Fleabag – seria 2

Pamiętacie na pewno Fleabag? Bohaterka grana przez Phoebe Waller-Bridge sprawia wrażenie lekko samolubnej, świadomej swojego sex appealu kobiety, która ma pecha do mężczyzn, prowadzić nie zbyt dochodową kawiarnię oraz trudne relacja z rodziną. Od wydarzeń z poprzedniej serii mija nieco ponad rok, zaś życie naszej dziewczyny wydaje się wychodzić na prostą, zaś punktem wyjścia jest zbliżający się ślub ojca Fealbag (i Claire) z matką chrzestną. Widać, że małżeństwo jej siostry znajduje się na zakręcie, zaś naszej bohaterce udaje się znaleźć kogoś, kto mógłby być dla niej idealnym partnerem. Jest tylko jeden mały szkopuł, bo ten ideał mężczyzny jest już w związku… z Panem Bogiem. A to jest bardzo trudny konkurent, z którym ciężko walczyć.

fleabag2-1

Druga seria wydaje się kontynuować ścieżkę oryginału, gdzie humor (bardzo ostry i miejscami bardzo nieprzyzwoity) miesza się z dramatem. Ale moim skromnym zdaniem tutaj ten balans zostaje o wiele lepiej zachowany, z większym skrętem ku dramatowi. I już w pierwszym odcinku, gdzie mamy rodzinną kolację z całą rodziną + księdzem. Nie ma aż takich przeskoków w czasie jak poprzednio, ale ma wiele mocnych momentów (scena na pogrzebie matki, gdzie protagonistka próbuje się „oszpecić”, bo za pięknie wygląda czy rozmowa z ojcem w trakcie tego dnia). Tutaj też miałem wrażenie, że historia staje się spójniejsza oraz bardziej sensowna, zaś wiele wydarzeń staje się coraz bardziej ze sobą powiązanych. Jak choćby w wątku Claire, z którą chce się spotykać współpracownik z Finlandii o imieniu… Klare, jej toksycznemu małżeństwu czy bardzo zmieniającej się relacji protagonistki z księdzem – młodym, pociągającym i takim bardzo przyziemnym, równie zagubionym człowiekiem.

fleabag2-4

Tak jak poprzednio, przenosimy się do wielu miejsc: oprócz domu Fleabag oraz jej ojca odwiedzamy biuro Claire (impreza biurowa oraz wybór nagrody dla Kobiety Biznesu Roku), kancelarię prawniczą, terapeutkę oraz parafię. Scenografia wygląda intrygująco, w tle gra muzyka bardziej sakralna (chóry!!!), zaś dialogi nadal mają wiele błyskotliwości oraz pokazującego troszkę szersze spojrzenie na feminizm (poruszający monolog Belindy) czy miłość (przemowa księdza przed ślubem), co zmusza do głębszych przemyśleń. Kto by się tego spodziewał? Humor tutaj się wylewa, nawet w gagach (wybór stroju dla księdza, montażowa zbitka na początku pierwszego odcinka), łamanie czwartej ściany obowiązuje (a jedyną osobą „widzącą” to jest ksiądz). Ale więcej jest tutaj momentów poruszających. Rozmowa Fleabag z ojcem, kiedy jeszcze wiedział jak z nią rozmawiać (robi jeszcze to tuż przed ślubem i po), cięte dialogi z księdzem (w tym historia z lisem), wizyta u terapeutki czy moment „wybuchu” Claire przed swoim mężem. No i jeszcze słodko-gorzki finał, który (dla mnie) jest po prostu idealny. Mam nadzieję, że nie powstanie ciąg dalszy.

fleabag2-2

Nadal aktorsko błyszczy Phoebe Waller-Bridge, która pokazuje troszkę poważniejsze oblicze, mimo ciętego humoru oraz bardzo brutalnej szczerości. Jedynym aktorem, który dorównuje jej poziomem jest Andrew Scott w roli księdza. Co samo w sobie jest dość przewrotnym castingiem, pokazujące troszkę inne oblicze aktora – oprócz Moriarty’ego z „Sherlocka”. Tutaj jest bardziej przyziemny, wyluzowany, ludzki. Też ma swoje demony (ten alkohol oraz paranoja na punkcie lisów), nie próbuje na siłę nawracać ani rzucać wizjami z Apokalipsy czy innego koszmaru. Czuć tą więź jaka zaczyna się wytwarzać między tą dwójką, przez co nie do końca byłem pewny finału tej relacji. Reszta obsady też jest fantastyczna (Olivia Colman błyszczy tak jak Sian Clifford), a swoje pięć minut zawłaszczają drobne epizody Fiony Shaw (terapeutka, pozbawiona poczucia humoru) oraz Kristin Scott Thomas (Belinda). Takie wisienki na tym smakowitym torcie.

