Pan Mercedes – seria 2

Detektywistyczny thriller „Pan Mercedes” spotkał się z zaskakująco ciepłym przyjęciem. Rezygnacja z nadnaturalnych elementów na rzecz psychologicznych portretów oraz zabawy w kotka i myszkę opłaciła się, pokazując różnorodność warsztatową Stephena Kinga. Tak też było z serialem, zrealizowanym przez Audience Network. Produkcja odniosła taki sukces, że przeniesienie pozostałych części trylogii było kwestią czasu.

pan mercedes2-1

Jednak drugi sezon nie jest oparty na drugiej części powieści, tylko na trzeciej, co jest sporym zaskoczeniem. Z drugiej jednak strony zakończenie pierwszej serii mogło to sugerować. Hartsfield został zatrzymany i wskutek silnych uderzeń w łeb zapadł w śpiączkę, zaś Hodges trafił do szpitala po zawale serca. Razem z poznaną Holly Gibney zakłada agencję detektywistyczną, głównie zajmując się ściganiem zbiegów oraz dłużników. Jednak Brady ciągle stanowi zagrożenie, a wszystko z powodu dr Babineau. Lekarz razem z żoną współpracują z chińską firmą farmaceutyczną, pracującą nad lekiem pomagającym zregenerować mózg. Psychopata odzyskuje świadomość, ale pozostaje fizycznie martwy. Nie zamierza jednak odpuścić i próbuje „włamać” się do innych mózgów.

pan mercedes2-3

Jak widać, wracamy do elementów nadnaturalnych, co dla wielu może być największym problemem. Pomysł, by Brady (nadal rewelacyjny Harry Treadaway) był więźniem własnego ciała jest świetny, a wnętrze jego głowy wygląda jak jego piwnica z komputerami działa efektywnie. Pewnym zgrzytem tego wątku są sceny „kontrolowania” innych albo za pomocą słabego umysłu (pielęgniarka z epilepsją) lub… komputerowego sprzętu (rozdający książki w szpitalu Al). Brzmi to po prostu niedorzecznie, ale jakimś dziwnym cudem to nie irytuje tak bardzo. Jest parę momentów silnego napięcia jak atak „nawiedzonego” Ala na Hodgesa czy samobójstwo Sadie – tego nie da się wymazać z głowy. Zwłaszcza tego, co dzieje się w „umyśle” Brady’ego – pojawiają się jego ofiary, są nawet dwa nagrobki, nagle pojawia się zamrażarka czy… wóz strażacki. Czyste wariactwo.

pan mercedes2-4

Dodatkowym wątkiem jest działalności dra Babineau (świetny John Huston), niejako napędzanego przez swoją żonę (śliczna, choć diaboliczna Tessa Farrer). Oboje współpracują z chińską korporacją medyczną, testując lek nie wykorzystany w USA. Ona coraz bardziej naciska na niego, by zastosował lek na będącym w śpiączce Brady’m. On coraz ciężej sobie z tym radzi. Niby wydaje się, że ujdzie im to płazem, ale sytuacja coraz bardziej zaczyna się odbijać na ich relacji. Tak jako jak obecność szefa wydziału zabójstw, Antonio Monteza. Zaś samo rozwiązanie wątku Brady’ego oraz procesu sądowego potrafiło zaskoczyć i dać odrobinę satysfakcji.

pan mercedes2-2

To, co nadal działało, czyli Hodges (cudowny Brendan Gleeson) na tropie oraz jego relacja z Holly Gibney, sąsiadką Idą i wracającym na wakacje Jerrome’m działa. Nie tylko dlatego, że jest to świetnie zagrane (bo jest), ale też są to momenty pozwalające na złapanie oddechu, dodając troszkę humoru oraz pokazuje jak wiele się u tych postaci zmieniło. Te interakcje to było serce oraz fundament serialu, a to się nie zmieniło. Pewną niespodzianką jest pojawienie się byłej żony detektywa, Donny i ta relacja jest prowadzona przyziemnie. Oboje już znają się na tyle dobrze, by przebywać ze sobą bez złości czy pretensji, ale nie ma mowy o wspólnym życiu (na szczęście). Drobny, ale przyjemny dodatek.

pan mercedes2-5

Zmiana tonu oraz więcej horrorowych elementów może odstraszyć osoby, które polubiły pierwszą serię „Pana Mercedesa”. Ale ku mojemu zaskoczeniu, drugi sezon nadal potrafi trzymać w napięciu, mimo pojawienia się elementów nadnaturalnych, tak samo wciąga oraz zamyka pewien kluczowy etap. Niemniej jeszcze jeden tom cyklu pozostał.

8/10

Radosław Ostrowski

Zaułek koszmarów

Wiele jest gatunków, które lata świetności mają dawno za sobą. Jednym z nich jest kino noir (albo jak kto woli czarny kryminał) – mroczne opowieści pełne tajemnic, morderstw, zdrad i oszustw. Wszystko przyprawione fatalistyczną atmosferą, cynicznymi twardzielami, pięknymi femme fatale oraz osadzone w męskiej dżungli, gdzie wygrywa ten, co ma więcej siły i/lub sprytu. Szczyt popularności przypadł na lata 40. i 50., by przypomnieć o sobie na przełomie lat 60. i 70. (z pewnymi modyfikacjami).

Nie oznacza jednak, że nie próbowano wrócić z tą konwencją. Czasami udanie („Tajemnice Los Angeles” czy niedawny „Osierocony Brooklyn”), a czasem nie („Czarna Dalia”). Jak do sprawy postanowił podejść Guillermo del Toro? Postanowił zmierzyć się z napisaną w 1946 roku powieścią Williama Lindsaya Greshama (oczywiście, nie czytałem jej), która skupia się na ambitnym człowieku, Stantonie Carlisle’u (Bradley Cooper). Jednak po kolei.

Kiedy poznajemy naszego bohatera, wrzuca zawiązane zwłoki do zakopanego dołu w domu, a następnie podpala to miejsce. Cel: ruszyć przed siebie, zacząć nowe życie i zarobić kupę szmalu. Tylko gdzie? Jako kto? Czy posiada on jakieś umiejętności? Przypadkiem trafia do wędrownej trupy cyrkowej. Zaczyna jako fizyczny pracownik, ale szybko się uczy i obserwuje, w końcu trafia pod skrzydła małżeństwa, które opanowało czytanie w myślach. Po opanowaniu techniki decyduje się zadziałać na własną rękę i podbić świat, w czym pomaga zakochana w nim Molly – dziewczyna przewodząca prąd. W końcu trafiają do miasta i stają się sensacją śmietanki towarzyskiej, gdzie Wielki Stanton wpada w oko pani psycholog, z którą wchodzi w pewien intratny układ.

