Rozmowa

Każdy kinoman musiał zetknąć się z Francisem Fordem Coppolą. „Ojciec chrzestny”, „Czas Apokalipsy”, „Dracula” czy najnowsze, odjechane „Megalopolis”. Ale między dwiema częściami mafijnej sagi rodu Corleone zrealizował ostatni, kameralny film w swoim dorobku. I jednocześnie jeden z najbardziej nietypowych.

„Rozmowa” zaczyna się niepozornie: od widoku na plac w San Francisco z bardzo daleka. Niby nic się nie dzieje: mim chodzi, gra jakiś muzyk, menel leży na ławeczce. No i jeszcze jest młoda parka – chodzą, rozmawiają, niby nic niezwykłego. A jednak oboje są podsłuchiwani. Grupą podsłuchującą kieruje Harry Caul (Gene Hackman), używając sprzętu: od dalekiego zasięgu mikrofonów po bliskie mikrofony. Kto mu zlecił zlecenie? Nie wiadomo, ale płaci sporo. Mężczyznę to nie interesuje i nie obchodzi. Ale uważniej wsłuchując się w strzępki konwersacji zaczyna podejrzewać… morderstwo. I to budzi w nim pewien konflikt, co z tym wszystkim zrobić.

Coppola pozornie wydaje się być thrillerem, ale tak naprawdę „Rozmowa” to zupełnie inna bestia. Tak naprawdę to psychologiczny dramat z kryminalna intrygą. Razem z Harrym próbujemy rozgryźć i odczytać podteksty niby zwykłej rozmowy. Ciągle zapętlane fragmenty (kapitalna robota dźwiękowca Waltera Murcha, tworzącego wszelkie zniekształcenia), odtwarzane taśmy, pokazywane obrazy – reżyser coraz bardziej naciska oraz wchodzi w głowę niepozornego człowieka. Człowieka, który próbuje nie rzucać się w oczy, unika jakiegokolwiek kontaktu, by nie mogło to być wykorzystane przeciwko niemu. Dlatego tak wiele czasu spędzamy właśnie z nim, zaś sama tajemnica rozmowy przez 2/3 filmu jest tłem.

I muszę przyznać, że mimo fenomenalnego Gene’a Hackmana w roli Harry’ego, te momenty pokazujące naszego bohatera wywoływały we mnie znużenie. Wyjątkiem były oniryczne przebitki, pokazujące wyrzuty sumienia oraz częściowo odkrywaną tajemnicę z życia bohatera. Plus absolutnie silny emocjonalnie moment w toalecie hotelowego pokoju, co przypominało mi „Psychozę”. Jeszcze trzeba wspomnieć o tajemniczym Harrisonie Fordzie (asystent dyrektora), duecie Frederic Forrest/Cindy Williams czy bardzo solidny Johnie Cazale (Stan, wspólnik Harry’ego).

„Rozmowa” jest dzieckiem swoich czasów, powstając parę miesięcy przed wybuchem afery Watergate, dając jej dodatkowej siły. Kameralne dzieło Coppoli tematycznie wydaje się bardziej aktualnie niż kiedykolwiek, mimo potężnego rozwoju technologii. Niemniej nie porwała mnie tak bardzo jak sądziłem, co mnie zaskoczyło.

7/10

Radosław Ostrowski

Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat

Filmy Marvela już nie wywołują takie entuzjazmu jak jeszcze w 2019 roku. Z paroma wyjątkami jak trzecia część „Strażników Galaktyki” i „Deadpoola”, ale nawet ja straciłem serce do tych produkcji. Może z powodu przesycenia konwencją i masą rzeczy do nadrobienia (po drodze pojawiły się seriale), a może z powodu tak silnego przywiązania do starych bohaterów, których już więcej (raczej) nie zobaczymy. Ale jednak nie odpuściłem sobie całkowicie superherosów i – wbrew jakiemukolwiek rozsądkowi – wybrałem się na nowego „Kapitana Amerykę”. Po raz kolejny potwierdziło się, że nadzieja jest matką głupich.

„Nowy wspaniały świat” zaczyna się od razu z grubej rury. Genarał „Thunderbolt” Ross (Harrison Ford) zostaje wybrany na prezydenta USA. Parę miesięcy później po akcji odzyskania cennego ładunku (pochodzącego z Celestialskiej Wyspy… adamantium), nowy Kapitan Ameryka – Sam Wilson (Anthony Mackie) – zostaje zaproszony do Białego Domu. Panowie nie przepadali zbytnio za sobą, jednak prezydent chce zakopać topór wojenny oraz planuje reaktywować Avengersów, a także doprowadzić do światowego pokoju i wspólnego korzystania z adamantium. Komuś jednak jest to wybitnie nie na rękę i dochodzi do (nieudanej) próby zamachu. Wilson próbuje na własną rękę ustalić, kto stoi za tym wszystkim.