fleabag2-3

Jestem absolutnie porażony „Fleabag”, zaś druga seria (i chyba ostatnia) bije poprzednika na łeb. Konsekwentnie rozwija całą opowieść, a jednocześnie wydaje się absolutnie bezbłędnie rozpisany, zagrany oraz zrealizowany. Jeśli jeszcze nie oglądaliście, to zobaczcie koniecznie. Nie wymaga zbyt wiele czasu.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible

Impossible Mission Force – tajna komórka wywiadowcza CIA zajmująca się zadaniami niewykonalnymi. Takimi, gdzie trzeba korzystać z masek (charakteryzacja), wodzenia za nos oraz gadżetami, jakich się nie powstydził sam agent 007. Grupa przygotowanych agentów kieruje weteran branży Jim Phelps. Razem ze swoją ekipą (Ethan Hunt, Claire Phelps, Sarah Davies, Hannah Williams, Jack Harmon) otrzymują kolejne trudne zadanie, krążącej wokół listy agentów działających na terenie Europy Wschodniej. Listę ma zdobyć pracownik amerykańskiej ambasady oraz zdrajca Aleksander Golicyn, zaś zespół ma nagrać dowód zdrady, zdemaskować Golicyna i jego kupca. Niestety, cała akcja kończy się niepowodzeniem, śmiercią Golicyna oraz niemal całego zespołu oprócz Hunta. Jedyny ocalony podczas spotkania z szefem IMF, Eugenem Kittridgem orientuje się, że cała akcja to mistyfikacja, a prawdziwym celem jest wykrycie zdrajcy w organizacji.

mission impossible 1-1

W latach 90. był trend przenoszenia na duży ekran fabuł z seriali telewizyjnych. Najbardziej znany stał się „Ścigany” Andrew Davisa, ale drugim filmem z tego okresu było „Mission: Impossible”. Mało kto dziś pamięta, ale film opierał się na serialu telewizyjnym z lat 1966-73. Wielkim fanem tego dzieła był aktor Tom Cruise, który postanowił spróbować swoich sił jako producent filmowy. Do zadania realizacji został wyznaczony prawdziwy stylista kina, czyli Brian De Palma. Powiedzmy to sobie wprost: fabuła nie jest tutaj najważniejszym elementem. Jest to standardowa akcja spod znaku filmów o agencie 007, który zostaje uznany za zdrajcę. Intryga jest tylko pretekstem dla pokazania widowiskowych scen akcji, twistów oraz wodzenie za nos. Prawdziwą siłą jest jednak realizacja oraz charakterystyczny styl reżysera. Nie ma co prawda podzielonego ekranu, ale jest za to podwójna ogniskowa, długie ujęcia, sceny widziane z oczu i zbliżenia na twarze.

mission impossible 1-2

Niemniej fabuła jednak jest w stanie zaangażować, bo reżyser bardzo pewnie prowadzi całość. Historia jest na tyle pokomplikowana, że angażuje. Wymaga ona jednak skupienia, by tak jak Hunt połapać wszystkie elementy układanki. Ciągle lawiruje między IMF a tajemniczym handlarzem bronią Maxem, by oczyścić swoje dobre imię oraz znaleźć zdrajcę. Nie brakuje tutaj trzymających w napięciu scen akcji z nieśmiertelną sceną włamaniu do komputera w Langley (nawet jeśli czasami logika mówi co innego w kwestii tego, co się dzieje), akcji w Pradze czy finałowej konfrontacji w pociągu TGV. Pomaga w tym świetny montaż, znakomita praca kamery oraz absolutnie rewelacyjna muzyka Danny’ego Elfmana (bardzo w duchu kina szpiegowskiego).

