Emilia Perez

Chyba żaden film spośród nominowanych do Oscara nie wywoływał aż tak ostrych reakcji jak „Emilia Perez”. Mieszanka musicalu, dramatu, sensacji i opery mydlanej nie jest oczywistym połączeniem, ale reżyser Jacques Audiard nie bał się robił nieoczywistych połączeń. Czy tym razem wyszedł zwycięsko?

Bohaterką filmu jest Rita Castro (Zoe Saldana) – prawniczka, działająca w poważnej kancelarii, choć w cieniu swojego szefa. Dostaje dość nietypową propozycję od niejakiego Manitasa – jednego z potężnych szefów kartelu narkotykowego. Mężczyzna chce… zmienić płeć. Od dziecka czuł się kobietą, do tego od dwóch lat bierze estrogen i nie może już dłużej ukrywać swojej natury. Mecenas ma znaleźć chirurga, który podjął by się tej operacji, zachowując tożsamość klienta w tajemnicy. W zamian ma dostać kilka milionos dolaros. W końcu udaje się znaleźć lekarza w Izraelu, który podejmuje się operacji, udaje się sfingować śmierć gangstera, zaś jego żona (Selena Gomez) i dwoje dzieci trafiają do Szwajcarii. Wszyscy żyli długo i szczęśliwie? Mijają cztery lata, a Rita pracuje w Londynie i tam poznaje niejaką Emilię Perez (Karla Sofia Gascon), która okazuje się… Manitasem już po operacji. Mecenas jest przekonana, że ma zostać zlikwidowana jako osoba znająca przeszłość kobiety. Tylko, że… NIE. Emilia chce sprowadzić swoją rodzinę do Meksyku i zamieszkać z nimi jako… ciotka.

Sam opis fabuły pokazuje jak wiele się dzieje oraz ile tematów chce ten tytuł poruszyć. Transpłciowość, bezwzględność karteli, korupcja, przyjaźń itd. Meksyk jest tutaj pokazany jako kompletnie zdegenerowane państwo rządzone tak naprawdę przez kartele oraz skorumpowany wymiar sprawiedliwości. Bieda jest tu powszechna, prawo wydaje się być bezsilne, a w środku tego całego chaosu trzy kobiety szukające swojego miejsca. A wszystko polane sosem z jakiejś brazylijskiej telenoweli, próbującej wyglądać niczym film Almodovara (meksykański dom Emilii) oraz… musicalu. Niestety, cała ta hybryda zwyczajnie gryzie się ze sobą. Same piosenki (w większości to tak naprawdę bardziej recytowane fragmenty dialogi ze śladową ilością melodii) – poza bardzo energiczną „El Mar” w scenie podczas gali charytatywnej – nie zapadają kompletnie w pamięć, podobnie jest z choreografią (może poza początkiem na ulicy oraz w/w galą). A sama historia to pomieszanie z poplątaniem, w którym nie byłem się w stanie odnaleźć.

Ale chyba najgorsza jest dla mnie główna bohaterka i nie jest to wina grającej ją Karli Sofii Gascon, tylko jak bardzo niespójnie została napisana. Niby chce zerwać z przeszłością i zacząć nowe życie (nawet zakłada fundację, która pomaga znaleźć ofiary karteli), ale jednocześnie chce mieć blisko swoją rodzinę. Nie rozumiem tej sprzeczności, do tego kobieta sprawia wrażenie manipulantki, próbującej trzymać kontrolę nad najbliższymi (jej reakcja na wyprowadzkę Jessie z dziećmi i jej nowym facetem to sugeruje). Do tego na koniec – po śmierci – zostaje przez lokalnych mieszkańców traktowana jak święta, co we mnie wywołało tylko śmiech oraz niedowierzanie. Równie niebudząca sympatii jest Jessie, grana przez Selenę Gomez. Ciągle znudzona, niby próbująca się odnaleźć i przetrawić żałobę, ale kompletnie ma w dupie swoje dzieci oraz bardziej zależy na pieniądzach oraz swoim nowym gachu. Jedynie Zoe Saldana broni się z tej obsady i jako jedyna mnie interesowała, ale nawet ona nie mogła sama tego udźwignąć.