Więcej wam nie zdradzę, ale nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Historia w zasadzie dzieli się na dwie części, których granicą jest odejście Stantona z cyrku. Pierwsza część, ta jarmarczno-cyrkowa wygląda niesamowicie, w czym pomagają zarówno stylizowane zdjęcia, jak i szczegółowe odtworzenie epoki. Wesołe miasteczko nie jest wcale wesołe, gdzie jej mieszkańcy – o aparycjach charakterystycznych aktorów – to grupa outsiderów, żyjących w brudzie, smrodzie oraz scenografii przypominającej koszmar. Poznajemy ich umiejętności, troszkę przeszłości, ale też pewien rodzaj silnej więzi. Ten świat wciąga, choć nie pozbawiony jest mrocznych zdarzeń (ucieczka „świra” czy tragiczna historia telepaty Pete’a). Gdzieś w powietrzu czuć tą fatalistyczną atmosferę, a jednocześnie trudno oderwać od tego wszystkiego oczu.

Druga – miejska część – jest pełnym wejściem w świat noir, gdzie coraz bardziej napędzana ambicja, żądza pieniądza oraz niebezpieczna kobieta doprowadzają naszego bohatera prosto w przepaść. Wizualnie też jest to zaznaczone: przestrzeń wydaje się coraz większa, tempo pozornie wolne i wszystko wydaje się przytłaczające. Jakby świat zamierzał go przetrawić, przełknąć oraz wypluć. Szansa na zarobek za pomocą żerowania na naiwności bogatych, złamanych przez życie ludzi przez kontakt z duchami. Ale czy taki kant jest możliwy do zrobienia? Uda się dokonać przekrętu doskonałego? Coraz bardziej zacząłem odczuwać napięcie, mimo iż wyczuwałem jaki finał przewidział dla niego los/tarot/diabeł/jego akcje (chociaż zakończenie potrafiło uderzyć).

I jak to jest cudownie zagrane. Pierwsza część to dominacja znajomych twarzy na drugim planie – Ron Perlman, Willem Dafoe, Toni Collette i, najlepszy z tego grona, David Strathairn. Cała ta ferajna tworzy bardzo zgrany kolektyw, gdzie każdy ma szansę zawłaszczyć samą obecnością ekran. Jest jeszcze Rooney Mara, czyli bardzo delikatna oraz naiwna Molly. W drugiej połowie przebija się mroczny duet, czyli Cate Blanchett (dr Lilith Ritter) i Richard Jenkins (biznesmen Ezra Grindle). Oboje z niepokojącą przeszłością, gdzie jego dręczy śmierć żony i desperacko chce ją znowu zobaczyć (fizycznie!!!), z kolei ona chce wykorzystać wiedzę o pacjentach dla własnych celów.

No i jeszcze jest on, czyli Bradley Cooper jako Stanton. Aktor tutaj pokazuje kilka twarzy swojej postaci: z jednej strony uroczego czarusia, z drugiej przebiegłego manipulatora. I to wszystko jest wygrywane za pomocą drobnych gestów, niewypowiedzianych słów oraz spojrzeń. Jednocześnie znakomicie pokazana jest jego determinacja, a także coraz brutalniejszy upadek, łamanie kolejnych granic w jednym celu: kasa, władza, prestiż.

Wielu mówi, że „Zaułek koszmarów” to nowe rozdanie w karierze meksykańskiego reżysera, bo nie pojawiają się potwory i elementy nadnaturalne. Niby trudno się z tym nie zgodzić, ale prawda jest taka, iż monstra mają (dosłownie) ludzką twarz. Bardzo stylowe kino, mimo pewnych chwil przestoju oraz przewidywalności.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mr. Mercedes – seria 1

Pierwsze skojarzenie przy nazwisku Stephen King jest dość oczywiste: horror. Najczęściej skupiony wokół postaci (głównie dziecka) posiadającego nadprzyrodzone moce, z którymi musi egzystować. Czasami jednak ten autor lubi parę razy wyjść poza swoją strefę komfortu. Taki jest właśnie „Pan Mercedes”, czyli pierwsza część trylogii detektywistycznej, gdzie mamy grę w kotka i myszkę. Cykl tak się przyjął, że adaptacja wydawała się tylko kwestią czasu. I tak powstał serial, za który odpowiada David E. Kelley – jeden z lepszych telewizyjnych twórców, kojarzonych głównie z produkcjami sądowymi jak „Ally McBeal”, „Orły z Bostonu” czy ostatnio „Goliath”.

Wszystko zaczyna się bardzo niepozornie. Późną nocą zbierają się ludzie przed targami pracy. To 2014 rok, czyli po potężnym kryzysie ekonomicznym, więc zbiera się spory tłum. Oczekiwanie, marzenia i potencjalna perspektywa szansy na lepsze jutro. Wtedy podjeżdża czarny Mercedes – nie wiadomo czego oczekiwać. Wtedy staje się najgorsze: wóz wjeżdża w sam środek tłumu, dokonując masakry. Ginie 16 osób, wóz okazuje się skradziony, a sprawca ucieka. Prowadzący sprawę detektyw Bill Hodges jest bezradny i wkrótce przechodzi na emeryturę. Wiadomo jak z takimi ludźmi: nie potrafią się odnaleźć poza pracą, która była jedynym celem w życiu.

I wydaje się, że nasz ex-glina będzie przechodził w stan wegetacji. Aż nagle dostaje wiadomość od… no właśnie. Naszego zbrodniarza, Pana Mercedesa. Koleś włamuje się do jego komputera, serwując niepokojące pliki video, od razu usuwane. Cel wydaje się być jeden i konkretny, czyli wywołać tak silne poczucie winy, by nasz gliniarz odebrał sobie życie. Paradoksalnie jednak daje mu to cel życiowy i zamierza zamknąć swoją ostatnią sprawę.