mission impossible 1-3

Jest jeszcze jedno zaskoczenie, czyli stylizacja. De Palma kompletnie unika charakterystycznych elementów, który wskazywałby na realia lat 90. Jedyne, co zdradza wiek produkcji to komputery oraz wizja tego, jak miałby wyglądać Internet. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to śmieszne i zestarzało się bardzo. Gdyby nie ten element, można odnieść wrażenie, że akcja toczy się w latach 60., co widać w scenografii czy kostiumach, a nawet fryzurach. I ten styl mocno wyróżnia ten film z całej serii. jedynym moim poważnym zastrzeżeniem – poza efekciarskim finałem – są wplecione sceny dialogów, będących repetycjami pewnych zdań kluczowych dla intrygi.

mission impossible 1-4

Jeśli chodzi o aktorstwo, powiedzmy sobie wprost: tu nie ma za dużo do grania, a wszystko jest tutaj mocno wzięte w nawias. Z tej reguły wyłamuje się Tom Cruise w roli Ethana Hunta, który jest typowym Cruisem z czasów kina akcji. Czy jest to nudna postać? O nie, tutaj nasz bohater musi ciągle lawirować na niepewnym gruncie, próbuje przewidywać kolejne ruchy tropiących go ludzi oraz daje z siebie wszystko w scenach kaskaderskich. Największe wrażenie robi w scenach, kiedy puszczają mu nerwy. Drugi plan w sumie trzyma solidny poziom (zjawiskowa Emmanuelle Beart, szorstki Jean Reno, spokojny Jon Voight, elegancka Vanessa Redgrave), ale z niego wybijają się dwie postacie – Luther oraz Kittridge.

mission impossible 1-5

Pierwszy w interpretacji Vinga Rhamesa wydaje się dość dziwnym wyborem do roli komputerowego hakera (bardzo przypakowany facet), ale wnosi on sporo lekkości i humoru, budząc sympatię od samego początku. I jako jedyny – oprócz Hunta – pojawia się we wszystkich częściach. Drugi z twarzą Henry’ego Czerny’ego wydaje się (na razie) najlepszym szefem IMF, tutaj pełniącym rolę tropiciela – analityczny umysł, szybko łączący fakty oraz bardzo pewny siebie. Wie, za jakie sznurki pociągnąć, by sprawić ból. Bardzo inteligentna postać (świetna scena spotkania z Huntem w restauracji) – szkoda, że nie wraca do serii.

Powiem szczerze, że z każdym seansem film De Palmy tylko zyskuje w oczach. To najbardziej elegancki oraz stylowy film szpiegowski z całego cyklu. Może nie jest tak widowiskowy jak następne części, ale też potrafi trzymać w napięciu i nadal zachwyca wykonaniem. Tak się zaczyna serię, czego chyba nikt się nie spodziewał.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Tomb Raider

Ile było już prób przeniesienia na ekran gier komputerowych? Filmowcy są jednak na tyle uparci i próbują sięgać po takie znane marki jak „Warcraft” czy „Assassin’s Creed”, bo można w łatwy sposób ściągnąć kasę od fanów. „Tomb Raider”, czyli seria gier przygodowych o Larze Croft już miała dwa podejścia (ale już nic nie pamiętam), więc nie była to marka kompletnie obca. Czy sprawdza się stare porzekadło, że do trzech razy sztuka?

Tutaj Lara jest bardzo młodą dziewczyną, której ojciec zaginął wiele lat temu. Nie może korzystać z jego majątku (niepodpisane pewne dokumenty) i dlatego pracuje jako kurierka, trenuje boks i tego typu sprawy. Przygotowując się do przejęcia majątku znajduje pewną łamigłówkę. Razem z nią klucz, łamigłówkę i (ostatecznie) bardzo dużo materiałów związanych z ostatniej wyprawy (poszukiwanie grobowca japońskiej królowej) oraz film od ojca. Na nim prosi, by zniszczyć wszelkie materiały na ten temat, czego oczywiście nie robi, za to wyrusza na jego poszukiwania.