Technicznie wygląda to porządnie i nie brakuje paru kreatywnych ujęć, ale w ogólnym rozrachunku „Emilia Perez” jest ogromnym rozczarowaniem. Płytki, pełen rwanych wątków, nieprzekonujących postaci oraz stereotypowego przedstawienia Meksyku. Nieudolna kalka „Narcos” sklejona z „Panią Doubtfire” (dawno nie widziałem) w musicalowym sosie, która traktuje się zbyt poważnie. Jeśli chcecie szalonego i niekonwencjonalnego, lepiej sięgnijcie po „Annette”. Tam przynajmniej piosenki zapadają w pamięć.

3,5/10

Radosław Ostrowski

Od nowa

David E. Kelley to jeden z bardziej zapracowanych twórców serialowych, głównie o tematyce sądowej. Jeśli nie całościowo („Ally McBeal”, „Orły z Bostonu”), to gdzieś wątek związany z procesem pojawia się jak w „Panu Mercedesie” (drugi sezon). I poniekąd tak też jest w zrealizowanym w 2020 roku mini-serialu „Od nowa”.

Akcja znowu skupia się na klasie wyższej białych bogaczy. Ona, Grace Walker (Nicole Kidman) jest psychiatrią, prowadzącym prywatną terapię. On, Jonathan Walker (Hugh Grant) jest lekarzem, a dokładnie onkologiem dziecięcym. Ona jest bardzo wycofana, wręcz stoicka (na ile to kwestia scenariusza, a na ile przeładowanej botoksem „czymś, co kiedyś było twarzą”), z kolei on jest jak na Angola lekko sarkastyczny, ironiczny i bardzo sympatyczny. No i jeszcze jest Henry (Noah Jupi), 15-latek chodzący do prywatnej szkoły, która – jak każda w Nowym Jorku – kosztuje kupę siana. W zasadzie porządna rodzinka. Do czasu. A wszystko z powodu brutalnego morderstwa młodej, latynoskiej kobiety, której syn dołączył do szkoły. Z kolei Jonathan niby jest na konferencji medycznej, lecz… nie wziął telefonu? Coś tu jest nie tak. A to nie jedyna tajemnica.

Tym razem całość wyreżyserowała Susanne Bier – mi najbardziej znana dzięki adaptacji „Nocnego recepcjonisty” dla BBC i AMC. Jeśli spodziewacie się stricte kryminalnej zagadki, to trochę nie do końca. Odpowiedź na pytanie „kto zabił?” nie jest – przynajmniej dla mnie – najważniejsza w tej 6-odcinkowej opowieści. Bo wszystko poznajemy z perspektywy kobiety, której szczęśliwy świat zaczyna się rozpadać niczym domek z kart. Jakby sen (śpiewany w czołówce cover nieśmiertelnego „Dream a Little Dream”) skończył i zmaterializował się w najgorszy koszmar. Kolejne sekrety, kłamstwa wokół męża mocno podważają, czy ten związek naprawdę był taki cudny jak myślimy. A może kolejne poszlaki policji i rewelacje są spreparowane, zaś ofiara była manipulującą wariatką? Sprawcą może być ktoś inny? Kryminalna intryga brzmi dość znajomo, jednak mam wrażenie, że bardziej twórców interesuje psychologiczny portret tej sytuacji oraz reperkusje (prawdziwych lub nie) oskarżeń.