„Pan Mercedes” to w zasadzie psychologiczny thriller, gdzie obserwuje akcję z perspektywy obu antagonistów. Pozornie wygląda on zwyczajnie, na spokojnie odkrywając kolejne elementy układanki i przyglądając się życiu naszych głównych bohaterów. Nawet jeśli początkowo wydają się znajomymi typami (stary, zmęczony glina z połamanym życiem prywatnym oraz psychopatyczny morderca nie rzucający się mocno w oczy), ale z czasem zaczynami poznawać ich coraz lepiej. Przestają być znajomymi schematami, a zostają ludźmi z krwi i kości. Obaj prowadzą poważną grę, gdzie stawka jest bardzo wysoka, a gdzieś w powietrzu czuć wiszące zagrożenie. Choć panowie mają niewiele wspólnych, zaczyna się tworzyć bardzo niepokojąca więź.

Twórcy spokojnie prowadzą narrację, skupiając się zarówno na kryminalnej intrydze, jak i przede wszystkim życiu prywatnym obu panów. Hodges (absolutnie rewelacyjny Brendan Gleeson) powoli zaczyna wracać do żywych. Pomagają mu w tym zarówno sąsiedzi (energiczna Ida oraz specjalizujący się w komputerach – dodatkowo koszący trawnik Jerome), jak i poznana podczas sprawy siostrzenica właścicielki skradzionego auta, Janey Patterson (cudowna Mary-Louise Parker) oraz ekscentryczną kuzynką, Holly (kradnąca szoł Justine Lupi). Z drugiej strony mamy bardzo wycofanego Brady’ego Hartsfielda (kapitalny Harry Treadaway) – komputerowego nerda, z niepokojącą, bardzo obojętną twarzą i żyjącego w dziwacznej relacji z matką-alkoholiczną (mocna Kelly Lynch). Wszystko poprowadzone bardzo pewnie, trzymając w napięciu do bardzo mocnego finału. Ten zaś zapowiada kolejną część (w końcu King napisał trzy książki).

Każda postać jest na tyle wyraziście zarysowana, dając każdemu aktorowi szansę na wykazanie się. Tego jest zwyczajnie za dużo, by wymieniać wszystkich. Co najbardziej zaskakuje to absolutny brak elementów nadprzyrodzonych (na razie). Inną niespodzianką jest brak muzyki, oprócz wykorzystanych piosenek w wybranych scenach. Tylko i aż tyle. Pierwszy sezon jest – tak jak książka – bardzo wciąganym thrillerem w bardzo współczesnym stroju noir. Postacie są wyraziste, dialogi świetne, a napięcie budowane z wyczuciem. Przecież nie każdy serial musi być przełomową, odmieniającą reguły gry produkcją, tylko wystarczy jako dostarczyciel rozrywki. I to „Pan Mercedes” robi najlepiej – zacieram ręce przy kolejnym spotkaniu.

8/10

Radosław Ostrowski

Klan Sycylijczyków

Europejskie kino sensacyjno-gangsterskie bardzo odbiega stylem od amerykańskiego stylu. Stylu pełnego blichtru, bogactwa oraz honorowego kodeksu zasad. Właśnie ten inny kierunek reprezentuje choćby francuski “Klan Sycylijczyków” w reżyserii Henri Verneuila z 1969 roku.

Bohaterem jest Robert Sartet (Alain Delon) – bandyta z Korsyki, specjalizujący się w kradzieży biżuterii. Gdy go poznajemy, jest już w rękach policji, ale nie na długo. Udaje mu się zbiec z policyjnego wozu, w czym pomaga mu włoska mafia Malanese. Nie robią tego jednak bezinteresownie, albowiem Sartet w celi poznał pewnego inżyniera. Mężczyzna siedział za zabójstwo w afekcie, a wcześniej instalował zabezpieczenia w chronionym obiekcie z cenną biżuterią. Razem przygotowują plan skoku, ale pojawiają się komplikacje. I nie chodzi tylko o ścigającego gangstera inspektora policji Le Goffa.

Reżyser bardzo powoli przedstawia wszystkie element układanki, a jednocześnie mimo oszczędności trzyma w napięciu. Dialogów jest niewiele, strzelania i pościgów też jak na lekarstwo. Bo i nie o to tu chodzi. Verneuil pokazuje przede wszystkim relacje między półświatkiem a policją. Tu jest bezwzględna walka, gdzie wszelkie środki są dozwolone. Podsłuchy, inwigilacja, wymuszanie zeznań, zdrada – policja jest równie bezwzględna i brutalna jak przestępcy. Tutaj takie wartości jak lojalność I zaufanie są bardzo mocno ograniczone, a każdy prowadzi swoją grę. A kto kogo wykiwa? Kto zdobędzie łup? Nie brakuje zarówno imponujących momentów jak porwanie samolotu czy nalot na fotografa. Nie ma tu miejsca na nude, tempo cały czas jest zachowane, zaś napięcie potrafi wybuchnąć. Atmosferę jeszcze podkreśla świetna muzyka Ennio Morricone, z niezapomnianym tematem przewodnim.

A wszystko jest rewelacyjnie rozpisane na trzech aktorów. Alain Delon jako Sartet jest jednocześnie czarujący, pociągający, jak i wyrachowany, bardzo chłodny. Ta zbitka tworzy połączenie przestępcy energicznego, a także lekkomyślnego ryzykanta. Kontrastem dla niego jest fantastyczny Jean Gabin w roli ojca chrzestnego, zachowującego opanowanie oraz przewidującego kilka kroków do przodu. Pośrodku nich jest inspector Le Goff o aparycji Lino Ventury – prawdziwy twardziel walczący nie tylko z przestępcami, ale też z paleniem papierosów. Najbardziej szorstki, działający na granicy prawa, wydaje się niczym nie różnić od tych, których ściga. Ten pojedynek wciąga niczym kosiarka trawę.