tomb_raider1

Najnowszy „Tomb Raider” to origin story, czyli widzimy tutaj drogę Lary to tej poszukiwaczki przygód jaką znają gracze choćby z pierwszych części serii. Początek może wywoływać konsternacje, bo toczy się w mieście, gdzie nie brakuje kilku pomysłowych scen akcji („polowanie na lisa” w wersji rowerowej) i ta ekspozycja miejscami działała dość usypiająco – nawet retrospekcje nie pomagały (później pojawiają się za często). Ale kiedy nasza bohaterka trafia na wyspę, coś się zaczyna dziać, a klimatem przypomina troszkę staroszkolne kino przygodowe z elementami survivalu. Czyli to, z czego znana jest obecnie Lara z gier. Problem z tym, że twórcy serwują klisze jakie w kinie przygodowym (grobowiec pełen pułapek, poświecenie się jednej z postaci znamy nie od dziś oraz wiele dialogów, od których bolą zęby. Choć same sceny akcji zaskakują tym, ze nie ma tutaj zbyt wiele efektów komputerowych, co jest pewną zaletą i dodaje jako takiego realizmu. Poza tym przemiana naszej Lary w twardą wojowniczkę, co z łuku kasuje wrogów niczym John Rambo, przebiega zbyt szybko i z czasem historia traci swój impet, kompletnie nie angażuje, a postacie wydają się być pozbawione charakterów.

tomb_raider2

Sama realizacja jest poprawna, sama wyspa potrafi zachwycić, muzyka jakaś tam gra, ale nie odwraca uwagi. Jest parę ciekawych scen akcji oraz popisów kaskaderskich (akcja w rozbitym samolocie czy wspinanie się po ścianach), jednak to wszystko ogląda się bez emocji. Wygląda to nieźle (choć ostateczna konfrontacja jest zbyt efekciarska i wali komputer po oczach) i ogląda się to bez wielkiego bólu, ale do zachwytów jest bardzo daleko.

tomb_raider3

Nawet sytuacji nie są w stanie uratować aktorzy – bardzo uzdolnieni i nawet mający momenty przebłysku. Jak sobie radzi Alicia Vikander? To jest rola bardziej fizyczna, wymagających więcej wysiłku niż umiejętności w budowaniu postaci, ale jest w niej coś zadziornego, co ma w sobie pewien urok. Zgrabnie bawi się swoją rolą Walton Goggins jako główny villain, nie do końca traktując się poważnie. To troszkę dodaje luzu. Za to kompletnie nie rozumiem zmarnowania talentu Kristin Scott Thomas i Dereka Jacobi do drobnych epizodów – chociaż finał sugeruje, że Thomas może odegrać istotniejszą rolę w następnych częściach (o ile powstaną).

Ci, co liczyli na to, że „Tomb Raider” odmieni sytuację ekranizacji gier komputerowych, muszą jeszcze wiele poczekać. Fakt, że jest wiele odniesień do nowej serii jest bardzo dużym plusem, jednak sama historia jest schematyczna, przewidywalna oraz strasznie nudna. Chciałbym jednak, by powstał sequel.

5/10

Radosław Ostrowski

Party

Każda impreza to dobry pretekst, by spotkać się ze starymi znajomymi, czyż nie? Nie inaczej jest w domostwie Janet i Billa. On był profesorem akademickim, ona właśnie została wybrana na ministra zdrowia w gabinecie cieni. Właśnie zaprosili paru znajomych na uczczenie tego wydarzenia. Przychodzi sarkastyczna przyjaciółka z mężem Niemcem wyznającym wiarę w medytację oraz alternatywną medycynę, para lesbijek oczekujących na dziecko oraz młody bankier, którego żona się spóźnia. Czas mija dość spokojnie, ale Bill swoim wyznaniem burzy spokój raz na zawsze.

party1

Sally Potter w swoim bardzo kameralnym filmie przygląda się ludziom z tak zwanego high-life’u, prezentujący różne poglądy oraz przekonania polityczne: od tych bardziej na lewo (para lesbijek) przez wiarę bardziej transcendentalną po cynizm i materializm (bankier Tom). Ale tak naprawdę „Party” to kolejne wyciąganie trupów z szafy, kolejnych tajemnic i kłamstw, czyli pozornie nic nowego. Niestety, to wszystko kompletnie nie angażuje. Początek jest dość obiecujący i czuć narastającą atmosferę pełnych sekretów (Kto tak wydzwania do Janet? Czemu Tom przyszedł ze spluwą? Co znaczy ta trójka?) i po wyjawieniu pierwszej tajemnicy dochodzi do pewnej eksplozji. Dalej widzimy rykoszety oraz kolejne odkrywane tajemnice, tylko że bardzo łatwo można się ich domyślić, tak samo jak ich reakcji, troszkę przerysowanych. I nie pomagają tutaj ani surowa scenografia, czarno-białe zdjęcia czy odrobina czarnego humoru (cudowna April), wybijając film na troszkę powyżej średniej.