Kolejne retrospekcje, poszlaki, koszmarne majaki pojawiające się nawet na jawie – wszystko bardziej lub mniej świadomie wydaje się wskazywać na winę mężczyzny. Jeszcze to zniknięcie. Jest bardzo źle. Z drugiej strony to desperackie poszukiwanie czegokolwiek, co mogłoby obalić te oskarżenia (także wobec Grace o współudział) i potwierdzić niewinność. I już słyszę te padające pytania: jak ona mogła niczego nie zauważyć? Skoro jest doświadczonym psychologiem, powinna dostrzec pewne sygnały, wychwycić coś nieoczywistego, zaskakującego. A może jest tak, że wobec najbliższej osoby tworzymy pewien wyidealizowany obraz, kiedy nie jesteśmy z nią 24 godziny na dobę. I dlatego ciężko nam uwierzyć, wypieramy niepasujące do tego obrazka fakty? Ten aspekt oraz pokazanie rozpadu fundamentów rodziny, które wydają się za głębokie do sklejenia był najbardziej interesującym elementem. Wszystko to jeszcze sfotografowane w bardzo „jesiennej” kolorystyce, co jeszcze bardziej potęguje klimat obcości, mroku oraz niepokoju.

Technicznie trudno się do czegoś przyczepić, zaś zdjęcia są fantastyczne. Dużo skupień na detale (niemal każda scena rozmów Grace z policjantami), wiele zbliżeń czy ujęć na twarze bardzo działają emocjonalnie. Montażowe przebitki jeszcze bardziej podkręcają atmosferę niepokoju, tak jak mocno schowana w tle muzyka. Jedyne, co mi naprawdę przeszkadzało to finał. Dla mnie zbyt hollywoodzki, trochę efekciarski i jakby z innej opowieści. To jednak w zasadzie nie za duża skaza.

Za to aktorsko jest co najmniej bardzo dobrze. Pozytywnie mnie zaskoczyła Nicole Kidman, do której miałem największe wątpliwości i wyszła więcej niż solidnie. Głosem potrafi pokazać swoje wątpliwości, obawy i cały czas zależało mi na niej. To jak mierzy się z kolejnymi tajemnicami oraz jak więcej zasłon opada z tej wizji jej życia czy podczas zeznań w sądzie błyszczy. Ale tak naprawdę szoł kradnie Hugh Grant, który jako Jonathan pokazuje kilka twarzy: czarującego Anglika, empatycznego lekarza oraz… przekonanego o swojej niewinności gościa. Pod każdą z nich wypada znakomicie, gdzie musi lawirować między winą a brakiem winy, by móc wywołać sprzeczne sygnały. Magnetyzował niemal do samego końca. Tak samo Noah Jupe (bardzo mocno wierzący w ojca i mający fiksację na punkcie sprawy syn Henry) oraz zawsze trzymający fason Donald Sutherland (dziadek Franklin, który nie akceptował Jonathana) świetnie uzupełniają drugi plan. Ale jest tam dużo, dużo bogactwa w postaci m. in. Edgara Ramireza (detektyw Mendoza), Lily Rabe (Sylvia, przyjaciółka Grace) czy Noma Dumezweni (rewelacyjna prawniczka Haley Fitzgerald).

„Od nowa” dość mocno podzieliło widzów, gdzie większość raczej była rozczarowania intrygą kryminalną i jej rozwiązaniem. Dla mnie jednak to bardzo mocny thriller psychologiczny, który może nie odkrywa niczego nowego (każda rodzina ma swoje tajemnice, które prędzej czy później powrócą ze zdwojoną siłą), jednak to w zbyt angażujący sposób, żeby to zignorować. Kolejna mocna produkcja w katalogu HBO.

