Małe rzeczy

Żaden inny film nie miał wpływu na thriller/kryminał bardziej niż „Siedem”. Seryjny morderca z niejasnymi motywami, makabrycznymi zbrodniami oraz detektywi, dla których rozwiązanie sprawy staje się wręcz obsesją. Wszystko w estetyce kina noir, zaś sprawca wydaje się być o krok przed wszystkimi. Niewiele brakowałoby, a mógł powstać wcześniej film, który obecnie jest uznawany za inspirowany klasykiem Davida Finchera. Niestety, film według scenariusza John Lee Hancocka (także reżyser) powstał dopiero po niecałych 30 latach od napisania. Co z tego wyszło?

Akcja jest osadzona w Los Angeles roku 1990, gdzie miasto terroryzuje seryjny morderca. Zabija młode kobiety, szlachtując je nożem, zaś policja jest bezsilna. Sprawę dostaje młody i ambitny policjant  Jim Baxter. W sprawie, niejako przypadkowo pakuje się zastępca szeryfa z hrabstwa Kern, John Deacon. Mężczyzna przyjechał do miasta, by odebrać dowód w innej sprawie. Okazuje się, że Deacon prowadził podobną sprawę wiele lat wcześniej.

male rzeczy1

Innymi słowy, mamy tak naprawdę jedną dużą sprawę, dwie retrospekcje oraz bardzo powolnie prowadzoną narrację. No i jeszcze lata 90., czyli czasy bez szeroko dostępnej technologii, budek telefonicznych oraz bardziej analogowego dochodzenia do prawdy. Miało to pomóc w budowaniu mrocznego klimatu i to nawet działa. Ale szkoda, że zostało to sfilmowane cyfrową kamerą, przez co nie widać tej faktury (choć same zdjęcia są solidne). Mamy tu wiele znajomych klisz od relacji młody idealista/cyniczny weteran, niejednoznaczny podejrzany, zabawa w kotka i myszkę oraz tajemnica. Niby klocki zaczynają się układać, a parę scen ma potencjalny ładunek emocjonalny (przesłuchanie na komisariacie czy śledzenie na autostradzie).

male rzeczy2

Niestety, całość kładzie reżyseria Hancocka oraz chaotyczna narracja. Przeskoki do przeszłości Deacona wydają się przypadkowo umieszczone, napięcia w zasadzie brak i schematy są aż za bardzo znajome. Nawet próba rozwiązania, czy podejrzany naprawdę jest tym, kogo szukamy rozczarowały mnie. Wszystkim tym kluczowym momentom brakowało emocjonalnego ciężaru. Jakby przeoczono istotne detale, tytułowe małe rzeczy, od których tak wiele zależy. A sam film wydaje się za krótki, mimo 2-godzinnego czasu trwania.

male rzeczy3

Nawet aktorstwo jest tutaj nierówne, zaś każdy z odtwórców głównych ról gra jakby w innym filmie. Najbardziej zaskakuje Jared Leto jako podejrzany Sparma. Wydaje się bardzo spokojny i opanowany, bez szarżowania, samym spojrzeniem budzi strach. Ewidentnie facet ma fioła na punkcie zbrodni i lubi być w centrum uwagi, ale czy jest mordercą? Zbyt manieryczny (i niestety, najsłabszy) jest Rami Malek w roli detektywa Baxtera, który zwyczajnie irytuje swoimi grymasami oraz barwą głosu. Dla mnie to jest rola źle obsadzona, pozbawiona charakteru. Z kolei Denzel jest Denzelem i nawet nie mając nic do roboty buduje wyrazistą postać. Nie inaczej jest tutaj ogrywając postać cynicznego, prześladowanego przez demony przeszłości glinę.

Dziwne to kino jest, gdzie niby wszystko jest na miejscu, lecz przyglądając się bliżej brakuje jakiegoś kluczowego elementu. „Małe rzeczy” nie zostaną mrocznych thrillerów w rodzaju „Siedem”, stojąc w cieniu filmu Davida Finchera. Jak można zmarnować taką obsadę i intrygę?