Klasycznie zrobiony, pozbawiony efekciarstwa kryminał gangsterski, gdzie czuć europejski dotyk. Większe jest skupienie na psychologii I intrydze niż na pościgach czy strzelaninach, nie wywołując w ogóle znużenia.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Zbrodniarz, który ukradł zbrodnię

Hasło dobry polski kryminał z dzisiejszej perspektywy brzmi jak coś trudnego do osiągnięcia. A kiedy myślimy o tym gatunku osadzonym i nakręconym w czasach PRL-u, gdzie ideologia narzucała mocne ograniczenia. Niemniej, nawet wtedy twórcy potrafili parę razy zaskoczyć, wykorzystując elementy podgatunków około-policyjnych. Taki jest choćby przypadek „Zbrodniarza, który ukradł zbrodnię”.

zbrodniarz1

Film Janusza Majewskiego oparty jest na powieści reportera Krzysztofa Kąkolewskiego i inspirowany prawdziwymi wydarzeniami. Bohaterem jest Siwy – gliniarz, który z powodów zdrowotnych zmuszony jest przejść na emeryturę. Przypadkiem dowiaduje się o śmierci Ewy Saim znanej jako Księżniczka, która była świadkiem w ostatniej sprawie Siwego. Mężczyzna zaczyna podejrzewać, że sprawa może mieć drugie dno i próbuje na własną rękę wyjaśnić wszystko do końca.

zbrodniarz2

Brzmi jak schemat widziany wielokrotnie w tego typu produkcji. Jednak w naszym słusznym, komunistycznym raju tylko milicja mogła rozwiązywać wszelkie przestępstwa, co troszkę komplikuje sprawę. Historia jest tu bardzo piętrowa, z kolejnymi zaskoczeniami i zakrętami, które potrafiły mnie złapać za każdym razem. Jeszcze bardziej przekonująco pokazano zarówno środowisko półświatka (meliny z podniszczonych kamienicach), jak i wyższych sfer tamtych czasów. Podparte jest to niezłymi dialogami oraz monologami głównego bohatera, a także świdrującą uszy muzyką Kilara.

zbrodniarz3

Ale jest jedna rzecz podnosząca „Zbrodniarza…” na wyższy pułap i są to zdjęcia Antoniego Nurzyńskiego. Dzięki nim film bardziej przypomina reportaż, wręcz dokument, dodając odrobinę realizmu. Głównie w scenach na początku filmu, gdzie wiele wydarzeń (przesłuchania, artykuł z gazety) pokazanych jest z oczu postaci. To sprawia wrażenie niemal bycia w samym centrum wydarzeń, kompletnie mnie zaskakując stroną formalną. I jak to jest płynnie zmontowane, co jest wyższą szkołą jazdy.

zbrodniarz4

Jeszcze błyszczy tu obsada z paroma znajomymi twarzami tego okresu. Od bardzo wycofanego i oszczędnego Zygmunta Hubnera (Siwy) przez rozrywającą ekran Barbarę Brylską (Salm) i szorstkiego Ryszarda Filipskiego (Kwasowski) po drobne epizody Ryszarda Pietruskiego (Pałka) i Krzysztofa Kowalewskiego (świadek). Trudno się tu do kogokolwiek przyczepić, co jest rzadkim zjawiskiem.

To jest przykład filmu, który – ku zaskoczeniu wszystkich – nadal stoi na własnych rękach. „Zbrodniarz…” pozostaje wciągającym narracyjnie oraz bardzo interesującym formalnie popisem możliwości reżyserskich Janusza Majewskiego. Kryminał PRL-u z najwyższej półki.

8/10

Radosław Ostrowski

Kasztanowy ludzik

Skandynawskie kryminały miały swój czas wielkiej popularności na początku wieku XXI. Powieści Henninga Mankella, Jo Nesbo, Jussi Adler-Olsena i Camille Lackberg wykreowały coś, co zostało nazwane nordic noir. O filmach i serialach nawet nie chcę mówić, dzięki którym popularność tego gatunku utrzymała się na długo. I to także widać na przypadku nowego, duńskiego serialu Netflixa „Kasztanowy ludzik”.

Mini-serial oparty jest na debiutanckiej powieści Sorena Sveistrupa. Jeśli kojarzycie to nazwisko, jest on twórcą jednego z najsłynniejszych serialowych nordic noir – „The Killing”. Więc jest niejako gwarancją, że będziemy do czynienia z bardzo solidną oraz wciągającą produkcją. Już sam początek potrafi uderzyć. Jesteśmy w latach 80. na wyspie Olm, gdzie policjant wyrusza na farmę. Chodzi o zaginione stado, zaś kontakt z właścicielem jest niemożliwy. Na miejscu zostają znalezione trupy matki oraz dzieci, a kiedy udaje się stróżowi prawa znaleźć ocalałego członka rodziny… zostaje zamordowany. A w całej piwnicy znajduje się masa ludzików zrobionych z kasztanów. 30 lat później w Kopenhadze dochodzi do makabrycznej zbrodni. Na placu zabaw zostaje znaleziona kobieta w wybitym okiem oraz odciętą ręką. Obok znajduje się kasztanowy ludzik – kto zabija i dlaczego? Śledztwo prowadzi Naia Thulin oraz przesłany z Europolu Mark Hess. Najdziwniejsze w sprawie jest to, że na kasztanie są odciski palców zamordowanej rok wcześniej córki pani minister spraw społecznych.

Innymi słowy, jest masa znajomych elementów: śledczy z popapraną przeszłością, bardzo mroczna tajemnica, nieznany sprawca, makabryczne trupy oraz kolejne odkrywane brudy i patologia, która zmienia ludzi w prawdziwe monstra. Cała narracja prowadzona jest dwutorowo – z jednej strony mamy policyjne dochodzenie, z drugiej widzimy rodzinę Rosy Hartung. Pani minister wraca po roku do pracy, a nowe dowody w sprawie mogą sugerować, że uznana za martwą córka może żyć. Jakby rodzina nie była w rozsypce, a nadzieja może jeszcze bardziej pokazać to rozbicie. Pokazane jest to na przykładzie męża, co lubi sobie wypić i czuje się odpowiedzialny za całą sytuację.

Niby już to widziałem, ale sama realizacja jest tak dobra, że nie ma mowy o znużeniu. Widać, że robią to doświadczeni filmowcy w narracji. Uderzyły mnie za to zdjęcia, utrzymane w bardzo jesiennej kolorystyce. Dużo czerni i brązu tylko potęguje bardzo mroczny klimat, a zabójca wydaje się być cały czas o krok przed stróżami prawa. Kim jest? Dlaczego to robi? I co ma z tym wszystkim wspólnego pani minister? Historia nadal trzyma w napięciu, a scenarzyści podrzucają kolejne tropy i poszlaki. jedynie finał sprawia wrażenie troszkę zbyt efekciarskiego, wręcz wybuchowego, ale nadal pozostaje satysfakcjonujący.

