Solid Gold

O głośnej sprawie Amber Gold chyba każdy słyszał. Parabank, który okazał się wielką finansową piramidą, doprowadzając do utraty i defraudacji setek milionów złotych. Jak się okazało, prezes banku Marcin Plichta działał pod parasolem lokalnych polityków oraz służb specjalnych przez co ta instytucja funkcjonowała kilka lat. Aż dziwne, że dopiero teraz powstał film inspirowany tą historią, jednak by go zrealizować reżyser Jacek Bromski wziął pieniądze od TVP. Ta liczyła chyba na bardziej wyrazisty przekaz polityczny, lecz nie dostawszy go wywołała zamieszanie na poprzednim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Film najpierw został wycofany, TVP zażądało zwrotu pieniędzy, zaś Bromski postanowił całość przemontować i dodać ponad 30 minut nowego materiału. Co wyszło z tego zamieszania?

Bohaterka filmu jest Kaja Miller – młoda policjantka, która podczas akcji schwytania bandyty zostaje porwana i zgwałcona. Udaje jej się jednak uciec, zabijając wszystkich, co ją przetrzymywali, lecz odchodzi z policji. Tak samo jak jej szef, Nowacki. Po ośmiu latach jednak Trójmiasto znowu wzywa ich oboje. Wszystko z powodu tytułowego Solid Gold – banku obiecującego duże zyski, lecz Komisja Nadzoru Finansowego ma wobec niego wątpliwości. Jego prezesem jest Kawecki, tajemniczy biznesmen z niejasną przeszłością. Nowacki dołącza do CBŚ i ściąga Kaję, samotnie wychowującą córkę. Sprawa nabiera rozpędu, kiedy zostaje zamordowany właściciel knajpy Sommelier. Facet był słupem, a szefem naprawdę jest jeden z ludzi Kaweckiego.

Jacek Bromski i kino sensacyjne to połączenie, które raczej zawodziło niż dawało wiele satysfakcji. Niby próbowano opisać rzeczywistość z dużymi aferami, intrygami pokazującymi powiązania policji, gangsterów, polityki, biznesu i służb specjalnych, jednak brakowało napięcia oraz było strasznie nudno. „Solid Gold” podąża tą samą ścieżką, choć początek obiecuje coś innego. Ostatecznie wracamy na stare śmieci oraz klimat z lat 90. Skorumpowani politycy, policjanci, współpraca mafii z biznesem i służbami specjalnymi PRL-u, które – mimo zmiany ustroju oraz wielu członków będących już w zaawansowanym wieku – nadal mają wpływ na obecną rzeczywistość.

Sama intryga zaczyna coraz bardziej się rozwadniać, a zamiast śledztwa skupiamy się na wielu wątkach pobocznych (zabójstwa wspólników Kaweckiego, odkrywanie wtyki, przez co napięcie słabnie. Postać Miller (porządna Marta Nieradkiewicz) zostaje zepchnięta na dalszy plan, stając się tylko pionkiem w walce miedzy Nowackim a Kaweckim. Pierwszy dalej walczy o sprawiedliwość, choć nie zawsze pozwalają mu politycy. Drugi chce zerwać z przeszłością i zacząć życie człowieka interesu, ale pojawiają się komplikacje. Problemem jest zbyt wiele postaci, jeszcze bardziej spowalniając całą historię i nie dodając zbyt wiele do historii: właściciel knajpy, prawa ręka Kaweckiego, pomocnik Nowackiego, generał Wilkosz i jego pomocnik, pewnie dłużnik, jego zona, komendant policji. Czasami gubiłem się w tym wszystkim, a kilka pozornych zaskoczeń nie działało (tożsamość zabójcy dla mnie była łatwa do odczytania).

Aktorsko jest tutaj strasznie nierówno, bo najlepiej działa tutaj duet antagonistów. Wyprany, zmęczony i zdeterminowany Janusz Gajos jako gliniarz kontra elegancko ubrany, próbujący działać sprytem Andrzej Seweryn. Obaj panowie są fantastyczni, przyciągając uwagę do samego końca. Jeśli chodzi o drugi plan to jest bajzel. Najlepiej wypada Olgierd Łukaszewicz w roli opanowanego, działającego w cieniu generała Wilkosza oraz w drobnym epizodzie Krzysztof Stroiński (Kaziak). Reszta jest albo przeciętna (Stramowski, Leonenko i – ku mojemu zdumieniu – Kościukiewicz) albo niewykorzystana (Czarnik, Hycnar, Żmijewski), co wprawiło mnie w konsternację.

Dziury, nuda, przeciętność. Ten film jest gorszy od „Anatomii zła”, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Bromski powinien sobie odpuścić kręcenie kina sensacyjnego. Bo z filmu na film wychodzi mu coraz gorzej. Takiego marnotrawstwa tematu nie widziałem od dawna, a szum wokół niego jest niezrozumiały dla mnie.