6/10

Radosław Ostrowski

American Psycho

Jest rok 1987, Nowy Jork. Zostajemy w towarzystwie maklerów oraz przedstawicieli świata finansjery Wall Street. I tutaj poznajemy niejakiego Patricka Batemana – młodego wilczka korporacyjnej firmy. Facet mieszka w pięknym, sterylnym mieszkaniu, ma śliczną narzeczoną, jednak nie czuje się za bardzo sobą. Czuje w sobie żądzę mordu, którą zaczyna realizować nocami.

„American Psycho” to najbardziej znany film w dorobku Mary Harron. Reżyserka pokazuje świat nowojorskiej finansjery mieszając czarną komedię z psychologicznym dreszczowcem. Jednak osoby szukające klasycznie rozumianej fabuły, mogą tutaj nie znaleźć zbyt wiele. Całość skupiona jest na Patricku, który już na samym początku mówi jaki jest i kim jest. Że jest tylko człowiekiem pod względem fizycznym, bo mentalnie jest kimś zupełnie innym. Pozbawionym emocji (poza chciwością i wstrętem) robotem, który jest znudzony pracą, ale adaptuje się do otoczenia. Czasami bywa brany za kogoś innego, ale tak naprawdę jest pracoholikiem. I nawet można byłoby w to uwierzyć, gdybyśmy go zobaczyli w pracy. Chyba że ta praca polega na spędzaniu lunchu oraz kolacji w towarzystwie kolegów z pracy i balowaniu w klubach nocnych. 😉 Te momenty w bardzo krzywym zwierciadle pokazuje środowisko hierarchii finansowej Nowego Jorku. Ludzi skupionych na sobie, chcących się zwyczajnie nachapać, cynicznych oraz pustych. Dla nich liczy się tylko kasa, rezerwacja w prestiżowej knajpie oraz… wizytówki. Odpowiedni odcień bieli, rodzaj czcionki – to ten rodzaj rywalizacji, który dla nich jest w rodzaju być albo nie być. No i wszyscy mylą wszystkich ze sobą, bo niemal każdy wygląda tak samo. Idealne podkreślenie płytkości tego świata.

american psycho1

Wszystko jest utrzymane w niemal kontrastowej, wręcz stonowanej kolorystyce (dominacja czerni w klubach oraz nocnych ujęciach skontrastowana z bielą sterylnego mieszkania Patricka) oraz osadzonej w epoce muzyce (od New Order przez Phila Collinsa do Huey Lewis and the News). Najbardziej podobały mi się bardzo eleganckie zdjęcia Andrzeja Sekuły, gdzie nie brakuje skrętów ku horrorowi (morderstwo dwóch kobiet za pomocą piły mechanicznej).

american psycho2

Reżyserka coraz bardziej pokazuje mocno zwichrowany umysł Batemana. Christian Bale tworzy tutaj fenomenalną kreację człowieka skupionego bardzo na sobie (nawet podczas seksu z prostytutką patrzy w lustrze na swoją sylwetkę) i przesadnie dbającego o swoje ciało. Jednocześnie jest on bardzo wycofany, ma obsesję na punkcie seryjnych morderców oraz tłumioną żądzę zabijania. Czuć jednak w tej postaci pewien fałsz, sztuczność. Jak w scenach, gdy opowiada o paru utworach muzycznych, jego myśli brzmią jakby cytował jakąś wypowiedź recenzenta. Kiedy popełnia morderstwa, wydaje się balansować na granicy przerysowania (zabójstwo za pomocą piły mechanicznej). Ale… no właśnie, czy te wszystkie zbrodnie dzieją się naprawdę czy to tylko wytwór wyobraźni Patricka? Ostatnie 25 minut rozsiewa bardzo duże wątpliwości, gdzie dochodzi m.in. do rzezi na ulicy, a sam Patrick jest kompletnie zdziwiony całą sytuacją. I to podważa wszystko, co do tej pory widzieliśmy, zmuszając do uważniejszego oglądania.

american psycho3

Aktorsko błyszczy tutaj Christian Bale, ale o tym już odrobinkę wspomniałem. Z drugiego planu pełnego podobnych postaci jest tutaj parę wybijających się ról. Taki na pewno jest Willem Dafoe w roli prowadzącego śledztwo detektywa Kimballa. Ma tylko trzy sceny, ale w każdej zaznacza swoją obecność. Tak samo cudna jest Chloe Sevigny jako sekretarka, która wydaje się być jedyną normalną kobietą w tym dziwnym, pełnym pustych ludzi środowisku. I jest w stanie nawiązać jakąś więź z Batemanem, tylko czy to wystarczy?

american psycho4

Już sam tytuł mówi z czym będziemy mieli do czynienia. Dzieło Mary Harron to zgrabny miks satyry na świat wielkiej finansjery z psychologicznym dreszczowcem. Dla wielu wiarygodne studium psychopaty w świecie pełnym psychopatów. Aż strach oglądać.