Za „Nowy wspaniały świat” odpowiada reżyser Julius Onah, mający w swoim dorobku bardzo chłodno odebrany „Cloverfield Paradox”. Jakby tego było mało, produkcja miała wiele dokrętek, wywołanych przez chłodny odbiór przy pokazach testowych, co mocno opóźniło premierę. I czuć tutaj, że ta historia jest mocno okrojona i brzmi niebezpiecznie znajomo. Zbyt wiele jest tu podobieństw do „Zimowego żołnierza”, a nawet „Wojny bohaterów”, co mnie mocno zaskoczyło. Znowu mamy kogoś pociągającego za sznurki, by doprowadzić do destabilizacji świata (niczym baron Zemo w „Wojnie bohaterów”), mamy twardego żołnierza działającego jako pionek kogoś silniejszego (Sidewinder, czyli gorszy Zimowy Żołnierz), jest nawet odpowiednik Czarnej Wdowy w postaci odpowiedzialnej za kwestie bezpieczeństwa Ruth Bat-Seraph (znana z „Unorthodox” Shira Haas) czy latynoski odpowiednik Falcona (Joaquin Torres grany przez Danny’ego Ramireza). Niby są nowe postacie, ale sprawiają wrażenie gorszych zamienników. Nawet antagonista (niejaki Samuel Sterns zwany Liderem) wydaje się kalką kalki, przez co nie sprawia wrażenie poważnego zagrożenia. Do tego jeszcze mamy dylematy związane z wchodzeniem w cudze buty (Sam Wilson) albo wejścia w nową rolę (Ross), tylko nie wybrzmiewają zbyt mocno jak powinny.

Technicznie jest to zrobione poprawnie, bez jakiegoś mocniejszego uderzenia. Z dwoma wyjątkami: atakiem na dwa zbuntowane myśliwce oraz finałowa konfrontacja między Kapitanem Ameryką a Czerwonym Hulkiem. Obie są dobrze nakręcone i dynamicznie zmontowane, dając moment ekscytacji. Jednak to wszystko wywołuje we mnie spore znużenie materiału. O dziwo, jest tutaj o wiele mniej humoru niż zazwyczaj, ale nie zawsze on działa.

Aktorsko jest dla mnie strasznie nierówno. Anthony Mackie w roli Sama Wilsona wypada bardzo porządnie i ma na tyle charyzmy, by trzymać film na własnych barkach. Jednak dla mnie całość kradnie Harrison Ford, zastępujący zmarłego Williama Hurta w roli Thaddeusa Rossa. Niby robi to, co ostatnio – jest ostry, bywa zrzędliwy i jest twardy niczym pięść, konsekwentnie dążąc do celu. Jednocześnie skrywa on pewną (dość przewidywalną) tajemnicę. Za to kompletnie zmarnowano tutaj Giancarlo Esposito, bo jego Sidewinder pojawia się bardzo rzadko i jego dialogi są strasznie słabe. A wydawało się, że będzie kimś o wiele więcej. To samo mógłbym odnieść do Tima Blake’a Nelsona jako głównego antagonisty.

„Nowy wspaniały świat” nie jest ani nowy, ani wspaniały. Szanuję bardziej poważny ton i podejście, ale czuć tutaj silne zmęczenie materiału. Nie sprawdza się to ani jako polityczny thriller, ani jako superbohaterski blockbuster. To tylko przystanek w kolejne do kolejnego, potencjalnie ciekawszego „Thunderbolts”, lecz nic ponadto.

5/10

Radosław Ostrowski

Air Force One

Chyba żaden film akcji nie miał aż takiego wpływu na ten gatunek jak „Szklana pułapka” w reżyserii Johna McTiernana. Osadzenie akcji w jednej, zamkniętej przestrzeni, kompetentny protagonista z twardymi pięściami, inteligentny przeciwnik ze swoją armią. Mieli już klony tego filmu dziejące się na statku („Liberator”), w autobusie („Speed”), a nawet w Białym Domu („Olimp w ogniu”). A co byście powiedzieli na „Szklaną pułapkę” w samolocie prezydenckim? To zaproponował w 1997 roku niemiecki reżyser Wolfgang Petersen.

Bohaterem jest prezydent USA James Marshall (Harrison Ford), przebywający z gościnną wizytą w Rosji. Trzy tygodnie wcześniej wspólne siły komandosów obydwu krajów schwytały dyktatora Kazachstanu, generała Ivana Radka (Jurgen Prochnow). Jankeski prezydent wygłasza przemówienie, gdzie serwuje jasny przekaz: nie będziemy negocjować z nikim, sami wywołując u innych strach. Problem jednak w tym, że do środka wchodzi grupa terrorystów, podszywając się pod dziennikarzy telewizji. Ich cel jest prosty: albo zostanie wypuszczony Radek z więzienia, albo zaczną zabijać zakładników. O czym grupa Iwana Korszunowa (Gary Oldman) nie wie to, że prezydent nie uciekł z kapsułą ratunkową, lecz pozostał w samolocie. No i zacznie mieszać w planach.

Fabuła nie jest jakoś zaskakująca czy oryginalna („Szklana pułapka” w samolocie, próbująca troszkę być w klimacie powieści Toma Clancy’ego), ale Petersen jest kompetentnym reżyserem. Nie będzie tutaj zbyt wiele niespodzianek, wręcz idąc po sznurku (włącznie z eliminacją załogi złoli), niemniej film działa jako thriller. Pewnym dodatkiem są działania w Białym Domu, gdzie zebrany sztab pod wodzą viceprezydent (Glenn Close) próbuje ogarnąć całą sytuację. I jest to dodatkowa podbudowa pod suspens, dodająca odrobinę świeżości.

Ale skoro samym herosem jest Prezydent USA, to film wjeżdża z patosem, amerykańskim patriotyzmem na pełnej kurtyzanie. Od podniosło-heroicznej muzyki Jerry’ego Goldsmitha (bardzo dobrej swoją drogą), po łopoczące flagi i podniosłe zdania, jaka to Ameryka jest zajebista, zaś rosyjski sen o potędze niczym w ZSRR jest złyyyyyyyyyyyyyyyyyyy. Dla reszty świata to podejście może być dość ciężkostrawne i czasem wymyka się spod kontroli, popadając w śmieszność. Nie zmienia to faktu, że film nadal dostarcza frajdy.

