Na Zachodzie bez zmian

I wojna światowa znowu pojawia się na ekranach. „1917”, prequel „Kingsman”, a teraz pojawia się nowy film z Niemiec oparty na antywojennym klasyku. Chodzi o „Na Zachodzie bez zmian” według powieści Ericha Marii Remarque’a. Czyli pokazanie wojny z perspektywy niemieckich żołnierzy.

na zachodzie bez zmian1

Głównym bohaterem jest Paul Baeumer (Felix Kammerer) – młody chłopak z małego miasteczka w roku 1917. Nadal trwa wojna, jednak wszyscy są absolutnie przekonani, że za parę tygodni uda się zdobyć Paryż. By zaciągnąć się do wojska fałszuje podpis rodziców, no bo koledzy walczą za kraj, a ja jeden mam zostać? Za cholerę. W końcu tego wymaga ojczyzna, cesarz i Bóg – ci goście chyba wiedzą, co robią. Kiedy jednak trafia na front wszelkie patriotyczno-romantyczne idee zostają skonfrontowane z brutalną rzeczywistością. Nie tylko pierwszej nocy ginie jeden z kumpli Paula, a on sam niemal traci życie podczas ostrzału bunkra. A to dopiero początek krwawej odysei.

na zachodzie bez zmian2

To, że żołnierze podczas wojny są tylko mięsem armatnim dobitnie pokazuje sam początek. A mówiąc dokładniej to, co dzieje się po krótkiej walce na froncie. Trupy są chowane w trumnach, zaś ich ubrania trafiają do… szwalni. Najpierw moczone, by pozbyć się krwi, a następnie na nowo szyte. Poczucie bycia wrzuconym do wojennej maszynki jeszcze potęguje muzyczny motyw Volkera Bertelmanna – krótkie, trzynutowe agresywne wejście syntezatora plus taki dźwięk brzmiący jakby ktoś dokręcał strunę. Gdy wreszcie trafiamy na front, dostajemy znajome elementy z tego okresu: okopy, błoto, brud, głód i ciągle panujący strach. Śmierć może pojawić się w każdej, najmniej spodziewanej chwili, na którą nie ma się żadnego wpływu. Pozostaje sobie zadać jedno pytanie: czy mam dziś szczęście? I czy tym razem wyjdę z tego cało?

na zachodzie bez zmian3

Dlatego sceny batalistyczne potrafią zmrozić krew, zwłaszcza potyczka z wykorzystaniem przez Francuzów czołgów oraz miotaczy ognia. Rzadko kamera podąża za bohaterem, a wiele razy sięga się po techniki znane z wojennych filmów lat 60. czy 70. (szerokie pokazanie pola bitwy z góry czy akcja filmowana z boku). To jeszcze bardziej potęguje poczucie chaosu, dezorientacji i – czasami – bezradności wobec absurdalnych działań wojennych. Akcji jak zdobycie okopów przeciwnika tylko po to, żeby się wycofać, wracając do punktu wyjścia. Nazwanie tego marnowaniem zasobów to największe niedopowiedzenie.

na zachodzie bez zmian4

Absurdalność całej sytuacji jeszcze podkreślają dwie sytuacje spoza perspektywy żołnierza. Pierwszy dotyczy dowódcy batalionu, generała Friedrichsa (Devid Striesow) przekonanego poza racjonalną logiką do dalszego prowadzenia wojny. Każdego delikwenta o innym zdaniu oskarża o zdradę (szczególnie rząd socjaldemokratów) i sprzedawanie swojego kraju. Czy chcąc udowodnić swoją rację zdecydował o przeprowadzeniu ostatniego szturmu przed zakończeniem wojny? A może chcąc dorównać swojemu ojcu, weteranowi wojen jednoczących kraj pod Bismarckiem? Drugi poboczny wątek dotyczy grupy negocjatorów pod wodzą Matthiasa Erzbergera (Daniel Bruhl), którzy wyruszają do francuskiego dowódcy wojsk. Po co? By zakończyć wojnę. Bo za dużo jest ofiar, a nowego rekruta jest za mało. Choć te sceny mogą wydawać się zbędne i spowalniające tempo, pozwalają nadać szerszy kontekst całości. Oraz pokazać podwaliny pod następną wojnę, będącą skutkiem upokorzenia oraz bólu dumy.

na zachodzie bez zmian5

Cała obsada tutaj błyszczy, zdominowana przez mniej znanych (przynajmniej u nas) aktorów. Jednak na mnie największe wrażenie zrobił Albrecht Schuch w roli kaprala Stanislausa Katczinsky’ego. Najbardziej zaradny żołnierz w grupie (a może mający najwięcej szczęścia) staje się wsparciem, a następnie przyjacielem Paula i grupy przyjaciół. Może wydawać się szorstki, ale pod tą warstwą kryje się o wiele wrażliwszy człowiek niż można to sobie wyobrazić. Tak samo złego słowa nie powiem o Felixie Kammererze, czyli naszym głównym bohaterze – Paulu Baeumerze. Jego przemiana z idealistycznego patrioty w zgaszonego, coraz bardziej gorzkniejącego żołnierza pokazana jest znakomicie, często bez słów. I tak łatwo wejść w jego skórę – człowieka poznającego wojnę na własne oczy, bez propagandowego, patriotycznego lukru.