party2

Tym bardziej boli mnie fakt, że udało się reżyserce zebrać zestaw naprawdę fantastycznych aktorów i nie w pełni wykorzystać ich potencjału. Bo czy można się nie zachwycać, skoro na planie mamy Timothy’ego Spalla (tutaj bardzo wycofany), Kristin Scott Thomas, Patricię Clarkson (kradnąca film każdym wejściem oraz tekstem), Emily Mortimer, Bruno Ganza (najbardziej sympatyczny z grupy) oraz nerwowy Cillian Murphy. Skład godny aktorskiej Ligi Mistrzów, tylko że najbardziej wybija się Clarkson z Murphym, bo reszta ekipy wydaje się dość mocno szarżować, chociaż wydaje się to celowym zabiegiem. Tylko, że to do mnie nie przekonuje i ta sztuczność kłuje mocno po oczach i uszach.

party3

„Party” mogło być bardzo przyjemną imprezką, jednak zarówno niezbyt angażująca fabuła, problemy gości oraz zagubienie gospodyni czyni całość ledwo strawną. Wnioski też nie wciągają, a że da się zrobić angażujący dramat pokazało włoskie „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”. Anglicy są chyba jednak bardziej sztywni, przez co tracą na sile.

5,5/10 

Radosław Ostrowski

Czas mroku

Maj roku 1940 nie zapowiadał się zbyt dobrze dla Europy, która coraz bardziej dostawała łupnia od pewnego niedoszłego malarza, co został fuhrerem. Krótkowzroczna polityka ugodowa brytyjskiego premiera Neville’a Chamberlaina obróciła się przeciwko niemu, doprowadzając do upadku jego gabinetu. Rządząca partia chce, by urząd objął szef dyplomacji, lord Halifax, lecz ten odmawia. Wtedy na jego miejsce trafia człowiek niechciany, nieplanowany, uważany za nieporadnego, niekompetentnego idiotę (katastrofy pod Gallipoli do tej pory nie wybaczono), wyłączonego z głównego nurtu polityki. Jest nim pierwszy lord Admiralicji, Winston Churchill, tworzący bardzo szeroki gabinet wojenny i od razu musi zmierzyć się z bardzo poważnym problemem – Dunkierką.

czas_mroku1

Joe Wright to brytyjski filmowiec mierzący się z różnymi gatunkami, wychodząc zazwyczaj z tych konfrontacji z tarczą. A postać Winstona Churchilla wydaje się samograjem, bo pokazania takiej ikony brytyjskości nie da się zepsuć, prawda? Skupiając się tylko na tym miesiącu, reżyser wyciska z tej postaci wszystko, nie stawiając (zbyt mocno) spiżowego pomnika. Jest to kino polityczne czystej próby, która można potraktować jako uzupełnienie „Dunkierki” Nolana, pokazujące całą operacje z perspektywy urzędników oraz przywódcy. Rzadko pojawiają się tutaj obrazki z wojny (ujęcia wręcz z góry, zwane okiem Boga), a całość skupiona jest na rozgrywkach i spięciach między Churchillem a Halifaxem oraz Chamberlainem, pragnącymi zawrzeć pokój z Hitlerem. Premier jest początkowo traktowany jako ktoś wrogi, szalony, pragnący poświęcenia oraz ofiar, człowiek zawierający masę politycznych błędów oraz grzechów. Te spięcia są zdecydowanie najmocniejszą stroną filmu.