Wszystko na swoich barkach trzyma z jednej strony Ford jako prezydent, jakiego Amerykanie chcieliby w rzeczywistości (twardziel z twardym kręgosłupem moralnym, twardymi pięściami i nie idący na kompromisy), z drugiej niezawodzący Oldman w roli radykalnego terrorysty. Ich gra w kotka i myszkę działa, trzyma w napięciu i angażuje. Jest jeszcze Glenn Close jako viceprezydent, próbująca zachować zimną krew i ogarniać wszelkie opcje działania. Jej relacje z zebranym sztabem to jedne z lepszych scen tego filmu.

„Air Force One” pozostaje solidnym dziełem w dorobku Petersena, który operuje sporym budżetem z bardzo pewną ręką. Może niektóre efekty specjalne się postarzały, zaś amerykanocentryzm może czynić całość mniej zjadliwą, to potrafi parę razy złapać oraz zaangażować do końca. Całkiem niezły lot.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

UWAGA!
Tekst zawiera spojlery, ale nie zdradzam wszystkiego!

Indiana Jones – dla mnie jedna z najlepszych postaci, jakie widziałem w wieku dziecięco-młodzieńczym. Do tego stopnia, że oryginalna trylogia bardzo głęboko siedzi w mym serduchu. Dla mnie opowieść o najsłynniejszym filmowym awanturniku i poszukiwaczu przygód zakończyła się na „Ostatniej krucjacie” i odjazdem ku zachodzącemu słońcu. „Królestwo Kryształowej Czaszki” miało parę momentów, jednak w ogólnym rozrachunku było rozczarowaniem. Na wieść o części piątej miałem bardzo mieszane odczucia, ale światełkiem w tunelu był reżyser – James Mangold. Jednak nawet to nie dawało gwarancji powodzenia.

Wszystko zaczyna się w roku 1944, kiedy III Rzesza było potęgą na glinianych nogach. Nasz Indiana Jones (cyfrowo odmłodzony – poza głosem – Harrison Ford) zostaje schwytany przez nazistów, którzy szukają bardzo cennego artefaktu. Czyli włócznią, którą wbito w bok Jezusa Chrystusa, co ma dać jej mega moce. Szkopy próbują wyjechać pociągiem razem ze skradzionymi rzeczami z całej Europy, ale Indy i wspierający go Basil Shaw (Toby Jones) wydają się nie mieć szans. Jones nie takie rzeczy jednak robił, a przy okazji wykrada połowę Tarczy Przeznaczenia, rzekomo skonstruowanej przez Archimedesa.

Teraz mamy rok 1969 i dr Jones jest już cieniem samego siebie. Małżeństwo z Marion się rozpadło, syn ruszył na wojnę i nie wrócił, a prowadzone przez niego wykłady na studentach nie robią wrażenia. Nuda, szarzyzna oraz powolne odchodzenie, kiedy zamiast przeszłości ludzie interesują się przyszłością. W końcu rok 1969 to lądowanie na Księżycu, więc kogo obchodzi archeologia? Czyżby czekało go nudne, monotonne, smutne jak pizda życie? Tutaj do gry wkraczają dwa duchy z przeszłości. Pierwszym jest córka jego kumpla, Helena Shaw (Phoebe Waller-Bridge), drugim jest wspierany przez CIA nazistowski naukowiec Jurgen Voller (Mads Mikkelsen). To on miał połowę tarczy Archimedesa, a teraz tworzy rakiety dla NASA. Zgadnijcie, czego oboje mogą chcieć od starego Indiany Jonesa?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystko jest na miejscu i Mangold odrobił lekcję z tworzenia klasycznego kina przygodowego. Sam początek w czasach II wojny światowej zawierał to, co pamiętałem z klimatu klasycznej trylogii. Naziści, Indy próbujący wyplątać się z sytuacji, gdzie pojawia się coraz więcej kłód i kłód, akcja niemal pędząca na złamanie karku, pościgi, a w tle gra muzyka Johna Williamsa. Gdyby to jeszcze nie było nocą, a głos Indy’ego był młodszy, byłoby to idealna historia w starym stylu. Potem wracamy do lat 60. i niby mamy to, co było wcześniej. Czyli kreatywnie sfilmowane sceny akcji, gdzie dzieją się zakręcone rzeczy jak cała ucieczka podczas parady w mieście czy równie skomplikowana jazda uliczkami Tangieru. ALE to wszystko wygląda jakoś tak sztucznie, za bardzo pędzi przed siebie, ze zbyt krótkimi momentami oddechu.

Do tego dla mnie problemem było wiele postaci, które w zasadzie były niepotrzebne (płetwonurek Rennaldo, Salah) albo irytowały (agentka Mason czy wspólnik Heleny, dzieciak Tommy). Sama historia i intryga jest całkiem niezła, z dość „odlotowym” finałem. Finałem, który pokazałby wielkie cojones Mangolda i spółki, gdyby… ktoś ich nie wykastrował, przez dodanie epilogu. Sama historia rodzinna Indy’ego, choć dodaje dramatycznego ciężaru, trochę gryzie się z klimatem kina przygodowego.