„Na Zachodzie bez zmian” nie jest filmem wojennym. To jest tak naprawdę horror pokazujący absurdalność i bezsensowność wojny z perspektywy ludzi, którzy zostali naiwnie wykorzystani przez wojsko oraz polityków. Czyli ludzi sobie spokojnie gdzieś z dala frontu, dla którego dowodzeni ludzie są tylko punktem na ich mapach. Brutalne, bezwzględne, bez lukru, bezkompromisowe kino.

8/10

Radosław Ostrowski

King’s Man: Pierwsza misja

Pierwsi „Kingsmani” byli bardzo odświeżającym filmem szpiegowskim, jednocześnie parodiując ten gatunek. Wszystko polane bardzo absurdalnym humorem, wariackimi scenami akcji oraz świetnym aktorstwem z zaskakującym Colinem Firthem na czele. Później powstała jeszcze kontynuacja, lecz nie spotkała się z tak ciepłym przyjęciem. Niemniej jednak powstała kolejna część, która jest… prequelem i opowiada o początkach organizacji.

Wszystko zaczęło się w roku 1914, gdy widmo wojny nie było jeszcze aż tak namacalne. Bohaterem jest książę Oksfordu, który w 1902 roku stracił swoją żonę (przywożąc zapasy z Czerwonego Krzyża do obozu w zachodniej Afryce) i niemal samotnie wychowuje syna. Mężczyzna jest zatwardziałym pacyfistą, nie chcącym angażować się w jakąkolwiek wojnę czy spór. Sytuacja go jednak zmusza, gdy rozpętuje się piekło. Najpierw zostaje zamordowany następca tronu Austro-Węgier, Franciszek Ferdynand, a następnie przyjaciel oraz mentor księcia, szef wywiadu Kitchener. Wojna doprowadza do chaosu oraz śmierci milionów, co zmusza bohatera do działania. Ze wsparciem niani Polly oraz majordomusa Sholi zaczyna tworzyć siatkę wywiadowczą, gdzie informacje przekazują służący z różnych części świata. Działając w tajemnicy trafia na trop tajemniczego Pasterza, planującego wywrócić świat do góry nogami oraz zniszczyć Anglię.

Matthew Vaughn po raz trzeci zasiada na stołku reżyserskim i znowu zaskakuje. Nadal czuć tutaj spory budżet, ale co jest najbardziej nietypowe, to jest ton. O wiele bardziej poważny i mroczny, gdzie humor pojawia się bardzo rzadko. W końcu jest to czas wojny, pełen brutalnych scen oraz momentów bardzo dramatycznych. Fikcja miesza się tutaj z faktami historycznymi, a stawka – powstrzymanie Pasterza i jego agentów oraz zakończenie wojny – jest wręcz bardzo namacalna. Choć scen akcji jest tu mniej niż w poprzednich odsłonach, nadal czuć ten wariacki, efekciarski styl reżysera. Najdobitniej pokazuje to scena, gdzie bohaterowie próbują zabić Rasputina – zdjęcia i montaż to wręcz czyste szaleństwo (by jeszcze bardziej odlecieć w tle zostaje wpleciony fragment „Rok 1812” Czajkowskiego).

Z drugiej strony są o wiele bardziej dramatyczne momenty jak choćby sekwencje batalistyczne, pokazujące walkę w okopach czy momenty próby odnalezienia nocą szpiega przez żołnierzy zakończona walką z przeciwnikiem przy użyciu broni białej. Ten dysonans powinien wywoływać poważny zgrzyt, jednak jakimś dziwnym cudem wszedłem w ten świat. Chociaż nie do końca tego oczekiwałem po tym filmie. Reżyser igra z oczekiwaniami widza, co wielu się bardzo NIE SPODOBA i zagra na nerwach.

Jeśli coś podnosi ten film na wyższy to przede wszystkim aktorstwo. Tym razem w roli głównej mamy Ralpha Fiennesa jako księcia Oxfordu, a on jak zawsze jest znakomity. Zarówno w tych rzadkich momentach akcji, jak w bardziej dramatycznych scenach. Czuć zarówno determinację i silną wolę, jak też cierpienie oraz momenty załamania. Równie dobrze sprawdza się ekipa otaczająca protagonistę, czyli Gemma Arterton (Polly) i Djimon Hounsou (Shola), a także Harris Dickinson jako syn księcia, Conrad. Relacja między tą dwójką, pełna kontrastu dwóch spojrzeń na kwestie wojennego zaangażowania dla mnie była silnym paliwem emocjonalnym. Ale całe szoł kradnie Rhys Ifans w roli mnicha Rasputina, który jest kompletnie przerysowany, lecz nadal stanowi poważne zagrożenie. Aktor jest nie do poznania zarówno fizycznie, jak i głosowo (cudny ten akcent oraz make-up), choć nie jest on głównym przeciwnikiem. Ten jest solidnie napisany oraz zagrany, choć do ostatniej konfrontacji nie widzimy jego twarzy.

Moja pierwsza kinowa wizyta w roku 2022 i nie mogę powiedzieć, że byłem… bardzo zmieszany, a momentami wstrząśnięty. To o wiele poważniejsza inkarnacja cyklu, gdzie jest mniej podśmiewywania się oraz robienia jaj, a dramatyczne sceny potrafią naprawdę uderzyć z pełnej siły. I na pewno ta część spolaryzuje fanów serii.

