mieć sens, ale to się może zmienić. Pojawić ma się ekipa filmowa, by przeprowadzić z nią wywiad. Tylko, czy dziennikarz Mandrax (Kodi Smit-McPhee) istnieje?

To jest jeden z tych filmów, którego seans jest… dziwny. Reżyser miesza przeszłość, teraźniejszość, sen, jawę i halucynacje (Maria zażywa leki i jest od nich uzależniona), próbując pokazać złożony portret artystki. Kolorowy ptak w złotej klatce, który nie jest w stanie z niej wyjść. Kochająca muzykę oraz komplementy, a jednocześnie czującą się kimś wyjątkowym i żyjącą złudzeniami. Całe to połączenie miesza czas i przestrzeń – przeszłość jest czarno-biała, współczesność ma mocne kolory (żółć dnia i błękit nocy), zaś zderzenia tych epok są świetnie zmontowane (szczególnie wykonywane partie operowe). Parę razy zdarzają się też ujęcia wyglądające niczym z kamery video, przy wielu zbliżeniach ze sporą ilością ziarna i filtrem. A dzieje się tutaj tak dużo, że może wywołać dezorientację: matka opłacająca córki do śpiewania przed nazistowskimi oficerami, wyboista relacja z magnatem Arystotelesem Onassisem, choroba nie pozwalająca jej śpiewać (choć wielu podejrzewało symulowanie), wreszcie próby wokalne i łudzenie się powrotem na scenę.

Ale muszę przyznać, że sceny z przeszłości były o wiele ciekawsze i miały większą siłę niż snucie się Marii. To ostatnie wywołuje znużenie swoim letargicznym tempem, przełamywanym chwilami urojeń (nagłe pojawienie się orkiestry czy śpiewającego znikąd chóru). Jedynie samo zakończenie potrafiło mnie uderzyć i poruszyć, co jest także sporą zasługą absolutnie świetnej Angeliny Jolie. Aktorka nie próbuje imitować Callas (partie wokalne są grane z nagrań, a aktorka synchronizuje głos z muzyką), oddając jej niedostępność, charakter większy niż życie oraz jej chimeryczność. Jest magnetyzująca i samym spojrzeniem jest w stanie wyrazić masę emocji. Dawno nie widziałem tak wyrazistej roli w dorobku Jolie. Poza nią na drugim planie najbardziej wybija się Haluk Bilginer (Onassis) oraz Pierfrancesco Favino (Ferruccio).

„Maria Callas” wraca do obsesji Larraina w pokazywaniu ikon XX wieku z mniej znanej strony niż prezentowane przez media. Wielu może odrzucić ta dziwaczna forma, jednak wydaje się pasować do postaci, będącej obiektem narracji. Posągowa, niczym antyczne rzeźby, w zasadzie widoczna dla każdego, lecz nieprzenikniona, bardzo skryta i nie pozwalająca oderwać od siebie oczu.

7/10

Radosław Ostrowski