Ale by nie psioczyć do końca, parę rzeczy tu wyszło. Ładnie jest to sfilmowane, sam Macguffin interesujący, a intryga potrafi zaangażować. Dla wielu największą obawą była Helena grana przez Phoebe Waller-Bridge i choć początkowo potrafiła być irytująca, to jednak jej wyszczekany charakter cwaniary dodawał trochę biglu, szczególnie w opozycji do Indy’ego. Sam Ford odnajduje się w tej postaci bez problemu, choć nie ma tego szelmowskiego uroku. Mimo 80 lat na karku jeszcze nie zapomniał jak używa się bicza i potrafi być twardy jak Roman Bratny. Tak samo jak świetny antagonista w wykonaniu chyba już etatowego odtwórcy hollywoodzkiego złola, czyli Madsa Mikkelsena. Doktor Voller w jego wykonaniu to opanowany, kalkulujący przeciwnik, wspierany przez swoich ludzi – narwanego Klabera (Boyd Holbrook) oraz przypakowanego Hauke (Olivier Richters).

„Artefakt przeznaczenia” był strasznie nierównym filmem, gdzie niby wszystko na podstawowym poziomie wydaje się na miejscu. Nie mogę jednak odnieść wrażenia, że James Mangold nie do końca udźwignął tą opowieść. Tego twórcę stać na wiele więcej niż dzieło trochę lepsze od „Królestwa Kryształowej Czaszki”, ale nie w każdym aspekcie.

6/10

Radosław Ostrowski

Zew krwi

„Zew krwi” to jedna z najsłynniejszy powieści Jacka Londona. Była to historia psa imieniem Buck, który zostaje wyrwany ze swojego domu i trafia do Alaski. Tam trwa zima, a pies zostaje członkiem zaprzęgu, doświadczając wielu ciężkich wydarzeń. Sama książka – bardzo mroczna i niepozbawiona przemocy – była ekranizowana wielokrotnie. Każdy twórca próbował ugryźć historię na swój sposób, a nową wersję przygotował specjalizujący się w animacjach Chrisa Sandersa.

zew krwi1

Od razu uprzedzę, że fani powieści nie znajdą tu zbyt wiele dla siebie. Zmian jest bardzo dużo, by historia trafiła głównie do młodego widza. Choć złagodzono całość, nie brakuje mrocznych fragmentów oraz umownie pokazanej przemocy. Nadal opowieść skupia się na Bucku, a wszystko opowiada z offu jego ostatni właściciel, John Thornton. Poznajemy naszego pieska w swoim naturalnym środowisku, czyli w domu zamożnej rodziny. Tam zostaje podstępem wykradziony i sprzedany trafia do Alaski. Najpierw pełni rolę zwykłego psa dla pochodzącego z Kanady Perraulta, by potem przeżyć wiele poważnych sytuacji.

zew krwi3

Jest jeszcze jeden istotny szczegół dla realizacji tego filmu. Otóż wszystkie zwierzęta zostały tutaj wygenerowane komputerowo. Jestem w stanie zrozumieć dlaczego dokonano takiego wyboru. Chodziło zapewne o to, by nie skrzywdzić zwierząt w trakcie pracy nad scenami, gdzie ich życie mogło być zagrożone. A takich scen jest wiele jak przejazd i brawurowa ucieczka przed lawiną czy ratowanie człowieka z tafli lodu. Mnie to aż tak to komputerowe cudadło nie przeszkadzało, ale niektórych może to wybić z tej historii. A nawet spowodować, że nie będzie się czuło zagrożenia oraz stawki.

zew krwi4

Ja jednak dałem się pochłonąć tej przygodzie oraz historii o szukaniu swojego miejsca na ziemi. Bo nasz pies zaczyna być rozdartym między zewem natury (symbolizowany przez czarnego wilka) a cywilizacją i życiem z ludźmi. Z czasem ten charakter zaczyna coraz bardziej z niego wyłazić, pokazując jeden istotny szczegół. Że tą dzikość Buck miał od zawsze, tylko czekała na swoją chwilę przebudzenia. Wygląda to miejscami pięknie, tempo jest odpowiednio zachowane od spokojnych momentów (głównie w trzecim akcie) po dynamiczne wyprawy, zaś w tle gra tak cudowna muzyka, że chce się odbyć jakąś wielką wyprawę.

zew krwi2

Aktorsko wydaje się, że nie ma tutaj zbyt wiele do roboty, ale dwie osoby warto wyróżnić. Pierwszą jest Omar Sy (dawno nie widziałem tego aktora) jako Penault. To ciepły i budzący sympatię bohater, przekonany o tym, że psy go rozumieją oraz nimi – w pewien sposób – rządzi. Co oczywiście nie jest prawdą. Ale prawdziwym sercem tego filmu jest Harrison Ford jako Thornton. Pozornie wydaje się postacią typową dla tego aktora w ostatnich latach – szorstki, wycofany, naznaczonym mroczną przeszłością. Jednak Fordowi udało się tą postać pokazać bardzo przekonujący, zaś wspólne sceny z Buckiem są dzięki niemu wręcz wzruszające.

Powiem szczerze, że jestem bardzo zaskoczony tym, jak udany jest „Zew krwi”. Nie jest tak mroczny jak pierwowzór, ale w żaden sposób nie staje się infantylny. To bardzo porządne i angażuje kino z odrobiną przygody oraz przyrody w tle.