7/10

Radosław Ostrowski

Alienista – seria 1

Nowy Jork pod koniec XIX wieku nie różnił się za bardzo od dzisiejszego miasta. Nie pod względem architektonicznym czy wyglądu, lecz mentalnym. Brudne ulice, korupcja na szczytach władzy oraz policji nie bojącej się sięgać po informacje siłą. Nowoczesne metody kryminalistyczne z dużym uporem wchodziły do użytku, zaś psychologia jeszcze była w powijakach. I na tym ostatnim aspekcie próbuje się skupić serialowa adaptacja powieści Caleba Carra „Alienista”.

Kim jest alienista? To dawne określenie lekarza psychiatry, a nim w tej historii jest dr Laszlo Kreizler – ekscentryczny mężczyzna, zafascynowany ludzkim umysłem. Tym razem jednak mężczyzna angażuje się w śledztwo dotyczące zabójstwa dzieci. A konkretnie chłopców pracujących jako prostytutki przebrane za dziewczyny. Lekarz odkrywa, że sposób egzekucji przypomina sprawę sprzed 3 lat, dotyczącą jednego z jego pacjentów. W dochodzeniu, niezależnie prowadzonym od policji, pomaga mu rysownik New York Timesa, John Moore oraz pracująca w policji jako sekretarka Sara Howard. Sprawa jest trudniejsza niż się wydaje nie tylko z niewielu tropów, ale też działania stróżów prawa i wpływowych rodzin rządzących miastem.

Serial stacji TNT to mieszanka kryminału, dramatu historycznego oraz psychologicznego dreszczowca. Jeśli miałbym rzucać, to najbliżej jest tutaj do „Ripper Street” (kryminał w XIX wieku) oraz „The Knick” (rozwój medycyny oraz muzyka okraszona elektronika). Twórcy bardziej skupiają się na kryminalnej intrydze, gdzie nie brakuje znajomych tropów: od wpływowych ludzi miasta z zamożnych rodzin lub mających silne koneksje (J.P. Morgan, były komendant policji), działających na granicy prawa skorumpowanych policjantów, ludzi biednych, co są zdani tylko na siebie. A wszystko w czasach rozpowszechnianych idei emancypacyjnych i socjalistycznych, zaś przemoc staje się na ulicy czymś normalnym. I tylko nieliczni decydują się stanąć po stronie słabszych, nie dla kariery, sławy oraz chwały.

Jednocześnie twórcy próbują skupić uwagę na tle społecznym oraz mentalności czasów sprzed wejścia w wiek XX. Rasizm, uprzedzenia wobec imigrantów i cudzoziemców, narzucanie ról społecznych płciom oraz wierzenie własnemu doświadczeniu (oraz uprzedzeniom) niż naukowym faktom. Wszystko jest odpowiednio mroczne, brudne i zderzone ze złem, którego sposobu działania nie da się zrozumieć. Konsekwentnie są odkrywane kolejne elementy układanki oraz mylone tropy, przez co byłem bardzo zaintrygowany aż do trzymającego w napięciu finału. Choć motywacja antagonisty pozostaje nierozwiązana, ale to akurat mnie cieszy i pokazuje, że jeszcze ówczesna wiedza na temat ludzkiego umysłu jeszcze miała wiele do nadrobienia. Wrażenie robi scenografia, gdzie niemal czuć ten brud i smród ulic, a także kostiumy zanurzając w epokę.

Ale to wszystko by nie działało, gdyby nie fantastycznie dobrane trio aktorskie w rolach outsiderów tego świata: psychiatry, rysownika oraz sekretarki z ambicjami oraz zmysłem śledczym. Pierwszego gra rewelacyjny Daniel Bruhl i może on charakterem budzić pewne skojarzenia z doktorem Housem czy Sherlockiem Holmesem – naznaczony mrokiem, pewny siebie i nie bojący się mówić swoich przekonań lekarz. Nie pozbawiony jest on jednak empatii oraz wrażliwości, choć jej nie eksponuje tak mocno. W rysownika wciela się Luke Evans i świetnie sprawdza się w roli przyjaciela alienisty, niejako stojąc po tej jasnej stronie życia (i Mocy 😉), zaś chemia między nimi jest namacalna. Trzecim wierzchołkiem tego trójkąta jest Sara w wykonaniu Dakoty Fanning. Może i sprawia wrażenie delikatnej kobiety, ale to tylko pozory. W rzeczywistości jest silna, ambitna, konsekwentnie dążąca do celu oraz podchodząca do dochodzenia w sposób bardzo analityczny, wyciągając ciekawe wnioski. To trio przyciąga uwagę, a ich wspólne sceny dają sporo emocji.

Drugi plan też jest bardzo bogaty: od działającego w cieniu byłego komendanta Barnesa (Ted Levine) przez korzystających z nowych osiągnięć technologii bracia Isaacson (Douglas Smith i Matthew Sheer) oraz rasistowskiego, brutalnego kapitana Connora (David Wilmot) po próbującego wprowadzić nowe porządki w policji Thodore’a Roosevelta (Brian Geraghty). Są też drobne rólki Sean Young oraz Michaela Ironside’a, jednak to tylko na zasadzie ciekawostki.