8/10

Radosław Ostrowski

Gold

Złoto – surowiec najbardziej pożądany na świecie, który gwarantuje bogactwo, dobrobyt oraz szczęście. Tylko, że nie dla wszystkich, lecz dla tych, co wiedzą gdzie i jak szukać. Robią to zarówno amatorzy, jak i firmy zajmujące się wydobywaniem surowców. Taką firmę prowadził Kenny Wells, a dokładniej jego ojciec. Lecz kiedy on umarł w 1981 roku, przedsiębiorstwo wpadło w tarapaty przez kilka lat. Wszystko się zmieniło w 1988 roku, gdy mężczyzna postanowił zaryzykować i pójść w układ z legendarnym poszukiwaczem, Michael Acostą w poszukiwaniu złota do Indonezji. Nie jest łatwo, ale w końcu udaje się znaleźć złoto.

gold1

Stephen Gaghan to bardzo ceniony scenarzysta („Traffic”), który czasami próbuje swoich sił jako reżyser. I w swoich produkcjach próbuje połączyć kino gatunkowe z ważnym społecznie czy politycznie tematem. Tym razem znowu próbuje chwycić kwestie finansowych przekrętów i oszustw, opierając się na prawdziwych wydarzeniach. Nie mógł jednak wykorzystać prawdziwych imion, nazwisk oraz sytuacji (z powodów prawnych), więc ubiera wszystko w szaty fikcji. Fabułę można w zasadzie podzielić na dwie części. Pierwsza, troszkę w duchu kina łotrzykowsko-przygodowym opisuje odkrywanie surowców oraz determinację Wellsa w poszukiwaniu złota. Próba spełnienia amerykańskiego snu za pomocą sprytu, determinacji oraz szczęściu. Wiadomo, że za sukcesem zaczną pojawiać się konkurenci, chcący przejąć zyski z eksploatacji złóż. I tu pojawiają się komplikacje – gracze z Wall Street, mający szerokie wpływy, a tacy nie odpuszczają.

gold2

Wtedy zaczyna się druga część filmu, pokazująca walkę o swój sen. Co oznacza bezpardonową walkę oraz działanie z planem, by wszystkich wykiwać. Poznawanie kto jest przyjacielem, kto wrogiem oraz jak zawalczyć o swoje. Tylko, że ta walka zostaje spuentowana tak ironicznym oraz dramatycznym twistem, że powinniśmy się go domyślić wcześniej, prawda?

Problem jednak w tym, że reżyser nie jest w stanie zdecydować się, co ma być na pierwszym planie i w jakim tonie opowiedzieć całość. Czy to ma być satyryczne spojrzenie na świat wielkiej finansjery, wielka przygoda między dwoma poszukiwaczami, sensacyjna opowieść o przekręcie? Gaghan miesza tutaj wszystko do jednego kotła, przez co wychodzi film zaledwie letni. Brakuje tutaj wyczucia oraz zespolenia tego wszystko w jedną, spójną całość. Wrażenie robią zdjęcia dżungli i realia lat 80., z bardzo taneczną muzyką w tle (m.in. Iggy Pop, New Order czy Pixies).

gold3

Ale najwięcej wyciska tutaj Matthew „Allright, Allright, Allright” McConaughey w roli Kenny’ego. Facet ma wręcz ADHD, mimo sporego brzuszka i łysiny na głowie. Wizjoner, krętacz, oszust, pijak, który dla osiągnięcia celu rzuci obietnice bez pokrycia i jest w stanie nawet wejść do klatki z tygrysem. Aktor zawłaszcza ekran wszystkim, nie dając nikomu w zasadzie manewru do działania. Oprócz Edgara Ramizera w roli Acosty, którzy tworzy postać o wyglądzie i stylu dawnych poszukiwaczy przygód, gdzie czuć tą silną więź w trakcie wyprawy.

„Gold” nie ma w sobie blasku złota, nie powala i nie świeci. Zabrakło tutaj pewniejszej ręki, która stworzyła z tego prawdziwą petardę. Kolejna, tym razem nieangażująca ballada o chciwości.

