Przyznaj się, Fletch

Finansowa i artystyczna porażka „Fletch żyje” spowodowała, że plany na trzecią część zostały zawieszone. Dopiero w połowie lat 90., gdy prawa do książek McDonalda kupiło Miramax. Chevy Chase miał wrócić, zaś reżyserem miał zostać Kevin Smith. Prace się jednak przedłużały, aktor zrezygnował i zaczęły pojawiać się plany rebootu. Zmieniali się aktorzy, mający zagrać głównego bohatera, reżyserzy i trwało to kilkanaście lat. Dopiero w 2020 roku wszystko zaczęło ruszać z kopyta, kiedy obsadzono w roli Fletcha Jona Hamma, zaś reżyserem został Greg Mottola, czyli twórca „Supersamca”. I ku mojemu zaskoczeniu powstała najlepsza filmowa odsłona cyklu o Irwinie Fletcherze.

Nasz bohater teraz przebywa w Bostonie i gdy go poznajemy, wraca z Rzymu do wynajmowanego mieszkania. Na miejscu w środku znajduje się trup młodej kobiety. Fletch wzywa policję i… staje się głównym podejrzanym w sprawie. Tylko dlaczego Fletch miałby ją zabijać? Tylko, że bohater tak naprawdę ma o wiele poważniejszą sprawę na głowie. Otóż nasz bohater (niezależny dziennikarz) został zatrudniony przez Angelę (Lorenza Izzo), by rozwiązać sprawę kradzieży cennych obrazów z kolekcji włoskiego hrabiego de Grassi. Arystokrata został porwany, zaś sprawcy tego czynu chcą w zamian za wolność… obraz Pablo Picassa. Nawet będąc pod okiem policji Fletcher ma kilka tropów, z których najbardziej obiecujący jest Ronald Horan (Kyle MacLachlan) – handlarz dzieł sztuki, co niedawno sprzedał dwa zaginione obrazy.

„Przyznaj się, Fletch” ma wiele z komedii kryminalnej w starym stylu. Choć akcja jest osadzona współcześnie (tuż po pandemii), bardziej klimatem przypomina poprzednie filmy z Fletchem. Tylko bez elementu charakteryzacji i przebieranek, za to z bardzo piętrową intrygą. Reżyser bardzo powoli odkrywa całą historię, podrzuca kolejne tropy oraz galerię bardzo wyrazistych postaci. A kiedy wydaje się, że sprawa wydaje się jasna, pojawia się kolejna poszlaka i wszystko staje się jeszcze bardziej mętne, pokręcone. Nadal jest tu sporo sarkastycznego humoru oraz ciętych ripost czy sprytnego kombinowania Fletcha, próbującego ogarnąć różne sytuacje (jak choćby pozbycie się nadajnika GPS, śledzenie czy włamanie się do łódki). Cały czas mamy różne niespodzianki, a najlepszą dostajemy na sam koniec. Więcej nie zdradzę, bo to była by większa zbrodnia niż brak oceny dla kierowcy Ubera.

To pomówmy troszkę o obsadzie. Jon Hamm wszedł w rolę Fletcha jak masełko w chlebek, cały czas balansując między powagą a zgrywą. Taki uroczy i zaradny cwaniak, któremu nawijką dorównuje chyba tylko Saul Goodman. Godne zastępstwo za Chase’a, który wydawał się nie do zastąpienia. Wyrazista jest Lorenza Izzo jako Angela de Grassi – jak na Włoszkę jest temperamentna, pełna pasji i jednocześnie skrywa parę tajemnic. Dobrze też wypada duet Roy Wood Jr./Ayden Mayeri, czyli prowadzący śledztwo inspektor policji oraz młoda praktykantka. Dla mnie jednak film skradli Marcia Gay Harden jako bardzo elegancka hrabina de Grassi, co jest mocno przywiązana do luksusu (jak wypowiada „Fletch” – perełka!) oraz John Slattery w roli byłego szefa Fletcha, czyli naczelny z nastawieniem (podkreśla je bardzo często rzucane słowo na „k”).

Jeśli ten film ma być początkiem nowej serii przygód Irwina Maurice’a Fletchera, to jestem jak najbardziej za. Wszyscy tęskniący za sarkastycznym, ale dociekliwym i inteligentnym dziennikarzem powinni sięgnąć po „Przyznaj się, Fletch”. Bardzo elegancka, zgrabna oraz dowcipna rozrywka, na którą warto było czekać ponad 30 lat.

8/10

Radosław Ostrowski

Dracula

Hrabia Dracula – czy jest bardziej ikoniczny wampir w historii popkultury? Bohater XIX-wiecznej powieści Brama Stokera przeżyła wiele inkarnacji: od gotyckiego horroru przez parodię aż do wersji uwspółcześnionej. Czy w ogóle było możliwe stworzenie tej postaci na nowo po tylu interpretacjach? W BBC dwóch wariatów (Mark Gatiss i Steven Moffat), którzy nadali nowe spojrzenie na Sherlocka Holmesa uznali, że mają nowy pomysł na legendarnego krwiopijcę.

