Venom

Po sukcesach MCU niemal każda wytwórnia próbuje zbudować jakieś swoje własne uniwersum. Część praw do postaci z komiksów firmy śp. Stana Lee miało 20th Century Fox (seria X-Men) oraz Sony Pictures (Spider-Man), więc było z czego budować. A po sukcesie wspólnego filmu o Spider-Manie z Tomem Hollandem („Spider-Man: Homecoming”), studio uznało, że jest w stanie pociągnąć samodzielnie serię wokół przeciwników Pajączka. I na pierwszy ogień ruszył „Venom”. Ale po kolei.

venom1

Poznajcie Eddie’ego Brocka – bardzo ostrego i bezkompromisowego dziennikarza śledczego, prowadzącego bardzo popularny program „Raport Brooka” (Internetowy hicior). Oprócz tego ma piękną dziewczynę, prawniczkę i bardzo trudny charakter, co doprowadził do zwolnienia z poprzedniej pracy. Dlatego zamiast Nowego Jorku, jesteśmy w San Francisco. I Eddie znów popełnia błąd, przeprowadzając wywiad z szefem Life Foundation, przez co traci wszystko. Z gwiazdy mediów w menela w ciągu pół roku. Ale wszystko się zmienia z powodu pewnej pani doktor, która prosi go o pomoc. Eddie się włamuje i zostaje zarażony symbiontem – kosmiczną flegmą, łączącą się z ludzkim ciałem.

venom3

Powiem krótko – „Venom” w reżyserii Rubena Fleischera („Zombieland”) jest dziwaczną hybrydą, nie wykorzystującą w pełni swojego potencjału. I niestety, ale studio wpierdoliło się w robotę reżyserowi. I tak z małego, skromnego filmu grozy z kategorią R, zrobił się klasyczny origin story z PG-13. Sama zamiana nie musiała być niczym złym, jednak historia jest zrobiona po sznurku, nie dając nic w zamian. Po drodze mamy wiele ciekawych wątków: dziwna relacja Eddiego z Venomem (okraszona odrobinką złośliwego humoru), która osłabia organizm naszego dziennikarza, szefa korporacji prowadzącego nielegalne eksperymenty czy samych symbiontów, próbujących wykorzystać ludzi jako „nosicieli”.

venom2

Ale sama intryga jest bardzo szablonowa i nie angażująca, żaden wątek nie zostaje w pełni rozwinięty. Niby toczy się dwutorowo (poza Eddiem jest jeszcze drugi symbiont próbujący dotrzeć do Life Foundation i ten wątek zajmuje sporo czasu), a wszystko kończy się standardową, nudną napierdalanką dwóch symbiotów oraz ich nosicieli. Same sceny akcji wyglądają całkiem nieźle (zwłaszcza pościg na motorze), ale efekty specjalne mocno walą po oczach. Wyjątkiem jest sam design Venoma, bardzo przypominający swój komiksowy pierwowzór. Miejscami aż się prosi o krew i posokę (sceny umierania „gospodarzy” i opuszczenia symbiontu aż chciałyby wyglądać niczym z body horrorów Davida Cronenberga – czemu odpuszczono to?), by dodać troszkę mroczniejszego klimatu. Jak choćby w scenie pierwszej walki Venoma, która bardzo skojarzyła mi się z „Upgrade”.

Jedyna rzecz, która trzyma ten film do samego końca, jest Tom Hardy w roli głównej. Zarówno, gdy trzeba pokazać jako zgorzkniałego, zmęczonego człowieka (w stylu klasycznego, cynicznego antyherosa), jak i ostatniego sprawiedliwego w tym świecie. Jego rozmowy z Venomem dodają troszkę pieprzu oraz charakteru temu filmowi. Bardzo przekonujący wariat. Cała reszta postaci jest tylko i wyłącznie dodatkiem, zmarnowanym przez twórców. Michelle Williams jako (była) dziewczyna tylko się snuje po planie, Riz Ahmed jako czarny charakter jest zwyczajnie nijaki (klasyczny korposzef), a cameo ze sceny po napisach wygląda zbyt groteskowo, by traktować go poważnie.

Niestety, ale mimo szczerych chęci nie jestem w stanie powiedzieć niczego dobrego o „Venomie”. Bez Toma Hardy’ego byłby to bezwartościowy śmieć, od razu skierowany na VOD, DVD czy inne streamingi. Być może powstanie ciąg dalszy, ale raczej nie będę na niego czekał.