7/10

Radosław Ostrowski

Outsider

Tuż po II wojnie światowej w japońskim więzieniu przebywa Amerykanin Nick. Tam udaje się uratować przed śmiercią mężczyznę. ten go prosi o pomoc w ucieczce, za co ma wobec Nicka dług wdzięczności. Jak się okazuje, zbieg był członkiem Yakuzy i proponuje Amerykaninowi dołączenie do tej organizacji.

outsider1

Sam pomysł na nową fabułę od Netflixa wydawał się całkiem niezły, bo gangsterskich filmów w orientalnym klimacie nigdy dość. Jest tu wszystko, co być powinno: zdrada, kwestia honoru, miłość, lojalność oraz kolejne awanse naszego bohatera. Tylko, że zawiązanie akcji (Amerykanin członkiem Yakuzy?) wydaje się co najmniej mało prawdopodobne. Nieufność Japończyków do obcych nie mogła doprowadzić do sytuacji, że osoba spoza Azji (biała) mogła zostać członkiem japońskiej mafii. Niemniej początek potrafi intrygować, ale dość szybka droga naszego bohatera, który wydaje się być bardziej honorowy – przynajmniej pod koniec – niż potomkowie samurajów, wydaje się niezbyt przekonujący.

outsider2

Dodatkowo film Martina Zandvlieta („Pole minowe”) jest zwyczajnie przewidywalny i nudny, gdzie nawet wątki poboczne (Nick zaczyna spotykać się z siostrą jednego z nowych braci czy bohater zostaje rozpoznany przez kumpla z wojska) są tylko zapychaczami, spowalniającymi akcję. Nawet sceny typowe dla kina gangsterskiego, czyli strzelaniny, egzekucje czy zabawy w podchody pozbawione są finezji. Muszę jednak przyznać, że zwyczaje związane z yakuzą (obcinanie palców za nieposłuszeństwo, dołączenie do grupy czy tworzenie tatuaży) są zrealizowane wręcz z pietyzmem. A nasz bohater, mimo nikłej znajomości japońskiego, zaczyna zyskiwać szacunek ludzi z mafii, co wydaje się największym kuriozum.

outsider4

Małomówny Jared Leto miał tutaj stworzyć postać opanowanego twardziela, tylko że brakuje mu charakteru. Wychudzony, z dużymi oczami, początkowo zagubiony, sprawia wrażenie faceta ze szczęściem większym niż Księżyc. Absolutnie niewiarygodna rola człowieka z przeszłością (wiemy, że służył w wojsku USA), która jest tak nijaka, że już bardziej się nie da. Drugi plan z kolei zlewa się w jedną, bezbarwną masę, pozbawioną wyrazistości.

outsider3

Niestety, ale Netflix przy realizacji filmów nie ma takiej ręki jak przy serialach. „Outsider” miał spory potencjał na udany film gangsterski, tylko dziurawy scenariusz oraz zagubiony reżyser wszystko zepsuli. Czyżby gigant z Los Gatos postawił w przypadku filmów na ilość niż na jakość? Oby takie koszmarki więcej się nie przytrafiły.

4/10

Radosław Ostrowski

Blade Runner 2049

UWAGA!
Tekst może zawierać spojlery, więc czytacie na własne ryzyko.