Jest to także zasługa bardzo wyrazistych oraz bardzo dobrze zagranych postaci. Na pierwszy plan wybija się duet mimo woli, czyli Naia Thulin (Danila Ćurcić) oraz Mark Hess (Mikkel Boe Forsgaard). Oboje niejako nie chcą się za bardzo angażować w sprawę i traktują to jako przystanek (ona się stara o przydział w komórce zajmującej się cyberprzestępczością, by móc spędzać więcej czasu z córką; on trafia tutaj z powodu pewnych spięć wobec szefa i robi niewiele). Więc relacja między nimi początkowo jest niezbyt udana, ale z czasem zaczynają się oboje uzupełniać, tworząc bardzo zgrabny duet. Kolejną wyrazistą postacią jest minister Hartung (rewelacyjna Iben Dorner) oraz jej mąż (świetny Esben Dalgaard Andersen), którzy próbują dalej funkcjonować jako rodzina. Ona wydaje się bardzo silna, twardo stąpająca po ziemi, a on bardzo zdołowany i wycofany. Ale to wszystko pozory, pokazane bardzo subtelnymi momentami, pokazując o wiele więcej w tej rodzinie. Swoje też robi niezawodny David Dencik jako szef grupy kryminologów Genz, będący bardzo pomocnym w śledztwie.

Można śmiało powiedzieć, że serial Sveinstrupa (także jeden ze scenarzystów) może być świetnym wprowadzeniem dla osób, które nie miały wcześniej styczności z nordic noir. Bo to destylat wszystkiego, co w tym gatunku najlepsze i charakterystyczne. Ale nawet dla osób znających tą konwencję, nadal znajdą coś dla siebie – wciągającą, interesującą opowieść z krytycznym spojrzeniem na system opieki społecznej.

8/10

Radosław Ostrowski

Długa noc

Czasami są takie noce, że zwyczajnie lepiej jest siedzieć na dupie w domu niż wyjść na miasto, bo można wpakować się w poważne tarapaty. Takie, które pozornie wydają się drobnostkami, szczególnie w wieku nastoletnim. Wtedy myślisz, że możesz wszystko robić bez konsekwencji i chroni cię parasol w postaci rodziców. Cokolwiek nie zrobisz, zawsze spadniesz na cztery łapy. Tak myślał sobie Nazir Khan – młody chłopak z pakistańskiej rodziny, co mieszkał w Nowym Jorku. By załapać się na szkolną imprezę, ukradł taksówkę ojca. Niewiele mu pomogło, bo zgubił się i jeszcze miał zapaloną lampkę, że jest w pracy. Tak pojawiła się ona – młoda, pociągająca, od której wzrok krąży cały czas. Podwózka, dom, zabawa nożem a’la „Nóż w wodzie”, narkotyki, w końcu dochodzi do zbliżenia – co może pójść nie tak? Po dragach nasz chłopak ma dziurę w pamięci, budzi się po paru godzinach w kuchni, chce wyjść, przebiega się w sypialni, a tam… dziewczyna leży martwa, jakby zaatakował ją rzeźnik. Naz próbuje zwiać, ale szczęście opuściło go dawno i podczas ucieczki zatrzymuje go policja… za skręcanie w miejscu niedozwolonym. Może się mu upiecze, ale wskutek okoliczności zostaje aresztowany i oskarżony o morderstwo.

dluga noc7

To się nazywa mieć przerąbane, bo wszystko wskazuje na niego. Szansa na wyjście z tej sytuacji wydaje się żadna i pewnie by taka była, gdyby nie John Stone. Kim jest ten facet, co chodzi w klapkach, a stopy wyglądają jak u trędowatego? Drobny adwokat, zajmujący się dilerami oraz prostytutkami, raczej idący na układ przed sądem. Przechodząc przez posterunek, widzi Naza i – ku zaskoczeniu wszystkich – decyduje się zostać jego prawnikiem. Ale czy on ma jakieś szanse z prokuratorem oraz policją, które są przekonane o jego winie?

dluga noc1

Powstały 5 lat temu miniserial HBO to wspólne dzieło scenarzystów Richarda Price’a oraz Stevena Zailliana, którzy wiele razy pokazywali swoje nieprzeciętne talenty. Pierwszy odpowiada za „Kolor pieniędzy” oraz „Okup”, drugi stworzył „Listę Schindlera” czy „American Gangster”, a także ten serial wyreżyserował. O mały włos, a ten serial nie powstał. Początkowo główną rolę, Johna Stone’a miał zagrać James Gandolfini, jednak aktor zmarł po nakręceniu pilota. Po jego śmierci stacja HBO zaczęła prowadzić rozmowy z Robertem De Niro, jednak te – z powodu napiętego grafika – zakończyły się niepowodzeniem. Ostatecznie wybrano Johna Turturro i udało się ruszyć z produkcją.

dluga noc2

Rozbita na 8 odcinków opowieść toczy się na wielu płaszczyznach, ale skupia się na w zasadzie trzech wątkach. Pierwszy dotyczy naszego oskarżonego (bardzo wyciszony Riz Ahmed), który zostaje przetrawiony przez system sprawiedliwości i trafia do aresztu. A wiadomo, więzienie nie jest przyjemnym miejscem dla „świeżaka”, co zostaje mocno i brutalnie przypomniane. Z drugiej strony mamy Stone’a – drobnego prawnika ze zdemolowanym życiem prywatnym oraz egzemą, z którą nie jest w stanie sobie poradzić (co serwuje odrobinę humoru). Cały czas próbowałem zrozumieć dlaczego decyduje się na obronę chłopaka, w zasadzie bez dużego doświadczenia przed sądem? Czy chce coś ugrać, coś udowodnić, choć nie wierzy w niewinność chłopaka? Tutaj musiałem się poważnie zastanowić, ale jedno nie ulega wątpliwości – facet zna bardzo reguły gry i potrafi skutecznie zdobyć informację oraz przygotować się do rozmów z potencjalnymi świadkami.

dluga noc4

No i jeszcze jest trzecia sprawa, czyli policyjne dochodzenie oraz przygotowanie do procesu ze strony prokuratury, a także zbierającej dowody policji. Tą ostatnią reprezentuje zbliżający się do emerytury detektyw Box (świetny Bill Camp), który pozornie wydaje się empatyczny, lecz tak naprawdę to „łagodna bestia” – wyciąga informacje wszelkimi dostępnymi sposobami. A co w kwestii dociekania do prawdy? A kogo ona obchodzi – leży gdzieś tam w różnych mrocznych zakamarkach i czeka aż ktoś do niej dotrze. Tylko co z nią wtedy zrobić?