Pierwszy sezon „Alienisty” jest więcej niż sprawną kryminalną opowiastką z badaniami ludzkiego umysłu w tle. Niepokojąco koresponduje z dzisiejszą rzeczywistością, pokazując pewną niezmienność rzeczy, co napawa tylko smutkiem. Wciągające śledztwo z mocnym zacięciem społecznym i nie mogę się doczekać aż sięgnę po drugi sezon.

8/10

Radosław Ostrowski

Siedem dni

Konflikt między Izraelem a Palestyną istnieje odkąd powstało to pierwsze państwo. By walczyć o swoją niepodległość sięgała po metody, które dzisiaj nazywalibyśmy terrorystycznymi (ataki bombowe, zamachy) i obecnie są wykorzystane przez Palestyńczyków. Ale w latach 70. Za sprawę Palestyny włączali się do walki lewaccy terroryści działający na terenie zachodniej Europy (RFN, Włochy) pod szyldem RAF. Taka sytuacja miała miejsce pod koniec czerwca i lipca 1976 roku. Wtedy samolot linii Air France podczas śródlądowania w Grecji zostaje porwany przez członków Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny. W samolocie było ponad dwustu zakładników, w tym 1/3 to byli Żydzi, zaś żądanie było proste: uwolnić palestyńskich terrorystów z więzień.

siedem_dni1

Reżyser Jose Padilha, który jest odpowiedzialny za „Elitarnych”, bardzo skrupulatnie pokazuje te wydarzenia, przerzucając się na dwie istotne strony widzenia: terrorystów (zarówno Niemców, jak i Palestyńczyków) oraz rządu, który jest mocno podzielony. Czy prowadzić negocjacje, a może podjąć próbę ataku? Tylko, że stawka jest bardzo duża, a czynników decydujących jest bardzo wiele. Doświadczenie przy budowaniu napięcia tutaj procentuje, bo i samo porwanie, jak i finałowa akcja robią piorunujące wrażenie. Ale Padilha nie chce iść na łatwiznę, pokazując prosty podział na dobrych i złych i próbuje zrozumieć nakręcającą się spiralę przemocy na Bliskim Wschodzie. Tam przemoc wydaje się jedyną metodą walki, a dla ludzi z tzw. Zachodu wydaje się być czymś fascynującym. Zwłaszcza dla młodych ludzi z poglądami lewicowymi, żyjących w spokojnych domach, gdzie dla Palestyńczyków to dzień powszedni.

siedem_dni2

Reżyser na tyle, na ile sobie pozwala rekonstruuje przebieg wydarzeń i potrafi utrzymać w napięciu, mając do dyspozycji bardzo ograniczoną przestrzeń. Akcja nie jest tu najważniejsza, ale uciekający czas na działanie. I wie, kiedy podkręcić adrenalinę (znakomicie zmontowana scena odbijania zakładników przeplatana z tańce grupy baletowej), pozwolić na wyciszenie i gwałtownie zaatakować.  Jednocześnie między wierszami Padilha stawia pytania o szanse na pokój w tym regionie (najmocniej czuć to w napisach końcowych), nie dając jednak żadnych nadziei na rozwiązanie.

siedem_dni3

Także aktorsko trudno się do kogokolwiek przyczepić. Zwłaszcza Daniel Bruhl i Rosamond Pike (Wilfred Bose oraz Brigitte Kuhlmann) tworzą dość zaskakujący duet terrorystów, zderzonych z rzeczywistością. Zwłaszcza Bruhl pokazuje bardziej skonfliktowaną postać, nie do końca odnajdującą się w tym układzie. Drugi plan tutaj dominuje Eddie Marsan (minister Szimon Peres), budując opanowanego, dobrze przygotowanego polityka, nie bojącego się zbrojnej konfrontacji. Za to troszkę odstaje Nonso Anozie w roli Idiego Amina, zepchniętego na dalszy plan, zachowując jego ekscentryczne zachowanie.

Ku mojemu zdumieniu, „Siedem dni” sprawdza się jako polityczny thriller, trzymający w napięciu oraz ukazujący trudne relacje Izraela z Palestyną. A Zachód tylko się przygląda, nie mogąc tego zrozumieć, zaś wszelkie próby zrozumienia, kończą się klęską.

7,5/10 

Radosław Ostrowski

Azyl

Kiedy wydaje się, że już niczego nowego w temacie Holocaustu nie da się opowiedzieć, pojawiają się goście zza Wielkiej Wody. Oni potrafią wyciągnąć historie ludzi, pomagających w ukrywaniu Żydów podczas tych barbarzyńskich czasów II wojny światowej. Takimi ludźmi byli też Antonina i Jan Żabińscy – właściciele warszawskiego zoo, gdzie ukryło się ponad 300 osób. O nich opowiada „Azyl” Niki Caro.