czas_mroku2

Wizję niepokoju oraz mroku potęgują świetne zdjęcia Bruno Delbonnela, który wręcz perfekcyjnie operuje światłocieniem. Mocno to widać w takich ujęciach jak przemowy w niemal ciemnej izbie parlamentu czy gdy widzimy bohatera jadącego windą. To dopełnia wizji czasów, gdzie każda godzina dla tego kraju może być ostatnią, najczarniejszą godziną. Owszem, są pewne wady jak patos (w finale jest go dużo) czy lekko mniej wyraźny od bohatera drugi plan (bo Churchill wręcz błyszczy), ale to kompletnie nie przeszkadza, wręcz do tej ścieżki.

czas_mroku3

Nie będę oryginalny twierdząc, że „Czas mroku” to Gary Oldman Show. Aktor, mimo charakteryzacji, tworzy bardzo wyrazistą, wręcz charyzmatyczną postać. Gdy przemawia w parlamencie, sprawia człowieka głęboko wierzącego w swoje racje, niewzruszonego niczym twardziela. Ale to bardziej skomplikowany charakter – bywa porywczy (jak sam mówi: „powściągliwość jest rzadka w jego rodzinie”), wręcz wybuchowy, miewa chwile wątpliwości oraz walczy z własnymi politycznymi demonami. Nieprawdopodobna kreacja wnosząca film na wyższy poziom. Drugi plan wydaje się zepchnięty przez wielkiego Oldmana, a pozostali bohaterowie mają trochę mało czasu na zbudowanie głębokich ról. Nie znaczy to, że są tylko delikatnym tłem, o nie. Najbardziej wybija się tutaj Stephen Dillane jako bardzo ugodowy lord Halifax, sprawiający wrażenie wręcz nietykalnego członka rządu. Swoje pięć minut ma też Ben Mendelsohn (król Jerzy V) oraz Kristin Scott Thomas (pani Churchill), stanowiący solidne wsparcie.

czas_mroku4

Nowy film Wright to przykład solidnej biografii z jedną, WIELKĄ kreacją Gary’ego Oldmana, który dźwiga całość na swoich barkach. To mroczny, trzymający w napięciu dramat, ale – na szczęście – Churchill jest pokazany jako postać z krwi i kości, a nie pomnikowy charakter znany z podręczników historii. To musi robić wrażenie.

8/10

Radosław Ostrowski

Tylko Bóg wybacza

Julian razem z bratem Ryanem prowadzi szkołę muaytai, która jest przykrywką dla handlu narkotykami. I ten interes idzie dość spokojnie do czasu, gdy Ryan zabija nastoletnią prostytutkę. Facet zostaje równie brutalnie zamordowany przez miejscowego policjanta Changa. Wtedy do Bangkoku przybywa matka obu mężczyzn i chce się zemścić za śmierć pierworodnego.

wybacza1

Nicolas Winding Refn – to nazwisko stało się ostatnio głośne, dzięki filmowi „Drive” z Ryanem Goslingiem. Jeśli ktoś jednak spodziewał się powtórki z rozrywki, to musiał się mocno rozczarować. „Tylko Bóg wybacza” jest trudny w odbiorze, pełen symboli, pretekstowej fabuły oraz realizacji przypominającej filmy Davida Lyncha, gdzie granica między jawą a snem czy ciąg przyczynowo-skutkowy rozmywa się. Toczy się pewna gra, której reguły nie są do końca jasne i mamy tutaj dwa wyjścia: dać się unieść niesamowitej warstwie audiowizualnej (kapitalne zdjęcia, pełne mocnych kolorów – dominuje czerwień, błękit oraz gra oświetleniem plus elektroniczno-orientalna muzyka) albo próbować rozłożyć na czynniki pierwsze i poskładać elementy układanki. Zadowoleni będzie tylko wtedy, jeśli wybierzecie pierwszy wariant. Refn nadal pozostaje stylowym twórcą, zaś akcja jest bardziej statyczna i stonowana (wyjątkiem scena zamachu na policjanta w barze), jednak miałem wrażenie, ze wpadłem w labirynt pozbawiony wyjścia. Jest wiele niedomówień, dialogów jeszcze mniej niż poprzednio, zaś przemoc jest brutalna i krwawa – bez słodzenia. Pod tym względem „Bóg” przypomina „Valhallę: Mrocznego wojownika”, który był równie ciężki w odbiorze jak obecny tytuł, co mnie trochę odtrąciło. Zapewne daje on wiele pola do interpretacji, jednak mi to niewiele pomaga.