Pamiętacie taki film, w którym nasz bohater tropił androidy – humanoidalne maszyny, pracujące poza Ziemią, ze względu na swoją siłę fizyczną i wytrzymałość. Tak wyglądał świat AD 2019. 30 lat później ten świat nie wygląda lepiej: upadek korporacji Tyrella, zaćmienie doprowadzające do skasowania danych komputerowych, brak naturalnej żywności oraz replikanty będące całkowicie posłuszne. Jednym z nich jest K. – nowy oficer policji. Ścigając jednego ze starszych modeli androidów, trafia na pewną rzecz, która może doprowadzić do zachwiania równowagi. Otóż K. znajduje szczątki kobiety, która urodziła dziecko. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jest ona… replikantem.

blade_runner_20491

Jeśli bierzesz się za kontynuację takiego dzieła jak „Blade Runner”, to musisz być bardzo pewny siebie albo wielkim geniuszem. Kim w tej sytuacji jest Denis Villeneuve? Kontynuacja jednego z największych filmów SF była zadaniem karkołomnym, lecz reżyser ze scenarzystami coraz bardziej rozszerzają to uniwersum poza deszczono-neonowo-cyberpunkowe Los Angeles spowite mrokiem oraz światem do cna zepsutym, gdzie wszyscy ludzie dbają tylko o siebie. Sama intryga jest bardzo zagmatwana i razem z K. próbujemy ustalić kim jest to dziecko, o którego los toczy się cała stawka. Świat wygląda niczym postapokaliptyczny koszmar i powtórzone są pytania z oryginału o sens człowieczeństwa. A po drodze odwiedzimy takie miejsca jak sierociniec, gdzie dzieci zmuszane są do pracy czy skażone promieniowaniem pozostałości po Las Vegas.

blade_runner_20494

Jestem pod ogromnym wrażeniem strony wizualnej, tworzącej niesamowity świat. I nie chodzi tylko o mocne nasycenie kolorów, ale wizję świata. Od dziennej mgły przez siedzibę Wallace’a (ta odbijająca się woda), złomowisko aż do pustyni pełnej dużych pozostałości po kasynach. Wizja tego świata budzi przerażenie, a człowiek jeszcze tak blisko bycia Bogiem. Stworzenie replikanta zdolnego do spłodzenia jest bardzo intrygującym rozwiązaniem i daje furtkę do ciągu dalszego, chociaż ten wątek – oraz pewnych rebeliantów – wydaje się troszkę na siłę wciśnięty. Podobnie jak wątek związany z prawą ręką Wallace’a, czyli Luv, będąca bardziej wkurwioną wersją Terminatora, przekonaną o swojej wyjątkowości. To było zbyt efekciarskie, jak dla mnie. Podobnie jak sceny, będące repetycjami pewnych dialogów, jakby wiara w inteligencję widza była zachwiana.

blade_runner_20492

I do tego jak świetnie jest to zagrane. Najbardziej zaskakuje tutaj Ryan Gosling jako K. – posłuszny, chłodny replikant. Ale obecne śledztwo staje się dla niego wędrówką dla siebie, zmuszając go do postawienia pytania: kim jestem? Te wątpliwości i rozterki przedstawione za pomocą jedynie oczu czy mowy ciała, dając prawdziwego ognia. Drugą niespodzianką jest „dziewczyna” naszego bohatera, czyli Joi (zjawiskowa Ana de Armas), będąca… hologramem, istotą równie sztuczną jak K. i ta relacja między nimi parę razy zaskakuje. Jest nawet scena podobna z „Ona”, co zaskakuje. Jednak wszyscy tak naprawdę czekaliśmy na Harrisona Forda, czyli Ricka Deckarda. Zmęczonego, starego i niepozbawionego sprytu twardziela, pełnego energii. A co tu robi Jared Leto? Pojawia się raptem w trzech scenach, ale potrafi zbudować bardzo mroczną postać geniusza, dążącego do udoskonalenia swojego dzieła. Nawet te filozoficzne gadki nie drażniły, co jest bardzo łatwe do spieprzenia.

blade_runner_20493

Jak sobie poradził z legendą kultowego dzieła Ridleya Scotta filmowiec z Kanady? Zachwyca wizualnie, dalej prowokuje do myślenia i powtarza pytanie o bycie człowiekiem w świecie, gdzie ludzkość nie kwapi się do swojego zadania. Owszem, jest fabularnie zagmatwany i wymaga wiele skupienia, ale wysiłek jest w pełni satysfakcjonujący.