Jeśli spodziewaliście się wiernej adaptacji książki, sięgnijcie po film Francisa Forda Coppoli. Ten trzyodcinkowy miniserial idzie swoją własną drogą, gdzie każdy odcinek pokazany jest w innej formie. I już na samym początku poznajemy dwie kluczowe postacie: samego hrabiego oraz siostrę Agatę z rodu Van Helsing. Pierwszy odcinek to wprowadzenie w formie zeznania złożonego przez Jonathana Harkera – prawnika, który trafił do Transylwanii, reprezentować księcia wampirów. Ale też jedynemu, co udało się uciec, ale wygląda jak nieumarły. Drugi to wyprawa statkiem do Anglii, gdzie hrabia częściowo próbuje się ukrywać, a jednocześnie mamy sceny szachowej gry między antagonistami. Obydwa te odcinki mają bardzo gotycką atmosferę, ale jednocześnie są bardzo współcześnie zrealizowane. Nie brakuje tutaj płynnych przejść montażowych, zabawy chronologią oraz zmian perspektywy. Twórcy przez dłuższy czas bawią zarówno ikonografią gotyckiego horroru, ale też samym motywem wampira i dorzucają kilka ciekawych pomysłów (wampir przejmuje nawyki oraz sposób mówienia swojej ofiary czy zobaczenie swojego „prawdziwego” odbicia w lustrze), dodając świeżości tego tematu. Nawet twórcy bawią się gatunkami, mieszając grozę z kryminałem, doprowadzając do konfrontacji między Złem a skromnymi siłami Dobra.

A twórcy cały czas zaskakują – czy to bardzo niepokojącym klimatem godnym horroru (sam zamek hrabiego jest bardzo surowy, pełen niekończących się korytarzy), wiszącym w powietrzu zakończeniem oraz sporą ilością krwawej posoki. Jednak najbardziej zaskakują momenty, kiedy wydaje się, że siostra Agata jest w stanie przewidzieć kolejny ruch swojego wroga, ale prawda jest zupełnie inna. Okazuje się, że protagonistka – jak i ja – cały czas byliśmy wpuszczeni w maliny, co dobitnie pokazuje odcinek drugi oraz sceny gry w szachy. Sceny wspólnych rozmów naszych postaci przypominają pojedynek na spryt, niepozbawione ciętych dialogów oraz złośliwego humoru. Walki przekazywanej z pokolenia na pokolenie.

Jednak największe kontrowersje wywołał – moim zdaniem niesłusznie – trzeci odcinek, gdzie Dracula budzi się we współczesności. Przecież takiego ruchu należało się spodziewać po gościach, co uwspółcześnili Sherlocka, a wtedy głosów krytyki nie było tak wiele. I z czego to może wynikać? Ze nas bohater tak świetnie odnajduje się w nowych czasach, choć coraz trudniej znaleźć odpowiedni „posiłek”? Ale też niejako obrywa się młodemu pokoleniu, żyjącemu tu i teraz, dla którego śmierć wydaje się tylko słowem z encyklopedii. Spotkanie z Draculą może zmienić tą postawę, choć dla paru osób może być za późno, o czym przekona się pewna miejska piękność. Sam finał dał mi pewną satysfakcję, mimo kameralnego charakteru.

Trudno mi się przyczepić do czegokolwiek pod względem realizacji. Zarówno zdjęcia jak i scenografia stoją na bardzo wysokim poziomie. Tak samo bardzo gotycka w duchu muzyka oraz świetne efekty specjalne (wliczając w to charakteryzację oraz lejącą się krew). Ale prawdziwą perłą tego serialu jest absolutnie wybitny Claes Bang w roli głównej. Jest odpowiednio magnetyzujący i przyciągający uwagę, będąc tak naprawdę wilkiem w owczej skórze. Okrutny, podstępny i zły, choć starający się zachować ogładę dżentelmena. Jedynie na widok krwi zachowuje się jak nałogowy ćpun, nie wywołując jednak poczucia paradoksu czy sprzeczności. Dzielnie asystuje mu w tym pojedynku Dolly Wells wcielająca się w reprezentantki rodu Van Helsing – obie bardziej wykształcone i pozornie nie pasujące do wykonywanej profesji (siostra Agata), dla których konfrontacja z wampirem jest niejako sensem życia. A co najważniejsze, każdą z tych postaci aktorka gra inaczej, nie gubiąc ich charakteru.

Po ostatnim – słabszym – sezonie „Sherlocka” panowie Moffat i Gatiss wracają do wysokiej formy, nie wypalając się. Bardzo interesujące spojrzenie na legendarnego wampira, z wieloma świeżymi pomysłami oraz wyrazistym stylem twórców. Dracul otrzymał – momen omem – świeżą krew.

8/10

Radosław Ostrowski

Dobry omen

Było już wiele wizji końca świata na ekranie. I zawsze w nich pojawiały się takie elementy jak Antychryst, anioł, diabeł, Armageddon, Szatan, Czterej Jeźdźcy Apokalipsy itp. Jednak to, co postanowił spłodzić Prime Video do spółki z BBC można określić mianem wielkiego szaleństwa. Zdecydowano się przenieść w formie miniserialu powieść Terry’ego Pratchetta i Neila Gaimana, opisującą najbardziej zwariowany koniec świata jaki możecie sobie wyobrazić.