azyl1

Sam film jest przykładem solidnego rzemiosła, zrobionego wręcz od linijki. Sam początek, czyli działalność zoo przed wojną wygląda wręcz sielankowo, zwierzęta wyglądają pięknie, a czas mija bardzo przyjemnie. Tylko, że potem wybucha wojna, zoo nie jest potrzebne w swojej pierwotnej formie, zwierzęta są zabijane, a świat staje się coraz bardziej brudny. Tylko, że reżyserka nie próbuje zbyt mocno zarysowywać tła – okupacyjna rzeczywistość do Żabińskich wchodzi bardzo rzadko: bombardowanie na początku, stworzenie magazynu czy hodowla świń. Jednak najważniejsza jest jedna decyzja: wyciąganie ludzi z getta, nadanie im nowej tożsamości, ukrywanie w domu (sygnałem była grana muzyka na fortepianie) oraz wywóz poza miasto. Dla mnie jednak problemem było to, że twórcy zrobili ten świat tak zero-jedynkowy, jakbyśmy oglądali czytankę dla szkół: Polacy są tutaj dobrzy i wykształceni, zaś Niemcy to barbarzyńscy brutale. I wiem, że takie przykłady na pewno można łatwo znaleźć, zaś potencjalne konflikty (dość trudna relacja Żabińskich z dr Lutzem, głównym zoologiem Rzeszy) są pokazane w sposób bardzo uproszczony, wręcz skrótowy. Okupacyjna Warszawa, choć robi wrażenie detalami (przedmioty z epoki, plakaty na ulicach), to jednocześnie wydaje się on bardzo sterylny, „czysty”. Brakowało mi poczucia zagrożenia i tego, że jest wojna.

azyl2

Nie oznacza to jednak, że „Azyl” jest kompletnie nudny. Ma kilka bardzo mocnych scen jak choćby wątek związany z pobitą oraz zgwałconą dziewczynką, którą udaje się ukryć (Urszula), walki powstańcze, pożegnanie dr Korczaka czy zabijanie zwierząt przez wojsko, niemniej to za mało by mówić o angażującym dziele. Do tego jeszcze ten język angielski, który może niektórych kłuć.

Niemniej film ma jeden, wyrazisty element – Jessikę Chastain, która dźwiga cały ten film na swoich barkach. W jej interpretacji Żabińska jest z jednej strony bardzo silną, zdeterminowaną kobietę, z drugiej bardzo delikatną, wystraszoną (zwłaszcza w scenach z Lutzem – niezawodny Daniel Bruhl). Scena rozmowy z Urszulą, rozmowy z mężem czy bardzo mocny finał zapadają bardzo w pamięć. Kolejny przykład one man show.

azyl3

Mimo tych wad cieszy mnie, że ten film powstał. Szkoda, że ten film nie został zrobiony przez nas. Chociaż być może nie byłby lepszy od tego standardu made in Hollywood, ale tego się nie dowiemy. Zaledwie poprawna robota.

6/10

Radosław Ostrowski

Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów

Pamiętacie akcję Avengersów w Sokowii? Jak się okazało zgon wielu, zbyt wielu ludzi nie przeszedł obojętnie wobec całego świata, który nie czuje się bardziej bezpieczny. Dlatego ONZ chce sprowadzić nadzór nad superherosami w ramach specjalnej komisji. Ale zarówno Stark, jak i Rogers mają kompletnie inne zdanie na ten temat. A żeby jeszcze było mało wewnętrznych konfliktów, dochodzi do zamachu na siedzibę ONZ, zaś sprawcą jest… Bucky, czyli Zimowy Żołnierz.

kapitan_ameryka31

Trzecia część przygód Kapitana Ameryki bardziej łączy się z MCU, a jednocześnie pokazuje reperkusje wydarzeń z całego uniwersum. Bracia Russo trzymają się stylu poprzedniej części, czyli kina akcji, polanego bardzo pogmatwaną intrygą oraz próbą stworzenia wręcz dramatu. Plus dodanie dwóch nowych postaci do całego uniwersum, dodając kolejnych filmów, mające za zadanie generować miliardy dolców zysku. Długo nie byłem w stanie rozgryźć na czym ma polegać cała intryga (ekspozycja z 1991 roku), bo jest wiele początków (także domknięcie z „Zimowego Żołnierza”), ale jest to do przełknięcia. Konflikt jest wyraźnie zarysowany między bohaterami, racje wydają się sensowne, a szansy na znalezienie jakiegoś kompromisu wydają się równie prawdopodobne jak wygrana w totolotka. A gdy do gry wchodzą emocje, wszystko zaczyna się chrzanić na potęgę.

kapitan_ameryka32

Reżyserzy potrafią przez długi czas utrzymać tempo, a wszelkie pościgi, bijatyki oraz mordobicia wyglądają nadal imponująco, mimo montażowej stylistyki a’la Jason Bourne. I mimo tego, wszystko pozostaje czytelne, wiadomo kto, kogo, czym i jak, co nie zawsze jest takie proste. Dodatkowo sama choreografia robi imponujące wrażenie – nie tylko konfrontacja na lotnisku czy finał w tajnej bazie na Syberii, ale choćby sam początek w Lagos. Do tego parę razy twórcy pozwalają sobie na wiele scen gadanych, by nie tylko wyciszyć tempo, ale także podbudować cały spór. Choć dochodzi do dość dramatycznego finału, ostatnia scena daje pewną nadzieję.