6/10

Radosław Ostrowski

Dziewczyna z pociągu

Widzieliście te obrazki w nieskończoność: przedmieścia, gdzie mieszkają piękni, młodzi i – przede wszystkim – szczęśliwi ludzie. Miłość, radość, sielanka wręcz. Kiedyś do tego świata należała Rachel – pracownika agencji PR-owskiej. Ale świat ten ją wypluł niczym gumę do żucia w objęcia butelek z procentami. Rozpadło się małżeństwo, marzenia o dziecku, praca, brak celu w życiu. Jedyne, co robi jest obserwacją pewnej pary podczas jazdy pociągiem. Jednak jedna sytuacja wywraca wszystko do góry nogami, a sama Rachel wplątuje się w sprawę o zaginięcie „idealnej” kobiety o imieniu Megan.

dziewczyna_z_pociagu1

Kolejny film na podstawie bestsellerowej powieści. Bestsellerowej, czyli takiej, którą wszyscy czytali oprócz Ciebie. Za powieść Pauli Hawkins postanowił się zabrać Tate Taylor, reżyser „Służących”. I muszę przyznać, że ze swojego zadania wywiązał się całkiem nieźle. Sam początek jest dość chaotyczny, poznajemy powoli postacie (dwie z nich są bardzo do siebie podobne), niejako rzuceni w sam środek. Reżyser coraz bardziej miesza w głowie, rzucając czasem krótkie przebitki, przez co nie do końca wiemy, co widzimy. A by jeszcze bardziej zdezorientować, pokazuje te same zdarzenia z innych perspektyw. Jeśli to miało pokazać stan psychiczny Rachel, która jest tutaj wiodącą postacią, udało się to idealnie. Mówię poważnie. Klimat jest ciężki, nie do końca wiemy, komu można zaufać, a ostatnie wydarzenia są mgliste niczym świat po wielkim kacu.

dziewczyna_z_pociagu2

Tylko, że sama intryga kryminalna niespecjalnie mnie porwała. Reżyser myli tropy, próbuje podpuszczać oraz ciągle buduje poczucie niepokoju aż do dramatycznego, krwawego finału. Lecz im bliżej końca, tym wszystko zaczyna mniej angażować, zaś niektóre postacie (psychiatra, partner zaginionej – niejednoznaczni w ocenie) zostają mocno zepchnięte na dalszy plan. I przez to troszkę gaśnie aura tajemnicy. Za to świetnie są wygrywane momenty dramatyczne, ze wskazaniem na walkę Rachel z nałogiem oraz pokazania, jak mocno zdemolował jej życie, jak wiele z jej wspomnień było kłamstwem, manipulacją i oszustwem. Wtedy film nabiera rumieńców, a grająca główną rolę Emily Blunt tworzy wyrazistą, znakomicie zniuansowane postać. A że kamera bardzo często pokazuje zbliżenia jej twarzy, nie ma tutaj miejsca na udawanie. Gdyby sama historia byłaby lepsza, może byłaby nawet nominacja do Oscara.

dziewczyna_z_pociagu3

Za to trzeba przyznać, że drugi plan nie wypada wcale najgorzej. Trudno nie zapomnieć zarówno Luke’a Evansa (lekko porywczy Scott), Edgara Ramizera (opanowany psychiatra) czy Allison Janney (wyrazista pani detektyw). Chociaż film miejscami kradnie równie zagubiona Haley Bennett (Megan), skrywającą pewną mroczną tajemnicę, przez co może wywołać pewne podobieństwo do Rachel.

Taylor wie, jak prowadzić aktorów, jednak sama historia jest podana w bardzo trudny sposób, wymagający większego wysiłku. Niemniej warto spotkać „Dziewczynę z pociągu”, zwłaszcza o aparycji Emily Blunt, dającej prawdziwy popis aktorstwa, częściowo maskując niedostatki fabularne.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Bright

Pomysł na ten film był po prostu kozacki, bo połączyć film sensacyjno-policyjny z elementami fantasy, dziejący się współcześnie. Coś takiego postanowił skleić Netflix, a dokładniej David Ayer, opromieniony „sukcesem” głośnego „Legionu samobójców”.