7/10

Radosław Ostrowski

Blade Runner 2049

UWAGA!
Tekst może zawierać spojlery, więc czytacie na własne ryzyko.

Pamiętacie taki film, w którym nasz bohater tropił androidy – humanoidalne maszyny, pracujące poza Ziemią, ze względu na swoją siłę fizyczną i wytrzymałość. Tak wyglądał świat AD 2019. 30 lat później ten świat nie wygląda lepiej: upadek korporacji Tyrella, zaćmienie doprowadzające do skasowania danych komputerowych, brak naturalnej żywności oraz replikanty będące całkowicie posłuszne. Jednym z nich jest K. – nowy oficer policji. Ścigając jednego ze starszych modeli androidów, trafia na pewną rzecz, która może doprowadzić do zachwiania równowagi. Otóż K. znajduje szczątki kobiety, która urodziła dziecko. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jest ona… replikantem.

blade_runner_20491

Jeśli bierzesz się za kontynuację takiego dzieła jak „Blade Runner”, to musisz być bardzo pewny siebie albo wielkim geniuszem. Kim w tej sytuacji jest Denis Villeneuve? Kontynuacja jednego z największych filmów SF była zadaniem karkołomnym, lecz reżyser ze scenarzystami coraz bardziej rozszerzają to uniwersum poza deszczono-neonowo-cyberpunkowe Los Angeles spowite mrokiem oraz światem do cna zepsutym, gdzie wszyscy ludzie dbają tylko o siebie. Sama intryga jest bardzo zagmatwana i razem z K. próbujemy ustalić kim jest to dziecko, o którego los toczy się cała stawka. Świat wygląda niczym postapokaliptyczny koszmar i powtórzone są pytania z oryginału o sens człowieczeństwa. A po drodze odwiedzimy takie miejsca jak sierociniec, gdzie dzieci zmuszane są do pracy czy skażone promieniowaniem pozostałości po Las Vegas.

blade_runner_20494

Jestem pod ogromnym wrażeniem strony wizualnej, tworzącej niesamowity świat. I nie chodzi tylko o mocne nasycenie kolorów, ale wizję świata. Od dziennej mgły przez siedzibę Wallace’a (ta odbijająca się woda), złomowisko aż do pustyni pełnej dużych pozostałości po kasynach. Wizja tego świata budzi przerażenie, a człowiek jeszcze tak blisko bycia Bogiem. Stworzenie replikanta zdolnego do spłodzenia jest bardzo intrygującym rozwiązaniem i daje furtkę do ciągu dalszego, chociaż ten wątek – oraz pewnych rebeliantów – wydaje się troszkę na siłę wciśnięty. Podobnie jak wątek związany z prawą ręką Wallace’a, czyli Luv, będąca bardziej wkurwioną wersją Terminatora, przekonaną o swojej wyjątkowości. To było zbyt efekciarskie, jak dla mnie. Podobnie jak sceny, będące repetycjami pewnych dialogów, jakby wiara w inteligencję widza była zachwiana.

blade_runner_20492

I do tego jak świetnie jest to zagrane. Najbardziej zaskakuje tutaj Ryan Gosling jako K. – posłuszny, chłodny replikant. Ale obecne śledztwo staje się dla niego wędrówką dla siebie, zmuszając go do postawienia pytania: kim jestem? Te wątpliwości i rozterki przedstawione za pomocą jedynie oczu czy mowy ciała, dając prawdziwego ognia. Drugą niespodzianką jest „dziewczyna” naszego bohatera, czyli Joi (zjawiskowa Ana de Armas), będąca… hologramem, istotą równie sztuczną jak K. i ta relacja między nimi parę razy zaskakuje. Jest nawet scena podobna z „Ona”, co zaskakuje. Jednak wszyscy tak naprawdę czekaliśmy na Harrisona Forda, czyli Ricka Deckarda. Zmęczonego, starego i niepozbawionego sprytu twardziela, pełnego energii. A co tu robi Jared Leto? Pojawia się raptem w trzech scenach, ale potrafi zbudować bardzo mroczną postać geniusza, dążącego do udoskonalenia swojego dzieła. Nawet te filozoficzne gadki nie drażniły, co jest bardzo łatwe do spieprzenia.

blade_runner_20493

Jak sobie poradził z legendą kultowego dzieła Ridleya Scotta filmowiec z Kanady? Zachwyca wizualnie, dalej prowokuje do myślenia i powtarza pytanie o bycie człowiekiem w świecie, gdzie ludzkość nie kwapi się do swojego zadania. Owszem, jest fabularnie zagmatwany i wymaga wiele skupienia, ale wysiłek jest w pełni satysfakcjonujący.

8/10

Radosław Ostrowski

Uznany za niewinnego

Rozat „Rusty” Sabich pracuje jako asystent prokuratora okręgowego, Raymonda Horgana. Jego życie jest pełne osobistych sukcesów – macy wygranych spraw, a także prywatnego (żona, syn). Wszystko idzie jak po maśle, prawda? Aż pojawia się dzień jego kolejnej sprawy. Tym razem chodzi o morderstwo Carolyn Polhaous – koleżanki z biura, zajmującej się zbrodniami na tle seksualnym. Jednak im bardziej mężczyzna próbuje dojść do prawdy, coraz więcej dowodów zaczyna go obciążać. Aż w końcu Rusty zostaje oskarżony o morderstwo.