kapitan_ameryka34

Ale sporym problemem był plan głównego złego, czyli skłócenie Avengersów. Z jednej strony jest sama koncepcja jest bardzo trafna, tylko że miejscami jest to bardzo na granicy prawdopodobieństwa. I albo jest takim świetnym manipulatorem, albo wiele wydarzeń zdaje się być pobożnym życzeniem scenarzystów (choćby finał – skąd wiedział, że Stark podąży za Kapitanem do bazy?), co dało więcej wątpliwości. Za to plusem są zarówno nowi bohaterowie (zwłaszcza bardzo nakręcony Spider-Man oraz Czarna Pantera), jak i pojawienie się starych znajomych z kradnącym na kilka chwil Ant-Manem, wnosząc masę humoru do ciężkiego dramatu.

kapitan_ameryka33

Trudno się też przyczepić do filmu na poziomie aktorskim, chociaż na pierwszy plan zdecydowanie wybija się Iron Man oraz jego moralne dylematy, bo wiele perturbacji było spowodowanych przez jego działania. I Robert Downey Jr kolejny raz sprawdza się w tej postaci. Tak samo jak Chris Evans jako Kapitan Ameryka, będący harcerzykiem z zasadami nie do złamania, ale jest on troszkę nudny i przewidywalny. Nie znaczy to, że losy tego faceta mnie nie obchodziły, zwłaszcza gdy pojawiał się Bucky z często pranym mózgiem (świetny Sebastian Stan), dodając troszkę kolorytu. Ta chemia między tym duetem, daje troszkę kopa. Za to nie do końca przekonuje mnie główny zły, czyli Zemo grany przez Daniela Bruhla. Motywacja długo pozostaje tajemnicą, a rozwiązanie jego planu troszkę zawodzi. Szkoda.

„Wojna bohaterów” próbuje utrzymać poziom poprzednich części i w wielu momentach się to sprawdza, ale zarówno główny zły oraz miejscami nierówne tempo potrafią odstraszyć. Marvel utrzymuje poziom, jednak troszkę liczyłem na więcej. Bardzo solidne rzemiosło z paroma imponującymi popisami akcji.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ugotowany

Adam Jones to był gość w kulinarnym świecie. Perfekcjonista, wymagający od siebie i od innych wiele. Był blisko osiągnięcia trzeciej gwiazdki Michelin, ale zaliczył gigantyczny upadek – gorzała, dragi, dziewczyny. I zniknął, trafiając do wygwizdowa w Luizjanie, by powrócić do Londynu po trzech latach. Świat jednak o nim nie pamięta, a znajomi traktują go z nienawiścią. Udaje się jednak zebrać ekipę i w restauracji starego kumpla Tony’ego – kierownika restauracji swojego ojca.

ugotowany1

John Wells – znany i ceniony producent filmowy – coraz sprawniej działa sobie jako reżyser. „Ugotowany” to jego trzecie podejście. Moim zdaniem najlepszy z tego zestawu. I już po tytule można stwierdzić, że to film o gotowaniu, ale nie do końca. Po kolei. Najważniejsze jest tutaj całkowite poświęcenie się swojej pasji. Tą filozofię realizował Adam, bo gotowanie dla gości to nie jest takie byle co, skoro płaci się takie pieniądze. A to oznacza jedno – kilkunastogodzinną harówkę, ciągły stres, bluzgi oraz całkowite poświęcenie. Taka jest cena bycia doskonałym, ale co po tym? Poczucie wypalenia, zmęczenie, dystans wobec innych. Adam musi zmierzyć się z własnymi demonami, a nazbierało się ich. Nie będę o nich opowiadał, bo historia ta wciąga, mimo iż było na ekranie wiele. Sytuację częściowo ratuje ironiczny humor (głównie drwienie z kuchni molekularnej), trzymająca w napięciu muzyka oraz pięknie fotografowane jedzenie.

ugotowany2

Twórcy realistycznie pokazują pracę w kuchni, gdzie najważniejsze jest zadowolenie klienta oraz dążenie do perfekcji, nawet za cenę rezygnacji z osobistych planów. Ma to swój rytm, smakuje pysznie i czuć silną chemie między bohaterami. Za to plus. A co mi się nie podobało? Pewne wątki i postaci pojawiają się dosłownie na kilka minut – dług zaciągnięty u francuskich dilerów, była dziewczyna czy krytyk kulinarny przychodzący specjalnie na kolację. Można to było bardziej rozwinąć, by czuć stawkę tej gry, na szczęście to nie jest poważna wada.

ugotowany3

Wszystko tutaj trzyma za pysk Bradley Cooper. Adam w jego wykonaniu to bezczelny, ale utalentowany skurczybyk z niewyparzoną gębą, trochę jak główny bohater „Whiplash”. Jak sam mówi, tylko w kuchni czuje się dobrze. Wsiąka tym miejscem niczym gąbka, ciągle zdystansowany, zawsze perfekcyjny i trudny do polubienia. Ale ma za to dobrych przyjaciół, chociaż na nich nie zasługuje. Drugi plan za to jest tak bogaty, że niektórzy bohaterowie pokazują się za krótko (dotyczy to Umy Thurman oraz Alicii Vikander), ale najbardziej wyróżniają się dwie postacie. Pierwszą jest opanowany i sztywny niczym kij od szczotki Tony z aparycją Daniela Bruhla. Widać, że temu facetowi zależy na Adamie i szanuje go za umiejętności. Druga postacią jest młoda, samotna matka Helena (Sienna Miller bez makijażu wygląda znacznie ciekawiej), która jest równie ambitna jak Adam, ale sprawia wrażenie takiej cichej myszki. Potem jednak zaczyna dogadywać się z Adamem, nadawać na tych samych falach i czuć miętę.

ugotowany4

Jeśli ktoś szukał realistycznego portretu światka kulinarnego, to „Ugotowany” jest filmem dla was. Niby nic oryginalnego w samej historii, ale jak to jest zrobione i jak to się ogląda. Tylko jedna rada: zobaczcie ten film po spożytym posiłku, a nie przed. Poczujecie się głodni.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Good Bye, Lenin!