dluga noc6

Twórcy pokazują jak system sprawiedliwości przypomina zespół naczyń połączonych, gdzie stróże prawa i adwokaci w zasadzie są sobie nawzajem potrzebni. Jedni wiedzą o drugich wiele, czasami idą na układy, a często tyle razy się spotykają przed sądem (i nie tylko), że znają kto jak działa oraz operuje. A czasami biurokracja oraz brak komunikacji potrafi zirytować, co pokazuje zachowanie policjantów wobec Naza, gdy trafia na komisariat bez zarzutów o morderstwo. Bardziej się tutaj liczy kto ma rację i jak można przekonać do niej przysięgłych. A już sceny więzienne, gdzie obowiązują troszkę inne reguły gry oraz hierarchia – potrafi uderzyć, mimo znajomości tematu. Historia wciąga, a początek jest wręcz rewelacyjny, ale potem coś się dziwnego zaczyna dziać.

dluga noc5

Pojawia się masa wątków pobocznych, które zaczynają narrację rozdrabniać i tylko część z nich ma jakiś większy wpływ jak wrogie nastawienie do muzułmanów czy próby dochodzenia do kolejny świadków sprawy. Inną kwestią są dla mnie sceny więzienne, znaczy, kwestia Naza w pierdlu. Facet nie próbuje sobie nawet przypomnieć, co się tamtej feralnej nocy wydarzyło i łatwo – dla mnie zbyt łatwo – adaptuje się do nowego otoczenia. Czy chodziło tutaj o pokazanie, że w pewnych okolicznościach siedzi w nas bestia, czekająca na swoje pięć minut chwały? Czy może o to, iż dla przetrwania zrobimy wszystko? To rozumiem, ale sposób pokazania nie przekonuje, chociaż sceny z „aniołem stróżem” o imieniu Freddy są świetne, co jest zasługą zarówno dialogów, jak i nieodżałowanego Michaela Kennetha Williamsa w tej roli.

dluga noc3

No i chyba największy problem, czyli rozwiązanie i finał, który jest nierozstrzygnięty. Jeśli liczycie na odpowiedź kto zabił?, przeliczyliście się. Bo odpowiedzi nie ma, aczkolwiek jest pewien bardzo obiecujący trop. Tylko kto będzie chciał robić drugi sezon po pięciu latach? No błagam. A wyrok sądowy – to jest dla mniej jakieś lenistwo scenarzystów oraz mało prawdopodobne rozstrzygnięcie. Dla mnie duże rozczarowanie.

Więc jak ocenić „Długą noc”? To na pewno solidny dramat kryminalno-sądowy, przywiązany do detali niczym w „The Wire”, chociaż nie jest aż tak złożony. W górę podnosi go fantastyczne aktorstwo, głównie rewelacyjnego Johna Turturro, ale ściąga go w dół zbyt duża ilość niewnoszących niczego do sprawy wątków pobocznych. Bilans ostatecznie wychodzi na plus, więc dajcie szansę i może coś wygracie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Carmen Sandiego – seria 2

Szukając czegoś lżejszego, nie wymagającego myślenia, trafiłem na animowaną „Carmen Sandiego”, będącą hybrydą heist movie, kina szpiegowskiego oraz tajemnicy. Innymi słowy, całość skupiała się na walce tytułowej bohaterki z organizacją przestępczą V.I.L.E., zajmującą się głównie kradzieżami. Pomagała jej grupa przyjaciół oraz haker o ksywie Gracz, komunikujący się z nią przez Internet. Po wydarzeniach z pierwszej serii, do zespołu dołącza Shadowsan – mistrz skradania się i członek Rady V.I.L.E., zdradzając swoich szefów. Jakby było mało problemów, w ślad za Carmen rusza A.C.M.E., czyli tajne służby przekonane, iż nasza bohaterka dalej działa dla V.I.L.E.. Zwłaszcza po porwaniu i pozbawieniu przytomności agenta Devineoux.

Innymi słowy, fabuła zaczyna się zagęszczać, mieszając wątki oraz dodając kolejne komplikacje. Choć w zasadzie założenia są identyczne. Czyli powstrzymać/zniszczyć V.I.L.E. oraz próby ustalenia przeszłości Carmen. Nadal jest to sensacyjno-szpiegowska intryga z akcją dziejącą się w różnych częściach świata: od Japonii przez Nową Zelandię i Dubaj po Sztokholm. Przy okazji serwując informacje dotyczące danego kraju, pełniąc rolę edukacyjną (jak materiał źródłowy). Ale nigdy nie wydaje się to wrzucone na siłę. Jeszcze bardziej interesujące są wątki, gdzie poznajemy parę ciekawych szczegółów. Zarówno przeszłość Shadowsana związana z parą mieczy samurajskich, pierwsze spotkanie Carmen z rodzeństwem czy odkrycie tajemnicy ojca Carmen dodają głębi każdemu z bohaterów drugoplanowych. I to daje sporo emocjonalnego ciężaru do całości. Pojawiają się też nowe postacie, co wynika z poszukiwania nowego członka Rady V.I.L.E. – od bardzo śliskiego Grzegorza Węgorza przez złodziejski duet Łasica/Łosiek po brytyjskiego podwójnego agenta Roundabouta. Jestem pewny, że kilka z nich jeszcze powróci.

Sama animacja może się ciągle wydawać oszczędna i uproszczona w pokazaniu tła oraz detali, ale ma to swój urok. Akcja też prezentuje się bardzo dynamicznie, miejscami efekciarsko (kradzież superauta sportowego zakończona niczym w serii „Szybcy i wściekli” czy włam do elektrowni z dziwacznym systemem), nadal jednak pozostaje czytelna i kreatywna. Z masą bijatyk i ucieczek z masą przeciwników. A w tle gra bardzo elegancka, lekko jazzowa muza, dodająca klimatu klasycznych heist movie z lat 60. Dubbing też wypada świetnie i trudno się do czegokolwiek przyczepi, więc polecam słuchać w oryginale.

Jestem bardzo zaskoczony sporym skokiem w historii Carmen Sandiego. O wiele bardziej wciągająca historia, kolejne przewrotki i tajemnice do odkrycia oraz miejsca do zwiedzenia. Dzieje się sporo, zaś finał sugeruje następne komplikacje. Już się powoli będę szykował do serii trzeciej.