wybacza2

Sytuację częściowo ratuje aktorstwo, ale nie wszystkich. Ryan Gosling tutaj jest bardzo stonowanym i raczej unikającym przemocy facetem, zamiast tego gapi się w sina dal, potem siedzi, milczy i najwyżej zaciska pięści. Kompletnie mnie nie interesowała ta postać. Znacznie ciekawszy był Vithaya Pansringarm, czyli gliniarz Chang. Zazwyczaj spokojny i opanowany (widać zwłaszcza, gdy śpiewa w karaoke), ale kiedy wymaga tego sytuacja rusza w ruch jego katana, a wtedy ręce są cięte szybciej i częściej niż w „Gwiezdnych wojnach”. Kompletnym strzałem za to jest Kristin Scott Thomas jako matka Crystal. Wygląda dość groteskowo, by nie rzec tandetnie (długie blond włosy, kiczowate ubrania), jednak okazuje się być kobietą z jajami, która wręcz dominuje nad Julianem, upokarza go (rozmowa przy stole razem z jego żoną).

wybacza3

Wybaczcie mi to, co powiem, ale dla mnie „Tylko Bóg wybacza” to kolejny przykład przerostu formy nad treścią. Owszem, wygląda to rewelacyjnie, ale scenariusz jest dziwaczny, niejasny i niezrozumiały. Może fani Refna mu wybaczą, ale mnie będzie ciężko.

6/10

Radosław Ostrowski

Gorzkie gody

Nigel i Fiona są młodym małżeństwem. Razem od 7 lat, ale już są sobą znużeni i razem płyną statkiem do Indii. Tam poznają przykutego do wózka pisarza Oscara i jego bardzo apetyczną żonę Mimi. Sparaliżowany mężczyzna opowiada zafascynowanemu swojej żonie Nigelowi historię swojego burzliwego związku.

gorzkie_gody1

Roman Polański zawsze interesował się ciemną stroną człowieka. Tym razem skupia się na mroczniejszej stronie miłości, opartej na egoizmie, perwersji i upokarzaniu obu stron. Obie historie (Nigela i Fiony) oraz retrospekcje Oscara, na których bazuje większa część tego filmu trzymają w zainteresowaniu doprowadzając do mocnego finału. Reżyser mógłby się skupić tylko na seksie i scenach erotycznych, bo sama historia może się wydawać mało zaskakująca, jednak Polański nie jest taki głupi jakby się to mogło wydawać i potrafi wycisnąć z tego maksimum. Tak ponurej i gorzkiej historii nie słyszałem od dłuższego czasu. Okraszone to pulsującą muzyką Vangelisa oraz interesującymi zdjęciami (zwłaszcza sceny paryskie – realistyczne). Może wnioski i refleksje nie są zbyt zaskakujące (w każdym z nas siedzi sadysta, a miłość każda ulega rutynie i osłabieniu), ale napięcia i atmosfery pozazdrościłby każdy reżyser. A żeby ją stworzyć nie trzeba sięgać po dosłowne pokazanie seksu, jednak trzeba być Polańskim po prostu.

gorzkie_gody2

Dramat rozpisany na cztery osoby, z których dwie naprawdę mocno przyciągają uwagę, zaś pozostałe dwie nie wypadły najgorzej. Hugh Grant i Kristin Scott Thomas jako młodzi małżonkowie są bardzo… brytyjski. Raczej spokojni, trochę znudzeni, wyruszają w drogę, by naprawić swoje relacje. Jednak on byłby w stanie zdradzić swoją żonę, oboje są atrakcyjni, ale nie sypiają ze sobą. Jednak najbardziej uwagę zwraca para nazwałbym ją morderczą, czyli Peter Coyote (zgorzkniały, sparaliżowany Oscar) i kipiąca seksapilem Emmanuelle Seigner (Mimi przykuwa uwagę, bez względu na to, co robi). Oboje nie potrafią żyć bez siebie, a jednocześnie zadają sobie ból (najpierw on jej, a potem role się odwracają) – pożądanie miedzy nimi oparte jest na perwersji i sadyzmie, naznaczona tragizmem.

Takiego Polańskiego pokochał świat – mrocznego, przerażającego i fascynującego jednocześnie. To jeden z najlepszych filmów tego reżysera.

8/10

Radosław Ostrowski