uznany_za_niewinnego1

Alan J. Pakula tym razem miesza dramat sądowy z kryminałem, gdzie stawiane są ważkie pytania o naturę sprawiedliwości. Jednocześnie ciągle serwowane są kolejne tropy i poszlaki w sprawie morderstwa, gdzie nie do końca wiadomo kto zabił. Tropów i poszlak jest kilka: dawne sprawy, tajemnicze dochodzenie w sprawie korupcji, zazdrosny kochanek (a było ich wielu). Ale wszystko i tak sprowadza się do jednego podejrzanego, ale czy aby na pewno? Śledztwo oraz to, jak odbija się na życiu Sabicha, robi wrażenie, podobnie jak sądowe potyczki, gdzie tak naprawdę wszystkie sztuczki są dozwolone. Bo czy nie jest ironią fakt, że wystarczą pomówienia i poszlaki, oparte na zawiści, by doprowadzić do procesu? A wyrok zdobywa się czasami za pomocą wyciągania brudnych tajemnic, by nie zniszczyć reputacji? To, że zawód oparty na manipulacji (złe słowo: interpretacji) materiału dowodowego, nie jest niczym nowym, jednak Pakula zręcznie bawi się tropami, poszlakami, wskazówkami. Nie ma tutaj wyścigów, gonitwy czy zawodów w strzelanie, jednak trudno odmówić napięcia.

uznany_za_niewinnego2

Prawdziwymi perłami są tutaj sceny z procesu, gdzie Rusty wspierany przez mecenasa Sandy’ego Sterna, walczą w niemal krzyżowym ogniu pytań. Niemal do samego końca pojawiają się wątpliwości co do winy/niewinności bohatera. Bo fakt, że został uznany za niewinnego nie oznacza, że oskarżony był niewinny. Aż do bardzo przewrotnego finału, gdzie dochodzi do ciekawej wolty, zniszczonej (troszkę) przez wyłożenie kawy na ławę. Ale i tak wyszło świetne kino, z klimatycznymi zdjęciami oraz rytmicznym montażem.

uznany_za_niewinnego4

Pakula dodatkowo wykorzystuje Harrisona Forda do roli człowieka, delikatnie mówiąc niezbyt kryształowego, co było dość odważnym posunięciem. Aktor sprawia wrażenie człowieka zagubionego, lecz całkowicie pewnego swojej niewinności i długo się główkowałem czy to była może maska, mająca nas wszystkich wywieść w pole, co byłoby świetnym mykiem. Ale sami musicie się przekonać, czy mu wierzycie. Poza Fordem film kradnie dla siebie znakomity Raul Julia jako obrońca Stern. Zawsze opanowany, spokojny, chłodno podchodzący do sprawy, gdzie podczas procesu tak świetnie odbija piłeczki (przesłuchanie koronera czy przełożonego Sabicha to prawdziwe perełki), że sprawia to wielką frajdę. Także trudno oderwać wzroku od Grety Scacchi jako ofiery – niemal klasyczna femme fatale, która wykorzystuje mężczyzn dla własnych celów.

uznany_za_niewinnego3

Film zaczyna się i kończy monologiem bohatera wygłaszanym z offu, gdzie widzimy pustą salę sądową, a kamera kieruje się/oddala od ławy przysięgłych, stanowiąc bardzo zgrabną klamrę. „Uznany za niewinnego” byłby rewelacyjnym filmem, gdyby nie przegadany (ale nadal robiący wrażenie) finał, zaś Pakula kolejny raz wodzi za nos  z gracją żonglera. Pychotka.

8/10

Radosław Ostrowski

Zdrada

Północna Irlandia nigdy nie należała do bezpiecznych części świata. Tam można było być gliniarzem, żołnierzem albo członkiem IRA. Albo martwym członkiem IRA, co wychodzi na to samo. Właśnie w tym czasie przyszło żyć Francisowi McGuire – zwany też Frankie Anioł. To członek IRA, odłamu najbardziej radykalnego, walczącego o niepodległość. Dzięki kontaktom trafia do Nowego Jorku, gdzie ma kupić broń dla kumpli i to nie byle jaką, bo rakietnice. Z nowym nazwiskiem oraz dokumentami trafia pod dach rodziny Toma O’Meary – policjanta z długim stażem, który nie zna jego tożsamości.

zdrada1

Alan J. Pakula nie spodziewał się, że to będzie jego ostatni film. Ta historia o silnym irlandzkim zabarwieniu próbuje przedstawić historię Zielonej Wyspy, ogarniętej wojną i przemocą, gdzie zapętla się nienawiść. To jednak jest tylko dla kontrastu miedzy naszymi bohaterami. Pakula tutaj pokazuje podobieństwo między Tomem i Frankiem – obydwaj są ludzi wiernym własnym zasadom: uczciwości, lojalności, z twardym charakterem. Jeden mógłby być ojcem dla drugiego, gdyby poznali się w innych okolicznościach. Tutaj stawia się bardziej na psychologię postaci oraz intrygę skupioną na zakupie broni. Sporadycznie widzimy sceny z pracy Toma: pościgi za drobnymi złodziejaszkami, kłótnia domowa z przemocą, by bliżej poznać bohaterów. Ale najbardziej pamięta się sceny akcji: świetnie zrealizowane, trzymające za gardło. Nieważne czy to zasadzka na policjantów, zakończona starciem z armią czy strzelanina w stoczni między Frankiem z handlarzem bronią.