Bohaterami tej wariackiej historii jest para policjantów. Daryl Ward jest już niemłodym, czarnoskórym facetem z żoną, córką oraz długami. Nick Jacoby jest orkiem nie czystej krwi, który zawsze chciał być gliniarzem. Panowie delikatnie mówiąc, nie przepadając za sobą, ale są skazani na siebie, zwłaszcza że z Wardem nikt nie chce pracować, odkąd został postrzelony. Ale obaj panowie pakują się w kompletną kabałę z powodu pewnego cacka – Magicznej Różdżki oraz pilnującej jej elfki. Każdy, kto ją zdobędzie, będzie mógł spełnić swoje życzenia. Tylko jest jeden mały szkopuł: dotknąć jej mogą tylko nieliczni zwani Świetlistymi, bo inaczej może się to skończyć śmiercią. Cacuszka chcą wszyscy, dosłownie wszyscy – gliniarze, gangsterzy, orkowie oraz elficka wersja Iluminatich, która chce sprowadzić Władcę Ciemności i doprowadzić do potężnej rozpierduchy.

bright1

Sam początek jest typowy dla policyjnych filmów Ayera, czyli mamy widok na ulice, graffiti, orkowe gangusy w dresach z łańcuchami oraz bandanami. Są jeszcze elfy – piękne, inteligentne, bogate oraz rządzące światem. No i w tym wszystkim jeszcze ludzie ze swoimi rasistowskimi problemami. I ten tygiel żyje, dodając sporo kolorytu oraz świeżości w tym dziwacznym miksie. Nawet te graffiti oraz wyciągane z dialogów dawne wydarzenia pomagają zbudować tło. Aż chciałoby się głębiej wejść w ten świat. Po drodze strzelaniny, ucieczki, knajpa ze striptizem, gangsterów, orków – dzieje się, oj dzieje. Choć wszystko kręcone jest w dość statyczny sposób, to kilka scen jest pomysłowo wykonanych jak strzelanina w slow-motion czy podczas każdego wejścia antagonistów, którzy akrobatykę oraz kung-fu mają w małym paluszku.

bright2

Problemem dla mnie jest w wielu miejscach obecny patos, szczególnie w scenach, gdy nasi protagoniści zaczynają mówić o sobie, swoich problemach oraz trudnej przeszłości. Wtedy robi się lekko nudnawo, zaś przewidywalne zakończenie (mimo spektakularnych popisów gości od efektów specjalnych) troszkę osłabia siłę. Za to należy pochwalić zarówno charakteryzację orków, dobrą muzykę oraz trzymającą fason pracę kamery. Czuć rozmach, ale czułem ogromny niedosyt – chciałoby się lepiej poznać tą wizję świata, który jest ledwo liźnięty (może to poprawi część druga, zamówiona przez Netflixa).

bright3

Aktorsko jest dość nierówno, chociaż jest kilka mocnych punktów. Takim atutem jest zdecydowanie Will Smith, wnoszący sporo luzu, dystansu i humoru, co zawsze jest największą frajdę. Ale to wszystko nie było tak mocno zgrane, gdyby nie partner. Tutaj jest Joel Edgerton w roli orka Jakoby’ego, który jest świetny – bardzo stanowczy, uparty, konsekwentnie dążący do celu gliniarz. Powoli zaczyna się tworzyć chemia między tym duetem oraz respekt między sobą nawzajem. Dla mnie słabym punktem jest Noomi Rapace w roli antagonistki, której rola jest ograniczona do groźnych min, mówienia nieprzyjemnych słów oraz siania spustoszenia. Brakuje charakteru oraz charyzmy, a to jest błąd niewybaczalny, co boli.

bright4

„Bright” ma ogromny potencjał na bardzo bogate uniwersum oraz ogromny potencjał, który by się sprawdził w formie serialu. Bo dwie godziny to troszkę mało, by wejść głębiej w ten pokręcony świat, gdzie ludzie, orkowie i elfy żyją ze sobą obok siebie. To brzmiało superfajnie, ale nie wszystko tutaj zagrało.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Kamienne pięści