8/10

Radosław Ostrowski

Samotne serca

Wiele razy przekonywałem się, że prawdziwe historie są idealnym materiałem dla kina czy literatury, co pokazują nie tylko biografie, ale też takie tytuły jak „Prosta historia” czy „Informator”. Tym razem dostajemy historię dwojga morderców, którzy działają jako „zabójcy samotnych serc” – Raya Fernandeza i Marthę Beck, którzy obrabowali i zamordowali kilkanaście kobiet. Pewnie zabiliby jeszcze więcej osób, gdyby nie determinacja prowadzącego śledztwo Elmera Robinsona i partnerującego mu Charlesa Hildebrandta.

samotne_serca1

Ta historię postanowił opowiedzieć syn jednego z policjantów, Todd Robinson. Zawsze w tego typu sprawie jest ryzyko, że osobisty charakter może nie tylko wypaczyć, ale i wynudzić. Prawdą jest, że reżyser skupia się na swoim ojcu, który prowadził śledztwo ze sporą determinacją po samobójstwie swojej żony, na szczęście to nie odbija się na samej historii, która jest poprowadzona naprawdę przyzwoicie. Powoli obserwujemy przypadkową znajomość Raya i Marthy, ich pierwszą zbrodnię i następne (skupiono się na kilku przypadkach) oraz mozolnie prowadzone policyjne śledztwo. Trudno odmówić stylu oraz inspiracji kinem noir (klimatyczne zdjęcia, utrzymane zarówno w czerni jak i sepijnej żółci, jazzowa muzyka oraz fryzury i kostiumy), co na pewno jest zaletą. Wielu może zniechęcić mozolne tempo dochodzenia oraz brak szybkiej akcji, ale umówmy się: to nie ma zawodów w strzelanie, a psychologia bohaterów jest równie istotna jak morderstwa (krótkie, ale gwałtowne) i w paru miejscach napięcie sięga wysoko (zatrzymanie bohaterów przez patrol). Nasuwają się pewne skojarzenia z „Bonnie i Clyde”, ale Martha i Ray nie są tacy sympatyczni jak bohaterowie filmu Arthura Penna. Oboje są bezwzględni, ale ich relacja jest bardziej toksyczna i oparta bardziej na zastraszaniu.

samotne_serca2

To wszystko byłoby zaledwie przyzwoitym filmidłem, gdyby nie dobrze grający aktorzy. Dość oszczędny w ekspresji John Travolta świetnie sobie radzi w roli samotnego i trochę podniszczonego przez życie detektywa Robinsona, który jak znajdzie trop to nie odpuszcza. Tak samo James Gandolfini (Hildebrandt, który jest też narratorem całej historii), choć on jest bardziej pogodny i przyziemny. Obaj panowie zaskakująco dobrze się uzupełniają. Druga para jest tutaj Martha i Ray (apetyczna Salma Hayek i czarujący Jared Leto) – ona zazdrosna i porywcza, on uległy wobec niej i bezradny. Są niebezpieczni i bardzo bezwzględni. Poza tymi dwoma parami warto wyróżnić dwie panie: Laurę Dern (Rene – koleżanka z pracy Robinsona, chcąca się z nim związać) i Dagmara Domińczyk (Delphine – jedna z ofiar).

Nie można odmówić Robinsowi solidnego rzemiosła, bo tym w zasadzie jest ten film. Solidną robotą z mocnym aktorstwem oraz stylizacją kina noir. Trochę lepszą od „Czarnej Dalii” De Palmy, jednak do najlepszych filmów z tego gatunku sporo brakuje.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Witaj w klubie

HIV – wirus, który spaskudził życie wielu osobom i robi to nadal. Ale w 1985 roku to był naprawdę wredny drań. Uważany za chorobę pedziów i narkomanów, dzisiaj większość zarażonych to heteroseksualni. Jednym z takich zarażonych był elektryk Ron Woodroof, który dorabiał sobie biorąc udział w rodeo i robiąc różne interesy. Desperacko próbuje brać wszelkie dostępne leki, czyli AZT. Przedłużył sobie trochę życie, ale organizm mocno to przeżył. W Meksyku trafia na byłego lekarza, który pomógł mu poskładać się do kupy. I Ron wtedy wpada na pomysł założenia klubu kupców, w którym sprzedawałby lekarstwa chorym na AIDS, zaś jego wspólnikiem jest transwestyta Rayon.