zdrada3

Przypomina to troszkę kino z lat 70. (stonowana kolorystyka, świetne oświetlenie, praca kamery, dynamiczny montaż), gdzie stawiano na efektowość niż efekciarstwo. Jednak jako całość „Zdrada” wydaje się troszkę płytka, nie do końca przekonuje, pojawiają się przestoje i czasami tempo siada. No i jeszcze to mocno hollywoodzkie zakończenie, co psuje efekt.

zdrada2

Broni się ten film klimatem (fantastyczna muzyka Jamesa Hornera, z której pachnie zwyczajnie Irlandią) oraz dobrym aktorstwem. Harrison Ford kolejny raz gra prawego i dobrego faceta, z twardym kręgosłupem moralnym (żadnych łapówek, machlojek, oszustw), starającego się raczej do spokojnego rozwiązywania problemu, bez przelewu krwi. Spokojny, opanowany, ale w środku się gotuje. Lepszy jest od niego Brad Pitt (ten akcent – cudowny dla ucha) jako powoli zmęczony zabijaniem Frankie. Skażony przemocą, zna tylko tą drogę, jednak jego oczy zdradzają potrzebę stabilizacji. Drugi plan jest tutaj zdominowany przez niezawodnego Treata Williamsa (Billy Burke) oraz śliczną Natashę McElhone (Megan).

Jako całość „Zdrada” to przykład solidnego kina sensacyjnego zrobiona z pewnym pomysłem oraz próbą (nie do końca przekonującą) opowieści o skomplikowanej historii Irlandii, pełnej krwi, przemocy oraz zamordyzmu. Nie do końca wykorzystuje swój potencjał, ale nie traci się czasu.

6/10

Radosław Ostrowski

Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce zwanej USA pewien młody szaleniec wykreował świat, który zachwyca do dnia dzisiejszego. Mowa o „Gwiezdnych wojnach” – popkulturowym fenomenie oraz uniwersum George’a Lucasa, które do dzisiaj fani darzą ogromnym sentymentem i szacunkiem, a historia Luke’a Skywalkera jest kanonem dla miłośników SF. Ale nawet oni nie są w stanie zapomnieć tego, co się stało w „Epizodach I-III”, będących niemal wyłącznie skokiem dla kasy. Więc, gdy pojawiły się informacje o nowej części, reakcje były bardzo ostre, zwłaszcza, gdy studio Lucasfilm zostało sprzedane Disneyowi. Ale w końcu się udało i wreszcie obejrzałem „Przebudzenie Mocy”, którego zadania podjął się J.J. Abrams, autor nowej wersji „Star Treka”.

Star-Wars-7-Character-Guide-Finn-Rey

Siódmy epizod toczy się 30 lat po ostatecznym zwycięstwie Rebelii oraz przywróceniu Republiki. Ale, jak wiemy ze starych opowieści, pokój nie jest dany raz na zawsze. Luke Skywalker znika i budzi się dawne Zło, tym razem pod nazwą Nowy Porządek, które chce zniszczyć Republikę i zabić ostatniego rycerza Jedi. W cała tą walkę wbrew swojej woli zostaje wplątana zbieraczka złomu – Rye, której towarzyszy przypadkowo znaleziony droid BB-8 (robot zawiera mapę do kryjówki Luke’a) oraz dezerterujący z Nowego Porządku szturmowiec Finn.

11875118_1007880092596925_2204135516599208531_o

Brzmi znajomo? Abrams nie wymyśla koła od nowa i garściami czerpie z klasycznej trylogii, co działa moim zdaniem tylko na plus. Udało się to, czego nie zrobił Lucas w latach 1999-2005 – zachował klimat poprzednich części, ale też stworzył zapadające w pamięć widowisko. Może i jest ono mocno oparte na sentymencie, jednak jedno można stwierdzić bez wahania – ogląda się to znakomicie. Chciałbym powiedzieć coś więcej o fabule, ale nie mam zamiaru spojlerować, gdyż w tych niespodziankach i smaczkach oparta jest całość. Intryga, mimo dość znajomej formy, trzyma w napięciu, naładowana jest lekkim humorem (czuć rękę Lawrence’a Kasdana) i świetną muzyką niezawodnego Johna Williamsa. Dodatkowo zdjęcia Daniela Mandela bardzo pozytywnie zaskakują – gigantycznymi plenerami, dynamicznie fotografowanymi scenami akcji (ucieczka Finna, pościg Sokołem Millennium czy finałowy atak na bazę Nowego Porządku) oraz staroszkolną formą, znaną z klasycznej trylogii. A kiedy Han Solo w końcu wchodzi do Sokoła Millennium – słowa stają się po prostu zbyteczne. Magia działa.

tumblr_nhey3gpS9j1qa4gi0o1_1280

Nie tylko Abrams fantastycznie dopisuje nowy rozdział do starej opowieści, ale też świetnie prowadzi aktorów, którzy mają spore pole do popisu (czego nie można powiedzieć o wszystkich postaciach z „nowej” trylogii). Reżyser w rolach nowych bohaterów stawia na mniej znane twarze (czytaj: nie grali w kasowych przebojach), co jest ogromną zaleta. Objawieniem jest Daisy Ridley w roli Rey. Ta dziewczyna to typowa twarda wojowniczka, która nie potrzebuje męskiego wsparcia i sama sobie radzi w siłowych starciach. Pod tym względem przypominała mi dawną księżniczkę Leę, ale czy wpadnie w objęcia faceta? Czas pokaże. Kontrastem dla niej jest wystraszony Finn (świetny John Boyega), mający zwyczajnie dość zabijania dla swoich mocodawców i szukający świętego spokoju. Jednak i on odkryje, że przed przeznaczeniem ucieczki nie ma, a to ma konsekwencje swoje. I jakże miło było zobaczyć jeszcze raz Carrie Fisher (Leia) oraz wracającego do świetnej formy Harrisona Forda (Han Solo – nic się nie zmienił), prezentującego klasę.