Kino od zawsze interesowało się boksem i nie ma w tym niczego zaskakującego – w końcu to dynamiczny sport, pozwalający na widowiskowe potyczki, pełne krwi i emocji. Nie inaczej jest tutaj, w biografii panamskiego pięściarza, Roberto Durana. Jego historię przedstawił rodak, Jonathan Jakubowicz.

kamienne_piesci1

Historia boksera wydaje się być klasyczną do bólu opowiastką o chłopaku z ulicy, który dostał (i wykorzystał) szansę wejścia na szczyt. Ale łatwo nie było. Panama była krajem częściowo opanowanym przez Amerykanów (chodziło o Kanał Panamski, który zbudowali Jankesi) i wywoływało to spięcia. Dlatego naród potrzebował kogoś, kto mógłby być wzorem do naśladowania. Mimo że akcja toczy się według ogranego schematu (początki, sukces, upadek, powrót) nie czuje się kompletnego znużenia. Reżyser dość przekonująco przedstawia karierę Durana, jego związek z Felicidad, a jednocześnie wplata w to wydarzenia na Panamie jako kontrapunkt dla losów naszego bohatera. Po drodze pokazuje powiązania boksu z półświatkiem gangsterskim, mechanizmy biznesowe walk czy powolne oddalanie się Durana od bliskich. Brzmi to wiarygodnie, chociaż niektóre kwestie pozostają ledwo liźnięte. Kulminacją jest tutaj walka z Sugar Rayem Leonardem – amerykańskim mistrzem świata, która wywindowała Panamczyka na szczyt. Sceny pięściarskie są poprowadzone bardzo dynamicznie, niemal z bliska, bawiąc się montażem. Nie ma jednak miejsca na zagubienie czy dezorientację. Wszystko jest wyważone, niepozbawione odrobiny humoru (nadania przez bohatera swoim synom na imię… Roberto), ale i nie pozbawione emocji czy wzruszeń (spotkanie z nigdy nie widzianym ojcem).

kamienne_piesci2

Reżyser pewnie opowiada, chociaż pewne fakty i kwestie przemilcza, ale to w przypadku biografii rzecz absolutnie normalna. Nie znamy dokładnych powiązań Arcela z mafią ani osobistego życia Sugar Raya, ale to rozwaliłoby całą konstrukcję, rozpraszając uwagę od najważniejszej rzeczy – boksu. I jestem w stanie to wybaczyć.

kamienne_piesci3

Zwłaszcza, że dostajemy tu więcej niż porządne aktorstwo. Spisał się Edgar Ramirez, chociaż jego bohatera troszkę trudno polubić – Duran w jego wydaniu to taki pewny siebie samiec alfa, co nie daje sobie w kaszę dmuchać. Nadmiar dumy za bardzo go rozluźnia, przez co ponoszą go nerwy. Kontrastem dla niego jest wracający do dobrej dyspozycji Robert De Niro w roli mentora Raya Ancera (jest on też narratorem całości). opanowany, wyciszony i spokojny, ale też bardzo cierpliwy. Prawdziwym zaskoczeniem jednak dla mnie był Usher – znany piosenkarz, który wcielił się w Sugar Raya Leonarda – elegancki, inteligentny i czarujący facet (w porównaniu do Durana). Świetnie odtworzył gesty i ruchy na ringu Sugar Raya – chapeau bas.

kamienne_piesci4

„Kamienne pięści” nie są niczym nowym w materii kina bokserskiego, ale to jest na tyle dobrze skrojone, że sprawia to dużą przyjemność. Zresztą takie opowieści o wzlocie i upadku zawsze będą mile widziane. Uczciwe, niepozbawione emocji kino.