A wszystko zaczęło się od początku świata, czyli… 6 tysięcy lat temu, kiedy to Adam i Ewa opuścili Eden. Wtedy też poznali się po raz pierwszy reprezentanci dwóch stron konfliktu: anioł Azifaral oraz demon Crowley. Ich drogi wielokrotnie się przecinały, ale nigdy nie doszło między nimi do konfrontacji. Nawet zaczęli się przyjaźnić i czasem jeden wyciągał drugiego z tarapatów. Jednak musiało dojść do nieuniknionego: sprowadzenia Antychrysta na ten świat, by ten w wieku 11 lat doprowadził do zagłady, przybędą Czterej Jeźdźcy Apokalipsy i dojdzie do ostatecznej konfrontacji. Tylko, że naszym dwóch kumplom/wrogom jest to wybitnie nie na rękę. Obaj zamierzają obserwować chłopaka po tym, jak zostanie zamieniony z dzieckiem amerykańskiego dyplomaty w małym klasztorze. Syna Diabła ma ściągnąć Crowley, jednak w tym samym czasie przybywa kolejne małżeństwo spodziewające się porodu i to doprowadziło do komplikacji. Z tego powodu Niebo oraz Piekło obserwowało nie tego chłopaka, co trzeba.

Przewodnikiem po tym świecie jest pełniący rolę narratora… Bóg, którego nigdy nie widzimy. Ale za to ma bardzo charyzmatyczny głos Frances McDormand, więc słuch i uwagę ma się od razu. Zaś sam świat jest pokazany w bardzo krzywym zwierciadle, gdzie przedstawiciele obu stron dążą za wszelką cenę do konfrontacji. Panuje też niby biurokracja, choć prawda jest taka, że nikt nie sprawdza danych, zaś poza naszymi bohaterami, reprezentanci Nieba i Piekła słabo się maskują wśród ludzi. Ale twórcom udaje się zbalansować wszystkie wątki: od przyjaźni naszych bohaterów (ich historię poznajemy w połowie odcinka 3) przez dorastającego Adama – tak się zwie Antychryst – i jego paczkę kumpli po jedynego łowcę wiedźm oraz potomkinię autorki trafnych przepowiedni, Agnes Nutter. Wszystko zbalansowane między powagą a zgrywą i absurdem, co jest zasługą świetnego, nieprzewidywalnego scenariusza oraz pewnej reżyserii.

Równie realizacyjnie serial wypada bardzo dobrze: od zabawy montaż (fantastyczne wprowadzenie o początku świata czy opowieść o sztuczce z trzema kartami) przez scenografię oraz kostiumy po bardzo przyzwoite efekty specjalne (chociaż nie wszystko wygląda tak dobrze jakbym chciał). No i samo osadzenie całości w Londynie pozwala na ponabijanie się z tamtejszej kultury i mieszkańców. Ale niejako przy okazji stawiane jest pewne banalne pytanie: co decyduje o naszym losie? Oraz jaki wpływ mają na nas pewne nazwijmy to wpływy Dobra i Zła? Można też potraktować „Dobry omen” jako parodię kina satanistycznego (plan podmiany Antychrysta budzi skojarzenia z „Omenem” z 1976), satyrę na religię czy głupotę dorosłych ludzi.

I jak to jest rewelacyjnie zagrane. I nie brakuje tutaj znanych twarzy czy głosów (poza McDormand mamy m.in. Briana Coxa, Jona Hamma, Mirandę Richardson czy Michaela McKeana), ale tak naprawdę ten serial straciłby ponad ¾ swojej siły, gdyby nie absolutnie genialny, fenomenalny, rewelacyjny, wręcz boski duet w rolach głównych. Czyli Michael Sheen oraz David Tennant – pierwszy jest rozbrajająco uroczy i naiwny w swojej dobroci, drugi z szelmowskim spojrzeniem, lekko zblazowanym sposobem wypowiedzi. Trudno o bardziej niedobrane, a jednocześnie tak idealne połączenie z chemią znajdującą się poza jakąkolwiek skalą.

Na dzisiejsze czasy potrzebny jest zwariowany humor oraz nadzieja, że to nie jest jeszcze koniec świata. „Dobry omen” daje obie te rzeczy, dostarczając także masę frajdy fanom literackiego pierwowzoru oraz brytyjskiego kina/telewizji. Potrzebna dawka pozytywnej energii, oj bardzo potrzebna.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Opowieści z Narnii: Podróż Wędrowca do Świtu

Narnia potrafi wezwać w najmniej spodziewanym momencie. Jednak z naszej czwórki bohaterów do krainy lwa Aslana wracają najmłodsi, czyli Łucja i Edmund. Nie ruszają jednak sami, tylko z bardzo samolubnym, aroganckim kuzynem Eustachym. Cała trójka trafia na statek nazwany Wędrowcem do Świtu kierowanym przez króla Kaspiana. Ekspedycja wyrusza w poszukiwaniu siedmiu baronów wygnanych przez króla Miraza i wszelki słuch po nich zaginął.