forceawakens4-xlarge

Jeśli do czegoś można się przyczepić, to do Nowego Porządku, który jest mniej wyrazisty. Wynika to raczej z faktu, iż epizod VII jest niejako wstępem do większej całości. Dlatego z tej strony wyróżniają się tylko dwie postacie: Kylo Ren oraz generał Hux. Pierwszy (piekielnie dobry Adam Driver) wydaje się kalką Dartha Vadera (design), ale strasznie znerwicowany i zakompleksiony swoim dziedzictwem dzieciak wepchnięty na Ciemną Stronę Mocy. Ten drugi to ślepo posłuszny wojskowy (jego przemowa w bazie budzi grozę), a twarz Domhnalla Gleesona zaczęła mi przypominać młodego… Donalda Sutherlanda.

Star-Wars-7-General-Hux-Character-Name

Powiem tylko tyle: oczekiwania była gigantyczne, ale na szczęście „Przebudzenie Mocy” nie jest bezczelnym skokiem na kasę fanów cyklu. Przyznaję, iż miałem wrażenie, że już to gdzieś widziałem, jednak było to bardzo miłe uczucie. Wrócił dawny klimat, sentyment zadziałał, a zabawa była przednia. Tylko czemu musimy czekać dwa lata na następną część? Jedno jest pewne: Moc powróciła.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Wiek Adaline

Na początku XX wieku urodziła się Adaline Bowman – pozornie zwykła kobieta, jakich wiele. Jednak jej spokojne życie, podczas którego wyszła za mąż, urodziła córkę i została wdową, zmieniło się  wydaje się typową kobietą. Jednak w wieku 28 lat dochodzi do dziwnego wypadku – w skutek wczesnych opadów śniegu, Adaline wypada z drogi prosto do wody. Wydawałoby się, że umrze, lecz wtedy trafia ją piorun, nie tylko przywracając ją do życia, ale też cofając proces starzenia. Brzmi świetnie? Niezupełnie, gdyż nieśmiertelność zmusza kobietę do ukrywania się, zmieniania tożsamości. I pewnie szłoby to tak gładko przez te sto lat, gdyby nie pojawił się pewien mężczyzna.

adeline1

Brzmi jak banalne i nudne romansidło? I tak, i nie. Reżyser Lee Toland Krieger z jednej strony próbuje opowiedzieć jedną z tysiąca opowieści o niespełnionej miłości. Uczuciu skazanym na zagładę z powodu otrzymania wiecznego życia – jak wiadomo, ona będzie musiała znieść ból związany z ciągłymi odejściami swoich partnerów z tego świata. I jak żyć po czymś takim? Jest on także pretekstem do prób refleksji nad przemijaniem (jego brakiem), samotnością i życiem w ciągłym ukryciu. Adaline nie tylko z tego powodu nie może związać się z jakimkolwiek mężczyzną, to jeszcze nie uczestniczy w życiu swojej córki, która teraz wygląda jak jej babcia. I właśnie te fragmenty, tak jak wspomnienia z przeszłości naszej bohaterki były dla mnie najciekawsze. Przyznaje jednak, że i sam wątek romansowy oglądało się nieźle – reżyser starał się uniknąć pójścia w sentymentalizm (nie zawsze to się udawało), dzięki sprawnie napisanym dialogom, stylowym zdjęciom oraz prześlicznym kostiumom oraz scenografii (fragmenty z przeszłości).

adeline2

To bajka, ale przyjemna dla oka i także dla ucha. W tle leci ładna muzyka (także fajne i skoczne piosenki), jednak ciągle miałem wrażenie, że punkt wyjścia dawał szansę na coś większego i ciekawszego. A że można było tak zrobić, pokazał to kultowy już „Nieśmiertelny” z Christopherem Lambertem. To mogło być tłem zarówno dla refleksji na temat wieku minionego. Dodatkowo jeszcze pojawiał się narrator, który wprawiał we mnie irytację, a każdą z epok potraktowano trochę po macoszemu.

adeline3

Twórcy jednak mają jeden mocny atut, który wyróżnia ten film od tysiąca innych. Jest to zjawiskowa Blake Lively, która nie tylko wygląda przepięknie, ale też jest całkowicie naturalna i wiarygodna w tym wcieleniu – kobiety samotnej, ciągle uciekającej, jak ognia bojącej się zranienia. Dzięki niej tak miło spędziłem czas, a każdy gest i spojrzenie miało ogromną siłę rażenia. Poza nią wybijały się też role Ellen Burstyn (córka Adaline, Flemming) oraz równie czarujący Harrison Ford (William Jones), którego postać odgrywa kluczową rolę.

adeline4

Powiedzmy sobie to wprost – „Wiek Adaline” to klasyczny do bólu melodramat, który bywa czasem słodki i ładnie wygląda (te zdjęcia są na więcej niż solidnym poziomie), ale ogląda się bez bólu i poczucia straconego czasu. Przyzwoity film, który powinno oglądać się parami i jeśli jest się niepoprawnym romantykiem.

6,5/10

Radosław Ostrowski