8/10

Radosław Ostrowski

Revolver

Guy Ritchie to reżyser z bardzo specyficznym stylem wizualnym. Ale po sukcesie „Porachunków” i „Przekrętu” Brytyjczyk spadł na samo dno. Wszystko przez swoją żonę, Madonnę oraz realizację katastrofalnego „Rejsu w nieznane”, który zakończył współpracę z producentem Matthew Vaughem i przyniósł 7 nominacji do Złotej Maliny. Ostatecznie wygrał 5 statuetek w tym za najgorszy film oraz reżyserię. Ritchie zrobił sobie przerwę, by wrócić z filmem „Revolver”, którego produkcją zajął się sam Luc Besson. Niestety, film poniósł w kinach porażkę i został uznany za drugą dużą wtopę w dorobku reżysera. Ale czy słusznie?

revolver1

Bohaterem jest Jack Green – hazardzista oraz drobny kanciarz, który właśnie wychodzi z więzienia. Wpadł tam z powodu właściciela kasyna, Machę, doprowadzając go do upokorzenia oraz utraty pieniędzy. Po siedmiu latach odsiadki oraz dwóch latach przygotowań ma genialny plan na zemstę. Trafia na tajemniczą dwójkę facetów – Aviego oraz Zacha, co zajmują się lichwą i zatrudniają Jacka. Okazuje się, że mężczyzna jest poważnie chory, mając przed sobą tylko parę dni. W tym samym czasie Macha szykuje się do interesu z tajemniczym Jackiem Goldem, co kieruje całym półświatkiem, choć nikt go nie widział.

revolver4

Wielu zarzucało, że narracja jest prowadzona w sposób chaotyczny i niezrozumiały. Bo jest masa przeplatających się wątków, pomieszana chronologia oraz – czasami zbyt częste – powtórzenia. To zdecydowanie, tak jak „Jeden gniewny człowiek”, bardziej poważny film w dorobku Ritchiego. Cała ta gangsterska otoczka, gdzie poznajemy całą historię konfliktu między Machą a Greenem oraz stworzenia przekrętu doskonałego jest tak naprawdę zasłoną dymną. Bo po drodze zaczynają mnożyć się kolejne pytania. Kim są Avi i Zach? Skąd oni tyle wiedzą o Greenie? Kim jest Sam Gold? Na czym polega cały kant? I jak to się wszystko skończy? Dialogi mogą wydawać się czasem pretensjonalne, wręcz bełkotliwe, zaś wplecione cytaty Makiaveliego i Cezara to droga na łatwiznę. O narracji z offu Greena nawet nie wspominam.

revolver3

A jednak film intryguje. Dlaczego? Bo jest bardzo sprawną układanką, zmuszającą cały czas do myślenia. Również wizualne czaruje – nie tylko neonową estetyką kasyn, ale też celowym wykorzystaniem kolorów jak chłodny błękit basenu i solarium czy wycofana biel więziennej celi. Zabawa montażem i narracją to oczywistość w świecie Guya Ritchie, jednak parę sztuczek jest jeszcze w arsenale jak przeplatanka między „żywymi” ujęciami a animacją czy nietypowa praca kamery przy strzelaninie Sortera. A w tle jeszcze gra stylowa jazzowo-funkowa muzyka a’la lata 70, przypominając poprzednie filmy Anglika.

revolver2

Obsada tutaj też błyszczy. Greena gra Jason Statham, który – tak jak ja – próbuje ogarnąć co się tu dzieje w tym świecie, działając mocno na ślepo. Bez odpowiedzi, nie wiedząc komu może zaufać i połączyć wszystkie kropki. Aktor jest zaskakująco wyciszony, niemal monotonnie wypowiada swoje kwestie, chociaż w jednej scenie pokazuje większe emocje (moment utknięcia w windzie). Równie interesujący jest Ray Liotta jako gangster Macha, ale jeśli spodziewacie się powtórki z „Chłopców z ferajny”, przeliczycie się mocno. Facet sprawia wrażenie twardego, wręcz narwanego zawodnika, to są jednak pozory. Słaby, przerażony, paranoiczny – takie jest prawdziwe oblicze Machy. Całość jeszcze uzupełnia pokręcony duet Vincent Pastore/Andre Benjamin (Avi i Zach), ale film kradnie Mark Strong jako Sorter. Wyglądający niepozornie jak księgowy jest mordercą, który nigdy nie pudłuje.

„Revolver” to zdecydowanie niepasujące do filmografii Guya Ritchiego dzieło. Pod płaszczykiem sensacyjno-gangsterskiej intrygi, mamy do czynienia z psychologicznym dramatem o walce ze swoim największym przeciwnikiem: swoim Ego. Może się ono różne nazywać: Green, Macha, Gold, jednak jest zawsze groźny i niebezpieczny, kiedy niespodziewanie przejmie kontrolę nad nami.

7/10

Radosław Ostrowski

Rojst ’97

Wydawało się, że już nie wrócimy do małego miasteczka gdzieś na Śląsku. Tutaj dwóch dziennikarzy prowadziło na własną rękę śledztwo w sprawie zabójstwa działacza partyjnego. Prawda została odkryta, lecz nie mogła zostać wypowiedziana na głos. To był rok 1984, czyli jeszcze system się mocno trzymał, choć na chwiejnych nogach. Teraz mija 13 lat i miasteczko zostało zalane podczas powodzi stulecia. Miejscowość rozwinęła się i wszystkim żyje się lepiej, w końcu jest demokracja, nie? Ale pojawia się kolejna paskudna sprawa – pękł wał przeciwpowodziowy, zalewając całe miasto. W okolicznym lesie wypłynęły kości sprzed kilkudziesięciu lat, a także ciało 12-letniego chłopaka – Daniela Gwitta. Wszystko wskazuje na utonięcie, jednak prowadzący sprawę sierżant Anna Jass (wysłana z Warszawy) oraz starszy sierżant Adam Mika zaczynają mieć poważne wątpliwości.

W tym samym czasie do miasteczka wraca dziennikarz Piotr Zarzycki razem z żoną oraz 13-letnią córką. Mężczyzna został nowy redaktorem naczelnym „Kuriera Wieczornego”, który został wykupiony przez niemieckiego inwestora. Problem w tym, że przyszłość gazety z powodu niskiej sprzedaży wisi na włosku. Chcąc podnieść nakład poleca napisanie artykułu na temat grobów w lesie, a także spotyka się z reklamodawcą, niejakim Kielakiem. Biznesmen prosi dziennikarza o pomoc w sprawie porwania jego syna dla okupu w zamian za dodatkową kasę. Jednak Zarzycki ma jeszcze jeden powód, by wrócić tutaj.