narnia3-1

„Podróż Wędrowca do Świtu” to już zupełnie inna bajka od poprzednich części. Nie tylko z powodu zmiany studia (zamiast Disneya mamy 20th Century Fox), zaś na stołku reżyserskim usiadł Michael Apted. Tutaj mamy ewidentne kino przygodowe z powoli odkrywaną tajemnicą. Ale sama historia wydaje się być rozbita i niezbalansowana. Z jednej strony mamy bardzo irytującego Eustachego, który bywa ciężki do przetrawienia (do połowy), zaś jego przemiana jest pokazana całkiem nieźle. Chłopak nie potrafi się odnaleźć i wydaje się postacią służącą jako comic relief. To nawet działa, podobnie jak powrót Łucji oraz Edmunda na (jak się potem okażę) ostatnią przygodę, mając niejako przyspieszyć ich dojrzewanie. No i jest wątek samej wyprawy, która ma o wiele głębszy cel niż się wydaje na początku.

narnia3-3

I tutaj zaczynają się schody, bo niektóre lokacje jak siedziba czarnoksiężnika potrafią wyglądać zachwycająco. Jednak większość czasu spędzam na statku. Ładnym statku, jednak tylko statku. Ale gdzieś od połowy cała ta historia zaczyna nudzić. Kolejne miejsca wydają się być niczym interesującym, choć jest parę niezłych pomysłów (wyspa z wulkanem oraz przeklętym skarbem), zaś sceny akcji pozbawione są dynamiki oraz pazura poprzednich części. Jakby tego było mało wiele scen na początku jest filmowanych kamerą cyfrową. I to wywołuje mocny ból oczu, że aż głowa mała. Zaś postacie drugoplanowe są dość słabo zarysowane (poza wracającym dzielnym Ryczypiskiem, któremu głosu użyczył Simon Pegg), nie mając zbyt wiele do roboty albo pełniąc tylko rolę delikatnego tła.

narnia3-2

Trudno się przyczepić na poziomie realizacji, ale jednak „Podróży Wędrowca do Świtu” ewidentnie czegoś brakuje. To najsłabsza część serii, która doprowadziła do zawieszenia realizacji kolejnych części „Opowieści z Narnii”. Pozbawiona finezji oraz energii poprzedników staje się trudną przeprawą.

6/10

Radosław Ostrowski

Sherlock – seria 4

UWAGA!
Tekst może zawierać spojlery, choć starałem się ich unikać! Jeśli nie oglądaliście poprzednich serii, czytacie na własną odpowiedzialność!!!

sherlock_41

Zrobiłem sobie dłuższą przerwę od pewnego inteligentnego mieszkańca Baker Street. Sherlock Holmes miał zostać oddelegowany na wschód, ale pojawił się filmik z Moriartym. Ale przecież Moriarty popełnił samobójstwo w drugiej serii, pamiętacie? Wiec, co tu się odjaniepawliło? Jego ostatnie działanie zostało wyparte i zmienione, a nasz detektyw tym razem czeka na kolejny ruch przeciwnika.

Kolejne trzy odcinki, ale tym razem Sherlock będzie musiał zmierzyć się z najtrudniejszymi dochodzeniami w swojej karierze. Znowu powróci przeszłość pani Watson, ktoś z niewiadomych powodów niszczy popiersia Margaret Thatcher, nasz detektyw dostanie obsesji na punkcie pewnego biznesmena, wreszcie wyjdzie na jaw pewna rodzinna tajemnica Holmesów. Czyli znowu się dzieje, ale jednocześnie twórcy stawiają nie tylko na kryminalne łamigłówki, ale też na relacje między bohaterami. Wątki obyczajowe mogą wydawać się na pierwszy rzut oka balastem, wręcz spowalniaczem tempa (nawet pojawiły się głosy, ze są zbyt telenowelowe), ale relacja Holmesa z Watsonem zawsze była silnym kośćcem, pozwalającym zachować człowieczeństwo naszego protagonisty. Facet jest nadal pokręconym, ekscentrycznym mózgowcem (ojcem wszystkich autystycznych geniuszy znanych z innych seriali), nie do końca orientującym się w sytuacji społeczno-politycznej, bo jak można nie znać Margaret Thatcher? Ale okazuje się bardziej ludzki niż na pierwszy rzut oka się wydaje.

sherlock_42

Oczywiście, mamy tutaj charakterystyczne elementy serialu: szybki montaż, skupienie na detalach przy scenach dedukcji, pałac myśli, nakładające się perspektywy. To wszystko ma zwieść nas za nos I kiedy wydaje się, że jesteśmy lepsi intelektualnie od Sherlocka Holmesa, ten wyciąga kolejnego asa w swojej talii kart. Wszystko znakomite technicznie, a ostatni odcinek to ciągłe zaskakiwanie oraz niebezpieczne moralnie testy. Więcej wam nie zdradzę, ale czwarta seria “Sherlocka”, moim skromnym zdaniem jest o wiele lepsza od trzeciej, ale do dwóch pierwszych nie ma absolutnie startu. A zakończenie wydaje się jednoznacznie sugerować, że to już koniec spotkań z Holmesem i Watsonem. Z drugiej strony, nigdy nic nie wiadomo.