Jest rok 1989, NRD. Poznajcie Alexandra – młodego chłopaka, który mieszka z siostrą i matką – wierną ideologii socjalizmu, ojciec wyjechał na Zachód. Kiedy Alex zostaje pobity i aresztowany podczas demonstracji, kobieta dostaje zawału i zapada w śpiączkę. W momencie wybudzenia, NRD przestaje istnieć, tak samo jak ustrój socjalistyczny. Młodzieniec, by nie pogarszać stanu zdrowia matki, decyduje się dokonać mistyfikacji i „wskrzesić” NRD.

lenin1

Niemcy i komedia to dość niebezpieczne, wręcz karkołomne połączenie. Wszyscy wiemy, że Niemcy nie mają poczucia humoru albo jest ono dla nas kompletnie niezrozumiałe. Jednak Wolfgang Becker za pomocą humoru chce pokazać transformacje Niemiec, na którą nie wszyscy byli wtedy gotowi. Przestawienie się na wolny rynek, pojawienie się pełnych półek (towary z zachodniego Berlina), pozbywanie się przeszłości (symboliczna jest scena przewożenia przez helikopter pomnika Lenina), ale nie ma tutaj szyderstwa czy ironii. Reżyser stawia tutaj na delikatny humor (wiem, u Niemców to tak realne jak w uczciwość naszych polityków), czasami stawiając na czułe gagi (tworzenie wiadomości w stylistyce NRD-owskiego odpowiednika „Dziennika Telewizyjnego”), a pomysłowość mi kreowaniu rzeczywistości jest naprawdę imponująca – scenografia, stroje. Wierzcie mi, naprawdę trzeba się nagimnastykować, żeby nie było w tym fałszu, a Becker zgrabnie omija pułapki sentymentalizmu (choć akurat końcówka mocno zbliża się w tym kierunku, ale ostatnie „wiadomości” były bardzo poruszające), jednak wyciągając pewne rodzinne tajemnice. Pachnie to mocno absurdem jak z naszych komedii, jednak pokazuje on pewna tęsknotę za przeszłością, nawet jeśli to przeszłość mocno idealizowana.

lenin2

W uwierzeniu w ta całą historię pomaga fantastycznie grający duet Daniel Bruhl/Katrin Sass. Ten pierwszy gra Alexa – energicznego i pomysłowego chłopaka, który bardzo kocha swoją matkę, by chronić jej zdrowie decyduje się na mistyfikacje, co wydaje się dość sporym szokiem. Determinacja, oddanie, bezradność – to wszystko ten aktor rozgrywa bezbłędnie. Tak samo Sass jako matka, która pozornie wydaje się idealistką, potem bardzo kruchą panną. Traktowana przez otoczenie trochę jak dziecko, okazuje się trochę niespełnioną kobietą. Poza tym duetem warto wyróżnić świetnych Floriana Lukasa (marzący o karierze reżysera Denis, który pomaga Alexowi tworząc wiadomości), Michaela Gwizdka (dyrektor szkoły Klapprath, nadużywający alkoholu) oraz Marie Simon (Ariane, siostra Alexa).

Dziwne rzeczy zdarzyło mi się oglądać, ale dobrą komedię z Reichu to chyba po raz pierwszy. Tylko, że słowo komedia jest pewnym nadużyciem – to komediodramat i to z wysokiej półki. Może i ma swoje lata, ale to tylko działa na korzyść.

7/10

Radosław Ostrowski

Lawendowe wzgórze

Jest rok 1936, powoli zbliża się widmo II wojny światowej. Ale w Kornwalii nie widać tego, wszystko toczy się tu bardzo spokojnym rytmem. W jednym małym miasteczku mieszkają sobie dwie siostry – Ursula i Janet Widdington. To dość spokojne życie zostaje przerwane, kiedy na plaży koło ich domu znajdują nieprzytomnego młodzieńca, którego ściągnęła woda. Mężczyzna okazuje się być Polakiem, nazwiskiem Andrea Marowski i powoli zaczyna aklimatyzować się w nowym kraju. Także przypadkowo wychodzi na jaw, że młodzieniec jest utalentowanym skrzypkiem. Ale nieuniknione jest to, że Andrea będzie musiał opuścić panie.