5/10

Radosław Ostrowski

Creed: Narodziny legendy

Rok 1976 wydawał się złotym rokiem dla kina amerykańskiego. Swoje wielkie i ważkie dzieła zrealizowali wtedy Brian De Palma („Carrie”), John Carpenter („Atak na posterunek 13”), Martin Scorsese („Taksówkarz”) i Alan J. Pakula („Wszyscy ludzie prezydenta”). Ale wtedy Oscary za tamten rok zgarnął skromny, niepozorny film opowiadający do bólu amerykańską opowieść od zera do bohatera – „Rocky” Johna G. Avildsena z mało znanym, trzecioligowym aktorem Sylvestrem Stallone’m (także autorem scenariusza) w roli głównej stał się wielką furtką dla kariery aktora.

creed3

40 lat i pięć sequeli później…  Adonis jest młodym, czarnoskórym facetem pracującym w dużej korporacji. Niby jest bogaty i awansował, ale ciągnie go do walki na ringu. Od dziecka się bił i jakby tego było mało, jest synem legendarnego pięściarza, Apollo Creeda, którego nigdy w życiu nie poznał i jest wobec niego wściekły. Chce na własną rękę odnieść sukces. By to osiągnąć, przyjeżdża do zimnej Filadelfii, licząc na pomoc rywala swojego ojca i legendarnego fightera – Rocky’ego Balboa. Mężczyzna, mimo wątpliwości, decyduje się wesprzeć chłopaka.

creed1

Ryan Coogler to niezależny reżyser, którego nazwisko stało się znane, dzięki nagrodzonemu trzy lata temu w Sundance „Fruitvale” i dostał szansę na realizację większego dzieła. Ktoś może zapytać, czy jest sens kręcenia siódmej części o legendarnym Rocky’m? Poza zbiciem kupy pieniędzy? Bo, podobnie jak w przypadku ostatnich „Gwiezdnych wojen” można poczuć deja vu. Sama historia to w zasadzie uwpółcześniony „Rocky” z pewnymi drobnymi modyfikacjami – bogaty czarny chłopak, nieśmiała dziewczyna, która może stać się miłością życia, szansa na wielką walkę (i wielkie pieniądze), wreszcie sam Rocky, tym razem będący mentorem i nauczycielem młodego fightera. Niby to już wszystko znamy, ale reżyserowi udaje się włożyć w to sporo emocji i energii. Standardowa zbitka treningowa oparta na szybkim montażu, motywacyjne mowy, pierwsza duża walka (znakomicie sfilmowana za pomocą jednego ujęcia), wreszcie starcie z niekwestionowanym mistrzem. Brzmi jak ograny do bólu dramat bokserski? Ale Cooglerowi udaje się to wszystko uwiarygodnić zarówno dobrymi dialogami, solidnym warsztatem technicznym i czuć tutaj respekt wobec legendy poprzednich części (wplecione w soundtrack motywy Billa Conti), a napięcie potrafiło utrzymać się do samego końca, co wydawało się wręcz niemożliwe przy tak długo granej serii.

creed2

Dobrze się to ogląda zarówno dzięki nostalgicznemu klimatowi, jak i dobremu aktorstwu. Nie zawodzi Michael B. Jordan w roli Creeda. Takie postacie nazywane były kiedyś łobuzami, dodatkowo poza tym, że kocha naparzanie się po ryju (chociaż nie wiem, czy na jego miejscu rzuciłbym stabilną pracę), jednak najtrudniejsze dla niego jest wyjście z cienia ojca, którego nie znał. A to jest bardzo ciężkie brzemię, z którego sam nie jest w stanie się wyzwolić. Zaskoczeniem była dla mnie nieznana wcześniej Tessa Thompson – pozornie nieśmiała Bianca, ze sceny na scenę zyskiwała dzięki urokowi oraz sile charakteru.

creed4

Ale prawda jest taka, że film zawłaszczył wracający do postaci Rocky’ego Sylvester Stallone. Tym razem Włoski Ogier to po prostu żywa legenda Filadelfii, która mimo sławy, szacunku otoczenia pozostaje tym samym prostolinijnym, skromnym i pokornym facetem. Zmęczonym życiem, skrywający żal za śmierć żony, czeka tak naprawdę tylko na śmierć. Relacja z młodym Creedem, staje się dla niego impulsem, by jeszcze raz podnieść rękawicę i zawalczyć, tym razem o siebie. Sylwek znowu daje z siebie wszystko i nawet, gdy mówi oczywiste banały, brzmi wiarygodnie, a to dużo. I ten powrót był znacznie lepszy niż Arnolda Żelaznego do „Terminatora”.

creed5

Czy można „Creeda” nazwać narodzinami legendy? Na to pytanie tylko czas potrafi odpowiedzieć. Nie jest to wielkie kino, bo jest pełne schematów (ładnie poprowadzonych), a niektóre wątki – głównie relacja Adonisa z wdową po ojcu – można było bardziej rozbudować i rozwinąć. Niemniej reżyserowi udało się odświeżyć serię, by znów utrzymać w napięciu do finałowego starcia. I za to ma u mnie dożywotni szacunek.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Jess i chłopaki – seria 1