sherlock_43

Nadal siłą napędową pozostaje ciągle zachowujący świeżość duet Benedict Cumberbatch/Martin Freeman, chociaż to ten drugi ma więcej do zaoferowania. Watson musi sobie poradzić ze śmiercią Mary (końcówka pierwszego odcinka) swojej żony, co mocno odbija się na jego stanie psychicznym. W końcu dochodzi do pogodzenia się, które musi odbyć się w dramatycznych okolicznościach, bo inaczej by się nie udało. Jednocześnie bardzo mocno widać, że jeden bez drugiego nie jest w stanie funkcjonować – Watson bez dreszczyku adrenaliny, Holmes bez trzymania się ziemi. Nadal fason trzyma Mark Gatiss (Mycroft), który trzyma więcej tajemnic i mimo poczucia wyższości oraz bycia tym mądrzejszym, jest tak naprawdę skończonym idiotą. Jeśli chodzi o przeciwników, to żaden nie dorównuje Moriarty’emu, ale też są to intrygujace postaci. Nie można nie wspomnieć o fantastycznym Tobym Jonesie, czyli biznesmienie Culvertonie Smith. Pozornie drobny, niepozorny, zabawny, ale tak naprawdę to seryjny morderca, działający bezwzględnie I przewrotnie. Tak samo wyrazista jest Sian Brooke, czyli zapomniana… siostra, Eurus. Mogła być siostrą Moriarty’ego, czyli jest bardziej cyniczna, prowokująca do trudnych wyborów manipulatorka z bardzo zaskakującym intelektem, ale jednocześnie jest bardzo zagubioną, delikatną dziewczyną. To trudna oraz bardzo niejednoznaczna postać.

sherlock_44

Czwarta seria “Sherlocka” była dla mnie powrotem do dawno niewidzianych kumpli, którzy troszkę się zmienili. Ale tylko troszkę, bo energia się zachowała, intelekt też, o tempie nie wspominając. I mam nadzieję, że więcej serii już nie zostanie. Nie dlatego, że mi się nie podobały, lecz z powodu fajnej klamry w postaci zakończenia.

8/10

Radosław Ostrowski

David Arnold & Michael Price – Sherlock (Season Three)

Sherlock_Season_Three

Dwa lata czekałem na powrót największego detektywa naszych czasów – wrzuconego w XXI wiek Sherlocka Holmesa, który powstał z martwych. Jednak jego powrót łatwy nie był, o czym już pisałem przy okazji premiery 3 serii. I tak jak poprzednie, jest ona dopracowana wizualnie i fabularnie, a także została wydana muzyka z serialu, która stworzyli David Arnold i Michael Price. Także ta muzyka, sprawdza się świetnie na ekranie, a poza nim?

I choć powtarzają się pewne elementy (temat Watsona i Sherlocka praktycznie się nie zmieniły – obecność cymbałków oraz żywej orkiestry), wyczuwa się pewne mocne zmiany. Przede wszystkim coraz silniejszy wpływ elektroniki i syntezatorów, które towarzyszą przy rozwiązywaniu zagadek naszego detektywa, jednak tutaj wtapia się razem z żywymi instrumentami. I tak jak poprzednio, album jest ułożony chronologicznie, zgodnie z przebiegiem wydarzeń danych odcinków.

arnoldPierwszy epizod to powrót Holmesa, poprawa relacji z Watsonem oraz próba powstrzymania zamachu terrorystycznego. No i najważniejsze pytanie stawiane od dwóch lat – „How it Was Done”. Jest to bardzo ostra i elektroniczna wariacja tematu Sherlocka z mocnymi uderzeniami perkusji, agresywną elektroniką i gitarą elektryczną. A nad wszystkim unosi się bardzo wyraźny wpływ Hansa Zimmera (m.in. brzmienie rozciągniętych dęciaków niemal jak z „Incepcji” czy „opadające” smyczki), który jednak nie wywołuje rozdrażnienia. Druga mocną ścieżką jest inna wariacja tematu Sherlocka (bardziej epicka i orkiestrowa) w „#SherlockLives”, zakończona lekko jazzującą perkusją. Inna, utrzymana w stylu walca jest „Back to Work”. Zas underscore tutaj jest budowany za pomocą „opadającej” elektroniki i dość ciągłej gry skrzypiec z gitarą elektryczną („Vanishing Underground”) oraz mocnej wariacji tematu Sherlocka w mrocznym „John is Quite a Guy” z masą elektroniki (pulsujący bas), nerwowych smyczków i walącej perkusji. A zakończeniem tego odcinka jest „Lazarus”, czyli zmodyfikowany temat Moriarty’ego (dodana elektronika), będący zapowiedzią kolejnego trudnego wroga.

priceDrugi odcinek to wesele Watsona, gdzie Sherlock wygłasza mowę jako drużba. Jednak sam początek odcinka to próba schwytania gangu złodziei przez inspektora Lestrade’a. Stąd początek jest bardziej underscore’owy popisem smyczków i dzwoneczków („Lestrade/The Movie”). Bliżej sprawy jest „To Battle” – temat Watsona, w który wpleciono marszowe werble i perkusje podkreślającą wojskową przeszłość pana młodego. Sama opowieść Sherlocka pełna jest mrocznych zbrodni, wspólnie rozwiązanych przez obu panów, zaś podczas wesela będzie próba morderstwa. Najbardziej tutaj wybijają się „Stag Night” (dubstepowy początek, zaś dalej pojawia się bardzo”orientalna” perkusja oddająca mocno zakrapiany wieczór kawalerski i „nawalona” gitara elektryczna), pełen wojskowych werbli „Major Sholto” oraz zagrany na skrzypcach „Waltz for John and Mary” (grany przez Holmesa). Reszta jest już bardziej underscore’owa („Mayfly Man”).