lawenda1

To, że aktor bierze się za reżyserowie nie jest niczym nowym ani zaskakującym. Do grona takich aktorów-rezyserów dołączył Brytyjczyk Charles Dance, który ostatnio kojarzony jest z rolą lorda Tywina Lannistera z serialu „Gra o tron”. A doszło do tego dziesięć lat temu, jednak „Lawendowe wzgórze” to bardzo wyciszone i spokojne kino. W zasadzie można rzec, że jest to bardzo obyczajowa opowieść. Jednak nie oznacza to w żadnym wypadku ani nudy ani monotonii. Wszelkie emocje są bardzo głęboko skrywane i tłumione, choć czasami (bardzo rzadko) są eksponowane. A że jest to historia miłosna, to emocje muszą się pojawić. Brzmi to jak melodramat? Spokojnie, reżyser unika pułapek sentymentalizmu i przesłodzenia. Wszystko jest tutaj bardzo subtelnie i delikatnie poprowadzone, za to w pełni angażuje. A Kornwalia wygląda po prostu pięknie, w dodatku okraszone naprawdę ładnymi kolorami (scenografia i zdjęcia zasługują tutaj naprawdę na wielkie uznanie). Także dialogi dość proste i nutka humoru dodają animuszu temu tytułowi.

lawenda2

Największym tutaj atutem jest też tutaj wyborne aktorstwo. Szczególnie trzeba wyróżnić Judi Dench, czyli Ursulę, której obecność młodego mężczyzny budzi dawno stłumiona namiętność, która przyszła o wiele, wiele lat za późno. Razem ze stonowaną i powściągliwą Maggie Smith (Janet) tworzą bardzo interesujący duet. Czuć, że między siostrami jest silna relacja i wspierają się nawzajem. Ale największą niespodzianką był Daniel Bruhl. Wierzcie mi, tylko Anglik mógł wymyślić, żeby Polaka zagrał Niemiec. Owszem, wypowiada parę zdań w języku polskim, ale i tak przez większość czasu nawija po niemiecku. Ale bardzo dobrze sobie poradził w roli zagubionego i obcego człowieka. Od razu wzbudza sympatię, nie boi się imprezować, a na skrzypcach gra po prostu świetnie. Kluczowa jest tutaj postać niejakiej Olgi Daniłow (piękna Natasha McElhone), która powoli staje się sympatią i osobą, która odegra kluczową rolę w tej całej historii.

Co ja wam będę mówił? Ten tytuł zasłużył, by trafić do tego cyklu. I zasłużył, by zostać na nowo odkrytym. Piękna historia miłosna.

8/10

Radosław Ostrowski

Piąta władza

Jak wymyślił Monteskiusz, władza dzieli się na trzy części: ustawodawczą, wykonawczą i sądowniczą. Ale nieoficjalnie wytworzyła się władza czwarta, czyli media, czego francuski myśliciel nie przewidział. Nawet współcześni dziennikarze nie byli w stanie przewidzieć, że powstanie piąta władza, która spróbuje zniszczyć wszystkie poprzednie. Tak narodziło się WikiLeaks, a wszystko zaczęło się w 2007 roku, gdy niemiecki informatyk Daniel Berg poznał Juliana Assange’a.

piata_wladza1

I o tym próbuje opowiedzieć najnowszy film Billa Condona („Kinsey”, „Dreamgirls” czy finał Sagi „Zmierzch”), który jest pewną mieszanką. Z jednej strony mamy biografię, która skupia się na blondwłosym przywódcy ruchu ujawniającego tajne dokumenty, pokazujące nadużycia władzy. Jednak pokazanie gościa z laptopem w ręku, który tylko przyciska klawiszami, było mało atrakcyjne dla filmu, więc pojawiają się elementy thrillera – spotkania z informatorami, obserwacje przez CIA, polowanie i potajemne rozmowy. To uatrakcyjnia historię, przenosząc ją z miasta do miasta (od Niemiec przez Islandię) i nadając odrobinę szybsze tempo. Punktem przełomowym jest dotarcie do dzienników wojskowych USA oraz korespondencji dyplomatycznej, nie tylko dla filmu, ale i głównych bohaterów, co doprowadza do rozłamu między nimi. Nie dość, że jest to naprawdę sprawnie zrealizowane (choć parę razy kamery drży, a napięcie od połowy tylko rośnie, potęgowane przez elektroniczną muzykę Cartera Burwella), ogląda się to z dużym zainteresowaniem, nawet znając rozwój wypadków. I to była dla mnie spora niespodzianka, bo tak się chyba rodzi historia.

piata_wladza2

W dodatku jest to naprawdę dobrze zagrane. W szczególności wyróżnia się Benedict Cumberbatch w roli Assange’a. Ten blondyn w jego interpretacji na początku sprawia wrażenie charyzmatycznego przywódcy, który wierzy w słuszność swoich działań (anonimowość informatorów i przekazywanie informacji bez edycji). Ale potem staje się manipulatorem i oszustem, posuwającym się do wszystkiego, skrywającym niejedną tajemnicę. Przeciwieństwem jest Daniel Berg, w równie przekonującym wykonaniu Daniela Bruhla – stonowany, rozsądny i zafascynowany swoim kolegą. Ale tylko do czasu. Poza tym duetem, drugi plan jest dość bogaty – od niezawodnych Stanleya Tucci (James Boswell) i Davida Thewlisa (dziennikarz Nick Davies) przez dawno nie widzianą Laurę Linney (dyplomatka Sarah Shaw) i Carice van Houten (Brigitta, współpracowniczka Assange’a).

piata_wladza3

Sam Assange uznał „Piątą władzę” za propagandę. Jednak zakończenie daje wiele do myślenia i stawia pytanie: co tak naprawdę wiemy o Assange’u i WikiLeaks? No właśnie. Ale może być początkiem poszukiwania prawdy o całej tej sprawie.

7/10

Radosław Ostrowski