„Rojst” powrócił z drugim sezonem, dzięki Netflixowi, który wykupił produkcje zrealizowane przez Showmaxa. Reżyser Jan Holoubek razem ze współscenarzystą Kasprem Bajonem wracają do konwencji kryminału zmieszanego z dramatem obyczajowym. Ale w przeciwieństwie do pierwszej serii, jest tutaj zachowany lepszy balans, zaś dwie sprawy mają w pełni satysfakcjonujące rozwiązanie. I twórcy tutaj dobitnie pokazują, że mimo zmiany ustroju politycznego orz ekonomicznego, tak naprawdę nie zmieniło się zbyt wiele. „Jednych skurwysynów na górze zastąpili inni, ot cała transformacja” – jak podsumowuje poprzedni naczelny „Kuriera”. Niby jest bardziej bogato, kolorowe telewizory stają się normą, w redakcji zamiast maszyn do pisania są komputery i Internet, rozwija się budownictwo, kolorowa prasa i teraz nikt nie musi szeptać zamiast rozmawiać. Problem w tym, że ta zmiana to tak naprawdę tylko kosmetyka, inne ciuszki, ale w środku tego organizmu jest ten sam smród zbudowany na układach, korupcji, tajemnicy i kłamstwie.

Stąd też w dialogach wiele odniesień do wydarzeń z poprzedniej serii oraz masa znajomych miejsc. Jednak tajemnic do rozwiązania oraz zagadek jest więcej. Tak wiele, że czasami można od tego zgęszczenia pogubić się. Dlaczego? Wiele wątków pobocznych zostaje tylko zaznaczonych, by potem nie wrócić (kwestia odzyskania czytelników „Kuriera”, interwencja w domu Cyganów), a inne wracają po dłuższej przerwie (zaginięcie młodego Kielaka), co może zaskoczyć paroma zbiegami okoliczności. Jednych przekonają, innym wydadzą się naciągane. Ja w obydwa dochodzenia wsiąkłem, głównie dzięki bardziej zwartej narracji oraz świetnie prowadzonemu napięciu do samego końca. A to mi się rzadko zdarza w przypadku seriali kryminalnych.

Nadal najmocniejszym punktem „Rojsta” jest odtworzenie realiów epoki. Scenografia, rekwizyty i kostiumy znakomicie przypominają lata 90. – szare, bure, pozornie tylko lepsze. Klimat jeszcze potęguje osadzenie historii podczas powodzi, gdzie wiele budynków zostało zalanych. Ulice pełne brudu, wyrzucanych mebli i popowodziowego błota tylko pomagają wejść w to nowe bagienko. Muzyka też robi swoje, gdzie w tle mamy hip-hopowe kawałki Liroya i Kalibra 44, ale najbardziej zaskoczyło mnie jedno. W scenach w hotelu, gdzie na dole jest bar towarzyszy muzyka z lat 80. i to był dla mnie pewien problem. Równie świetnie zrobione są sceny retrospekcji z życia Wanycza, gdzie poznajemy prawdę wokół znajdującego się w lesie obozu dla Niemców. To, co tylko wspomniano w pierwszej serii, nabiera konkretnego kształtu i pokazuje bezwzględność czasów, gdzie bezwzględność Niemców zastąpiła bezwzględność Sowietów oraz prawo zwycięzcy (zwane też prawem silniejszego). Od warstwy wizualnej – zdominowanej przez żółć i czerń – po scenografię oraz aktorstwo (głównie Krzysztofa Oleksyna i znanej z „Dark” Giny Steibitz).

Także aktorsko jest przynajmniej o klasę wyżej niż poprzednio. Grający główne role w pierwszej serii Andrzej Seweryn (Wanycz) i Dawid Ogrodnik (Zarzycki) tutaj zostają zepchnięci na dalszy plan. Nadal jednak mają wiele do roboty, zwłaszcza Ogrodnik, który nie zmienił się aż tak bardzo. To nadal dziennikarz-idealista, zbyt mocno oddany pracy i łatwo dający się podejść. Jednak bardzo zaskoczyła mnie jego relacja z żoną (ucharakteryzowana i o wiele lepsza Zofia Wichłacz), naznaczona nieznaną tajemnicą z przeszłości kobiety. Starzy znajomi nadal trzymają fason jak Ireneusz Czop, Michał Kaleta, Dominik Bąk czy Piotr Fronczewski. Jednak to nowe postacie rozdają karty tutaj i jestem pod wielkim wrażeniem. Zarówno Magdalena Różczka (sierżant Jass), jak i Łukasz Simlat (sierżant Mika) przechodzą tutaj samych siebie. One jest twarda, zdeterminowana i nie odpuszcza w wyjaśnieniu sprawy, co wynika z pewnego bardzo poważnego błędu z przeszłości. Bliżej ją poznajemy podczas krótkich rozmów z ojcem, zaś fascynacja astrologią czy tarotem wyróżnia ją z tłumu innych policjantek. Mika to z kolei inny egzemplarz – jąkała, troszkę starszy, zmęczony. Początkowo może budzić śmiech, ale to tylko powłoka, skrywająca bardzo inteligentnego śledczego, który jest wplątany w sieć układów i nie zawsze działa dobrze. Niemniej pod koniec serii pokazuje drzemiącą w sobie jasną stronę Mocy, znakomicie uzupełniając się z Jass.

Pozostali aktorzy też wypadają tutaj dobrze: od Łukasza Lewandowskiego (ojciec Gwitta – świadek Jehowy) przez Mirosława Kropielnickiego (Kielak) i Michała Pawlika (gliniarz Dzidzia z fryzurą prawie na czeskiego piłkarza) po śliskiego Marcina Bosaka (Jacek Dobrowolski, szef osiedla Oaza). Nawet drobne role są zagrane bardzo wyraziste, co w przypadku polskich produkcji jest rzadkością, a nie chcę wymieniać wszystkich. Inaczej zmieniłoby się to w nieskończoną wyliczankę.

Drugi sezon „Rojsta” przebija poprzednika w każdym aspekcie, mając o wiele lepszą historię do opowiedzenia. Brudny klimat, świetne aktorstwo oraz pierwszorzędna realizacja sprawiają, że mogę „Rojst ‘97” nazwać najlepszym polskim serialem zrobionym dla Netflixa. Czy będzie trzecia seria? Wszak twórcy pozostawili furtkę do tego.

8,5/10

Radosław Ostrowski