Wreszcie ostatni odcinek, czyli konfrontacja Sherlocka z Magnussenem – „Napoleonem szantażu”. I to jego temat otwiera tą część. Jest to bardzo niepokojący (ciągnące się smyczki i elektroniczna perkusja), a jednocześnie bardzo elegancki (plumkania w połowie) – pojawia się on jeszcze w „Appledore”. Tutaj spora część ścieżki to bardzo mroczny, wręcz elegijne tematy z elementami underscore’u a’la Zimmer. Najciekawiej tutaj prezentuje się „Redlight” z poruszającym solo skrzypiec oraz żeńską wokalizą (obecna także w „The East Wind”) czy liryczne „Addicted to a Certain Lifestyle” z dominującym fortepianem. A całość kończy lekko zmodyfikowany (rozbudowany początek) temat przewodni serialu.

„Sherlock” od strony wydawniczej prezentuje naprawdę przyzwoity poziom, do którego nas przyzwyczaił. Nadal sprawdza się lepiej na ekranie niż poza nim, ale Arnold z Pricem wykonują kawał naprawdę dobrej roboty.

8/10

Radosław Ostrowski

Sherlock – seria 3

Sherlock” z BBC okazał się jedną z najlepszych adaptacji utworów Arthura Conan Doyle’a o tym pierwszym prywatnym detektywie. Świetne scenariusze, zaskakujące intrygi oraz zwroty akcji plus kapitalne role Benedicta Cumberbatcha i Martina Freemana spowodowały światowy sukces tego przedsięwzięcia.Na kolejna serię czekaliśmy aż dwa lata, by znaleźć odpowiedź na nurtujące pytanie – jak Sherlock Holmes sfingował swoja śmierć.

Holmes „zmartwychwstaje”, Watson musi na nowo poukładać sobie życie, zaś Mary (przyszła żona Watsona) zaskakująco dobrze dogaduje się z Holmesem. Zagadki kryminalne są jak zawsze ciekawe (atak terrorystyczny, próba zabójstwa na weselu i konfrontacja z Napoleonem szantażu, Magnussenem), ale twórcy tym razem próbują pokazać Holmesa z innej niż zazwyczaj strony, bardziej… ludzkiej (Holmes jako drużba na weselu, przerażony wizją wygłaszania mowy – jego najtrudniejsze zadanie) oraz dominują tutaj wątki obyczajowe.

Każdy odcinek jest perfekcyjny pod względem technicznym (szybki montaż skupiający się na detalach, napisy pokazujące myśli Holmesa czy słynny „pałac umysłu”, który wygląda teraz zupełnie inaczej niż ostatnio), zaś nadal twórcy skupiają się na bohaterach oraz ich relacjach. Nie zabrakło humoru, oszustw i mistyfikacji (ostatni odcinek wręcz w nie obfitował), hołdu złożonego Conan Doyle’a oraz zaskakującego cliffhangera na końcu (więcej nie zdradzę, ale będzie czwarta seria), ale zmiana klimatu i konwencji wielu może zniechęcić i znuży. Ostatni odcinek to jednak powrót do starego, dobrego Holmesa jakiego znamy, a jednocześnie poznajemy jego poważny nałóg – morfina.

Co do aktorstwa, niewiele się tu zmieniło, czyli jest po prostu znakomicie. Benedict Cumberbatch jest po prostu w swoim żywiole i jako Sherlock po prostu kradnie każdą scenę, kiedy się pojawia. Nadal jest socjopatą z nieprzeciętną inteligencją, który jednak próbuje zachować się jak człowiek (wesele). Także Martin Freeman jako bardziej stojący przy ziemi Watson, który odkrywa jak bardzo jest uzależniony od adrenaliny. Między panami nadal jest chemia i respekt. Z nowych postaci zdecydowanie wyróżniają się Mary Norstam (świetna Amanda Abbington) – urocza, czarująca kobieta, która jednak skrywa bardzo mroczną tajemnicę oraz Charles Augustus Magnussem (piekielnie dobry Lars Mikkelsen) – szantażysta, opanowany, wnikliwy i bardzo niebezpieczny.

Trzecia seria dla mnie pozostaje najsłabszą w serialu, co w tym przypadku oznacza bardzo dobry poziom. Steven Mofatt z Markiem Gatissem wiedzą co robią, tworząc serial o Sherlocku, choć każdy rozumiał to inaczej. Ja się jednak nie zawiodłem, więc ostrożnie polecam. Dobrze, że pan wrócił, Mr. Holmes, bo cały świat pana potrzebował.