7/10

Radosław Ostrowski

Joy

Znacie pewnie takie osoby, które wydają się niepozornymi szaraczkami, które w decydującym momencie przejmują inicjatywę oraz wyrastają na silne osobowości? Tak właśnie było z Joy Mangano. Gdy była dziecka, miała bardzo bogatą wyobraźnię i tworzyła coraz to nowsze wynalazki. Miała przed sobą wielką przyszłość, ale niestety, włączyły się osoby trzecie. Rozwód rodziców, zamieszkanie z matką oglądającą non stop telewizor, pomaganie ojcu w interesach, nieudany związek z muzykiem, dwójka dzieci do wychowania. Jak to się mówi, życie przytłumiło ją i nie zamierzało puścić. Aż pewnego dnia, postanowiła zaryzykować i stworzyć nowy wynalazek – mop, który sam się ściera. Problem w tym, żeby ktoś chciał tą mała rewolucję kupić.

joy1

Sama historia może wydawać się błahostką, ale reżyser David O. Russell to specjalista od kina interesującego, nawet gdy przedstawia zwykłych szaraczków, dokonujących niezwykłych rzeczy. Tutaj jest to kolejna opowieść o próbie spełnienia amerykańskiego snu. Tylko jak to zrobić, gdy rodzina zwyczajnie cię krytykuje i nie wspiera, prosząc o pomoc niemal we wszystkim. Faktury, rachunki, rury, docinki oraz brak motywacji. Wyjątkiem od tej postawy jest tylko i wyłącznie babcia, która jest narratorką całej opowieści. Jednak Joy ma stawiane kłody pod nogi – zawsze, gdy wydaje się, że wszystko idzie ku lepszemu (stworzenie i zbudowanie mopa czy reklama w telezakupach), to zawsze pojawiają się problemy oraz coraz większe długi (brak zainteresowania, próba kradzieży patentu). A my się zastanawiamy jak z tego da radę nasza Joy się wyplątać?

joy2

Dla mnie pewnym problemem było wplecenie scen snów, gdzie widzimy naszą bohaterkę w świecie przypominającym telenowelę, ale to szybko zostaje porzucone. Stonowane i wyciszone zdjęcia oraz znakomicie wpleciona muzyka (Elvis, Alabama Shakes) w tle nam przygrywa. Plus jeszcze szybki montaż w scenach telewizyjnej reklamy, które wyglądają kapitalnie i rozkręcają całą tą opowiastkę.

joy3

A wszystko trzyma na swoich barkach rewelacyjna Jennifer Lawrence w roli tytułowej. Joy sprawia wrażenie kobiety tak przybitej, że aż zastanawiające jest to jak ona jeszcze to wszystko znosi: ojca i matki, co się nienawidzą, byłego męża mieszkającego w piwnicy. No i jeszcze dzieci, ciągle brakuje pieniędzy, jest słabo. A jednak ma w sobie tyle i siły i determinacji, że niemal w pojedynkę podejmuje walkę o swoją wartość, godność oraz pieniądze. Ta przemiana fascynuje i wypada znakomicie, sprawiając wielką frajdę. Aktorka ma mocne wsparcie u boku niezawodnego Roberta De Niro (Ruby), Edgara Ramireza (Tony) i Isabelli Rossellini (Trudy), jednak najbardziej w pamięć zapada Bradley Cooper. Grany przez niego Neil Walker to prawdziwy wilk interesu, szef potężnej stacji TV oraz właściciel Kmart. Mimo tego budzi sympatię, stając się przyjacielem w interesach.

joy4

„Joy” to kolejny przykład solidnego rzemiosła Russela, pokazującego jak znakomicie prowadzi aktorów. To dzięki nim ta historia świetnie się ogląda, pokazując jak wiele szczęścia i uporu trzeba, by spełniać swoje marzenia. Nie każdy ma w sobie tyle determinacji, ale może warto zaryzykować.

7/10

Radosław Ostrowski