Jessica Day jest nauczycielką, która ma dość pokręcony charakter. Po rozstaniu ze swoim chłopakiem, próbuje znaleźć nowe mieszkanie. W końcu odpowiada na ogłoszenie zawarte przez trzech facetów: podrywacza Schmidta, przeżywającego rozstanie barmana Nicka oraz wysportowanego Trenera, którego potem zastąpi były koszykarz Winston. I ona wniesie sporo zamieszania w ich życie.

jess_i_chlopaki1

Za ten sitcom od Foxa odpowiada Elizabeth Merriweather, scenarzystka komedii „Sex Story”. I trzema przyznać, że jest to całkiem sympatyczna propozycja. Po pierwsze, brak śmiechu z puszki, co ostatnio jest standardem. Po drugie, krótkie (20-minutowe) odcinki sprawdzają się naprawdę porządnie, a humor jest dość wyważony. Owszem, bywa trochę popijawy i seksualnych aluzji, jednak nie jest to ani wulgarne ani chamskie. Nie brakuje też i poważniejszych refleksji na temat związków, przyjaźni i miłości. Każdy odcinek to osobna historia, a wyraziste charaktery tylko nakręcają tą produkcje. Bo czy można nie przejąć się podrywami Schmidta, który jest maksymalnie napalony na piękne laski? Czy łatwo łamiącego się Nicka? Nie są to może gwałtowne i doprowadzające do ostrego bólu brzucha ze śmiechu, ale to się zaskakująco dobrze sprawdza.

jess_i_chlopaki2

Jednak i tak wszystkich przebija Jessica (urocza Zooey Deschanel). Jaka ona jest? Naiwna, postrzelona, pogodna i… niezdecydowana. W dodatku niemal ciągle śpiewa, zachowując sie lekko niedojrzale I doprowadzając wielu do szewskiej pasji. Całość ma odrobinę szaleństwa (gra w „Prawdziwego Amerykanina” – gra pijacka, próby znalezienia pracy u Winstona czy retrospekcje dotyczące poszczególnych postaci), ogląda się lekko, a panowie (zwłaszcza Max Greenfield – Schmidt, przywiązany do bogactwa oraz porządku podrywacz i Jake Johnson – będący jego kompletnym przeciwieństwem Nick) ładnie wspierają Jess, stając się jej kumplami. I jeszcze jest Cece (apetyczna Hannah Simone), która jest jej powiernicą. Taka paczka namiesza mocno.

jess_i_chlopaki3

Pierwsza seria jest dość spokojna i sympatyczna, miejscami idąc w absurd. Jeśli macie trochę wolnego czasu, możecie miło spędzić czas. Pod warunkiem, że lubicie Zooey Deschanel. W innym wypadku nie podchodźcie.

jess_i_chlopaki4

7/10

Radosław Ostrowski

Fruitvale

Oscar Grant III był 22-letnim, czarnoskórym facetem, dla którego Sylwester 2008 roku miał być dniem sporych zmian. Jednak finał był tragiczny – razem z kumplami zostali zatrzymani za bójkę w metrze na stacji Fruitvale i został postrzelony. Niestety, zmarł w szpitalu. O jego ostatniej dobie opowiada film Ryana Cooglera.

fruitvale1

Paradokumentalna realizacja (surowa kolorystyka, kamera głównie z ręki) może się podobać i na pewno robi wrażenie. Tempo jest dość spokojne, bo to obyczajowe kino, jedynie finał mocniej trzyma za gardło. Cały chyba problem polega na tym, że reżyser chyba na siłę chcę wybielić swojego bohatera. Owszem, nie był święty – siedział w więzieniu, dilował prochami, bzykał się z innymi panienkami poza swoją żoną. Ale to jest pokazane jako przeszłość. Oscar stara się być w porządku i wyprostować swoje życie, być w porządku wobec swojej matki, żony i córki, które wielokrotnie okłamywał. Nowy Rok miał być nowym etapem, nowym rozdziałem, ale już nie zostanie on napisany. I te trochę wygładzone losy bohatera działają bardzo obojętnie, mimo próby łamania chronologii, choć aktorzy dwoją się i troją, by uwiarygodnić całą historię (i trzeba przyznać, że Michaelowi B. Jordanowi i Octavii Spencer – Oscar i jego matka – się to udaje), co nie wywołuje poczucia totalnego znużenia.

fruitvale2

Ale dobre aktorstwo i kilka niezłych dialogów to troszeczkę za mało, by uznać seans debiutanta za wielkie zwycięstwo. Niemniej życzę Cooglerowi powodzenia, gdyż mam wrażenie, że jeszcze nie raz usłyszymy o tym chłopaku.

6/10

Radosław Ostrowski