8/10

Radosław Ostrowski

David Arnold & Michael Price – Sherlock (Season Two)

Sherlock_Season_Two

“Sherlock” zebrał entuzjastyczne recenzje. Nic dziwnego, że powstała druga seria z następnymi 3 odcinkami, co sugerował też cliffhanger w ostatnim odcinku. W tej serii wzięto się za trzy najsłynniejsze sprawy: „Skandal w Belgravii” z Ireną Adler w roli głównej, „Psa Baskerville’ów” i „Upadku z Reichenbacha”, oczywiści odpowiednio modyfikując i uwspółcześniając. Zaś za muzykę odpowiadali znowu duet David Arnold/Michael Price. I jest progres, choć pozornie nic się nie zmieniło. Nadal mamy elektronikę, wspieraną przez smyczki, perkusję i inne instrumenty, za to jednak jest bardziej przystępnie.

arnoldJuż sam początek albumu zapowiada pewne zmiany. Dostajemy temat Ireny Adler (piękne solo na skrzypcach, grane przez samego Sherlocka – przynajmniej na ekranie) jest szkieletem muzyki z pierwszego odcinka, który brzmi dźwiękowo delikatniej i liryczniej, co podkreślają następne utwory – lekko skoczny „Potential Clients” (te smyczki i plumkania), zmysłowy „Status Symbols” z lekkimi smyczkami, zgrabnie wplecionym tematem Sherlocka z poprzedniej części oraz pulsującą elektroniką czy kapitalnym „SHERlocked” (znowu skrzypce, a także fortepian), buduje wątek zauroczenia Holmesa kuszącą kobietą. W tym miejscu jest też muzyka akcji, częściowo budowana na sprawdzonych patentach (uderzenia cymbałków w „Dark Times” czy szybkie smyczki w „Smoke Alarm”), jednak tutaj pojawia się rzadko.

price„Pies Baskerville’ów” bardziej idzie w stronę horroru, więc i muzyka musiała zmienić klimat. Słychać to już w „Pursuit by a Hound”. Elektronika staje się mocniejsza i bardziej agresywna, wspierana przez smyczki i kotły, przeraża. I ta atmosfera jest budowana dalej za pomocą „The Village” (na początku orientalna perkusja, pod koniec flety mieszają się z elektroniką) i „Double Room” (cymbały, perkusja, także elektroniczna i delikatne dźwięki skrzypiec oraz fortepianu), co wypada naprawdę przyjemnie. Jednak prawdziwą petardą jest tutaj idące mocno w techno przeróbka tematu przewodniego w „Deeper into Baskerville”. Oprócz tego jest i temat Sherlocka („To Dartmoor”), krótkie chwile oddechu (akustyczna gitara na początku „To Dartmoor”) oraz groza (niepokojące „The Lab” ze znany z poprzedniej serii tematem Watsona).

Zaś ostatni odcinek to konfrontacja Holmesa z Moriartym, która kończy się cliffhangerem zapowiadającym nową serię. I tutaj jest bardziej dramatycznie. Zaczyna się jeszcze idący w duchu poprzedniego odcinka „Grimm Fairy Tale” (cymbały, elektronika oraz różne „głosy”), jednak „Deduction and Deception” to zmiana klimatu. Pozornie mamy to samo, co w poprzedniej serii, ale w tym utworze bardziej pulsuje elektronika, zaś smyczki nadają podniosłego charakteru, by pod koniec zaszarżować, razem z walącymi kotłami. Ten temat pojawi się w „Prepare to Do Anything”, zaś mocno poruszają smyczki w „Blood on the Pavement” (najmocniejszy utwór tego odcinka). Całość zaś kończy elegijny „One More Miracle”, gdzie do tematu Watsona wpleciono na koniec motyw z czołówki.

Tym razem Arnold z Pricem popracowali nad brzmieniem, tworząc bogatszą w tematy oraz bardziej przystępną do odsłuchu muzykę, która nadal brzmi lepiej w połączeniu z obrazem. Jednak poza nim wypada naprawdę nieźle. Jak tak dalej pójdzie, przy serii trzeciej osiągną poziom mistrzowski. Czy tak będzie czas pokaże. Ja jestem dobrej myśli.

7,5/10

Radosław Ostrowski


David Arnold & Michael Price – Sherlock (Season One)

Sherlock_One_Front

Sherlock Holmes – archetyp detektywa, mistrza dedukcji od zawsze był źródłem inspiracji dla filmowców. Ile było filmów i seriali z tym bohaterem, nie jestem w stanie policzyć. Ale w ostatnim czasie pojawiły się dwie zaskakujące adaptacje. Najpierw Guy Ritchie zdynamizował przygody Holmesa o aparycji Roberta Downeya Jra. I kiedy wydawało się, że nie da się tego przebić, BBC przeniosło tego bohatera w XXI wiek. Dosłownie, dzięki serialowi autorstwa Stevena Moffata i Marka Gatissa, którzy zachowali wierność duchowi książek Doyle’a, uwspółcześniając je. W dodatku całość była kapitalnie zagrana (dwa słowa: Benedict Cumberbatch) oraz znakomicie zrealizowana, serwując jeden z najlepszych seriali brytyjskich ostatnich lat.