klub1

Reżyser Jean-Marc Valeee pokazuje temat pozornie już wyświechtany przez kino, czyli walka z chorobą śmiertelną. Wówczas czymś takim było AIDS, ale zderzmy chorego na AIDS, wsadźmy go w środowisko kowbojów (czyli męskim i samczym wręcz) i zobaczmy co z tego wyjdzie. Żeby mu jeszcze bardziej utrudnić życie, niech zawalczy z koncernami farmaceutycznymi i agencja zajmująca się zatwierdzaniem leków – to będziemy mieli piękną opowieść o tolerancji i walce z samym sobą. Reżyser z niesamowitą precyzją odtwarza realia epoki oraz ówczesną mentalność („pedalska krew” – homofobia), zaś praca kamery i świetny montaż tworzą naprawdę solidne i bardzo interesujące kino, które może i bazuje na kliszach, jednak ogląda się naprawdę dobrze.

Spora w tym także zasługa aktorów. To, że Matthew McConaughey w ostatnich latach nieprawdopodobnie zaskakuje swoimi rolami oraz wyborami (od przełomowego „Zabójczego Joe”) jest bardzo przyjemne, ale tutaj wspina się wręcz na wyżyny swoich umiejętności. Kim jest w jego wykonaniu Woodrof? Na początku to taki cwaniaczek, który jest strasznie wychudzony, dużo pije i jest jurny, ale jest homofobem. Swój spryt wykorzystuje do zdobycia leków (choć początkowo robi to, by zbić forsę) i nie godzi się po prostu, by czekać na śmierć w szpitalnym łóżku. To po prostu człowiek czynu, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych (m.in. przemyt leków jako ksiądz z Meksyku czy załatwienie interferonu w Japonii – prawie jak Polak). Chyba będzie Oscar dla Matthew. Drugim mocnym zaskoczeniem jest Jared Leto. Wokalista popularnego zespołu 30 Seconds to Mars jako transwestyta Ray zaskakuje, nie tylko wyglądem. Potrafi być uroczy i wredny, ale nigdy nie popada w przerysowanie, a nawet wzrusza (rozmowa z ojcem). Tych dwóch panów trzyma ten film na swoich barkach. Z postaci drugoplanowych najbardziej zapada w pamięć Jennifer Garner (dr Eva – bardzo sympatyczna lekarka, która staje się sprzymierzeńcem Rona).

klub2

Dobry i bardzo interesujący film, który nie jest tylko laurką dla Woodroofa, ale to kawał mięsistego kina. Może i jest ono skrojone pod Oscary, jednak nie należy tego traktować jako wady.

7/10

Radosław Ostrowski

30 Seconds to Mars – Love, Lust, Faith and Dreams

love_lust_faith__dreams

Ten zespół bardzo mocno podzielił wszystkich. Jedni go uwielbiają (zwłaszcza przedstawicielki płci piękniejszej), inni nienawidzą zarzucając naśladownictwo innych i brak własnego stylu. Po czterech latach Jared Leto i jego ekipa znana jako 30 Seconds to Mars wraca z nowym, czwartym albumem. Co tym razem wyszło?

„Love, Lust, Faith and Dreams” zawiera utworów równo 12, a za produkcję odpowiada Jared Leto i Steve Lillywater, który współpracował m.in. z Dave Matthews Band i U2. I jak na zespół rockowy, to za mało słychać tu gitary elektrycznej, a za dużo tu syntezatorów. Poza śpiewanymi piosenkami są dwa utwory instrumentalne („Pyres of Varanasi” i „Convergence”), ale całość jest niestety taka sobie. Muzyka, w której pojawia się elektroniczna perkusja, wokale, smyczki i perkusja normalna wywoływała we mnie poczucie dezorientacji i chaosu, zaś klawisze drażniły mnie.

Chciałbym powiedzieć coś dobrego na temat wokalu Jareda Leto, że on tak ładnie się drze, że czasem zajeżdża jak Bono, ale jest on tak nieznośny i tak sztuczny, że aż mnie wszystko boli. Nawet teksty z wybitnymi frazami („oh oh oh oh”) nie są w stanie tego uratować.

Wierzcie mi, naprawdę chciałem polubić 30 Seconds to Mars, ale to nadal jednak nie moja półka. Przeciętny zespół, który tak naprawdę niczym specjalnie się nie wyróżnia. Tylko dla najwytrwalszych fanów (-ek) Jareda.

5/10

Radosław Ostrowski