arnoldA jak sobie radzi muzyka? W samym serialu po prostu świetnie, ale po kolei. Jej autorami są David Arnold, znany głównie z partytur do filmów o Jamesie Bondzie (lata 1997-2008) oraz Michael Price – aranżer, dyrygent i orkiestrator znany ze współpracy z Howardem Shorem czy Michaelem Kamenem. Obaj panowie poznali się przy filmie „Hot Fuzz”, gdzie Price robił muzykę dodatkową. Zaś ich wspólna pracę wydała Silva Screen Records w zeszłym roku (oddzielnie wydano obie serie).

Zaś sama muzyka przywołuje skojarzenia z „Sherlockiem Holmesem” Hansa Zimmera. Nie chodzi mi o tematykę, ale o samo instrumentarium – cymbałki, mandolina w dodatku polana elektroniką wszelkiej maści. Temat otwierający jest chwytliwy, szybki, krótki i kojarzy się z serialem. Za to znacznie ciekawsze są tematy Watsona (krótkie solo na fortepianie wplatające się w wielu utworach, nie pojawia się samodzielnie), zaś Sherlock ma dynamiczny utwór pokazujący jego proces myślowy („The Game Is On”) lub jego pościg po Londynie („Pursuit” z trąbkami).

priceJednak sama muzyka bez kontekstu ekranu nie broni się w całości. Sporą część stanowi underscore, będący wręcz dźwiękową ścianą, wykorzystującą różne perkusyjne i smyczkowe trzaski, nerwowe smyczki (końcówka „Which Bottle?”) czy wszelkiego rodzaju elektroniczne dodatki („Final Act”), które brzmią rewelacyjnie dynamizując sceny statyczne albo budujące niepokój („Sandbag”, gdzie agresywna gitara wplata się w smyczki, dęciaki i perkusja). Pewnym urozmaiceniem jest wykorzystanie fletów i egzotycznej perkusji w utworach z odcinka drugiego (m.in. „Sandbag”, angażujące „Elegy” z żeńską wokalizą w środku czy wręcz skaczące „Crates of Books”). Jednak trzeba się przebić się przez pieczołowicie wykonany sound design, który nie jest zbyt atrakcyjny. Trochę szkoda.

Arnold z Pricem popisali się, ale poza ekranem ta muzyka traci swoje największe atuty i staje się ścianą dźwiękową. Więc jeśli lubicie wyzwania, to ten album jest dla was. Reszta powinna zapoznać się po obejrzeniu serialu, który bardzo gorąco polecam.

6,5/10

Radosław Ostrowski

David Arnold – Four Brothers

Four_Brothers

Są takie filmy, które są zapominane i przechodzą przez ekran oraz świadomość kinomanów bez echa. Takim filmem byli „Czterej bracia” Johna Singletona – solidnie zrobiony film sensacyjny z zemstą w tle, który oglądałem z niemałą frajdą. Jednak o filmie już mówiłem, więc teraz pora skupić się na muzyce.

Jej autorem jest David Arnold – brytyjski kompozytor, który już współpracował z Johnem Singletonem przy filmach: „Shaft”, „Baby Boy” i „Za szybcy, za wściekli”. Kojarzony jest przede wszystkim z filmami o Bondzie oraz z serialu „Sherlock”. Tutaj zaś kompozytor postanowił pójść w stylistykę kina sensacyjnego z lat 70. trochę zahaczając o Lalo Schifrina – czyli jazzowo-funkową ścieżkę, gdzie orkiestra w zasadzie jest zredukowana do smyczków i dęciaków.

Aarnold słychać to już w otwierającym album, ale nie wykorzystanym w filmie „Four Brothers”, gdzie poza wspomnianymi instrumentami swoje daje funkowa gitara, delikatna elektronika oraz perkusja, z której temat będzie dość często się przewijał (m.in. w „Thanksgiving” z fletem oraz „czarnym” żeńskim wokalem). Zaś równie istotna jest tu muzyka akcji budowana w starym stylu za pomocą nerwowych i przeciągających się skrzypiec wspieranych dęciakami, perkusją i basem jak w „Holding Court” czy najbardziej dynamicznym „Shoot Out” (gdzie dochodzi do tego jeszcze elektronika i fortepian). Całość wypada bardzo spójnie i atrakcyjnie, nawet jak pojawiają się utwory niewykorzystane w filmie („400k Plan”, kończące album „Rebuilding the House”), co w przypadku tych utworów jest dość zastanawiające.

Niby nie jest to nic nowego, zaskakującego czy oryginalnego, ale Arnold napisał bardzo ciekawą i interesującą muzykę, która w filmie sprawdza się świetnie. Połączenie starych metod z nowoczesnymi brzmieniami, stworzyło ciekawy klimat, a i na płycie też słucha się tego z niekłamaną przyjemnością. Bardzo udana płyta Anrolda spoza cyklu o agencie 007.

7,5/10

Radosław Ostrowski