5/10

Radosław Ostrowski

Małżowina

Zdarzają się takie filmy, które znają tylko najbardziej zatwardziali fani konkretnego reżysera. Może wynikać z faktu, że dany tytuł powstał zanim filmowiec osiągnął rozpoznawalność i sukces. Albo miał tak wąską, ograniczoną dystrybucję, że nikt o nim kompletnie nie słyszał. Ciężko to sobie wyobrazić, ale taki film ma w swoim dorobku Wojciech Smarzowski. Ale jak to, o czym opowiadasz? A słyszeliście o „Małżowinie”? Nie? Była to produkcja telewizyjna, która nie jest zbyt często pokazywana.

malzowina1

Bohaterem film jest mężczyzna, który parę lat temu napisał powieść. Odniosła ona wielki sukces, ale w tej chwili próbuje stworzyć nowe dzieło. Dlatego właśnie przenosi się na warszawską Pragę i nowego mieszkania. Ale każda jego próba jest dość problematyczna z powodu sąsiadów. Chce o nich pisać, ale są strasznie hałaśliwi. Kłótnie, awantury, wrzaski, chlanie – jak pracować przy czymś takim. A to nie jedyny problem dla bohatera.

malzowina2

„Małżowina” jest bardzo skromna, wręcz kameralna, przez co czuć telewizyjny sznyt. Całość toczy się niemal w jednym pomieszczeniu, które jest w stanie znaleźć się w ujęciu kamery. Historii w zasadzie trudno tu znaleźć, bo widzimy niemal cały czas bohatera w mieszkaniu. Niby chce pisać, ale jakoś mu się nie chce, co troszkę przypomina sytuację z „Bartona Finka”. Samo mieszkanie ze zlewem, ciągle otwierającą się szafą wygląda jakby jeszcze było w trakcie remontu. Brudne, lepkie, ciasne, zaś w tle mamy miejscami punkową muzę, jakieś rozmowy o niczym, a świat spoza mieszkania widzimy tylko przez judasza. I to wywołuje pewne wrażenie nierzeczywistości, gdzie nie wiadomo co jest prawdą, a co tylko zmyślone przez autora. Pod koniec pojawiają się pewne montażowe przebitki, doprowadzając do spustoszenia w głowie. Problem w tym, że ta eksperymentalna forma zwyczajnie męczy. Dialogi, mimo przebłysków, wydają się prowadzić donikąd.

malzowina3

Wygląda to amatorsko, a grający główną rolę zagrał Marcin Świetlicki i prezentuje się bardzo dobrze ze swoim zachrypniętym głosem. Z drugiego planu wybija się Marian Dziędziel, choć głównie słychać go za ścianę oraz Maciej Maleńczuk jako lubiący wypić Nowy.

„Małżowina” to najbardziej eksperymentalny film w dorobku Smarzowskiego, gdzie zaczyna się powoli kształtować jego styl. Skupienie się na polskich przywarach, chlaniu i chropowatej rzeczywistości już jest obecne, choć następne filmy są bardziej przystępne.

6/10

Radosław Ostrowski

Lady Pank i goście – LP1

lp1-w-iext52920669

Lata 80. w polskiej muzyce to był czas eksplozji rocka w każdej możliwej wersji: od przebojowych, chwytliwych numerów przez punkową wściekłość i nowofalowe wycieczki aż po cięższe, metalowe popisy. Wśród grup z tego okresu jedną z bardziej pamiętanych było Lady Pank, którego filarem są gitarzysta Jan Borysewicz i wokalista Janusz Panasewicz. Ich debiutancka płyta “Lady Pank” z 1983 roku była kopalnią wielkich przebojów jak “Kryzysowa narzeczona”, “Mniej niż zero” czy “Zamki na piasku”. Z okazji 35-lecia tej płyty, kapela postanowiła dokonać remake’u tego wydawnictwa, zapraszając gości przed mikrofon.

Zazwyczaj, gdy słyszę o tego typu przedsięwzięciach nie mogę pozbyć się wrażenia, że to skok na kasę w najprostszy i najprymitywniejszy ze sposobów. Jednak pomysł, by do głosu dopuścić innych, a Panasewicza zepchnąć na dalszy plan (udziela się raptem w czterech utworach), był sam w sobie dość intrygujący. Przedsmak dostajemy w “Mniej niż zero”, gdzie wprawne ucho wychwyci m.in. Grzegorza Markowskiego, Kasię Kowalską i Piotra Roguckiego, nie ograniczających się tylko do chórku w refrenie (na szczęście), a zamiast solówki na gitarze wchodzi… akordeon Marcina Wyrostka, wywołując lekkie zamieszanie. Jedynie perkusja mocno zdradza, że jest to współczesna realizacja, ale nadal to ma w sobie tę moc, co 35 lat temu. Ale paradoksalnie, nie jest to w żadnym wypadku wadą. Ten hołd (bo tak należy odebrać “LP1”) wypada naprawdę dobrze, nie rezygnując z ognistych dźwięków (“Fabryka małp”, mroczniejsze “Pokręciło mi się w głowie” ze skromnym udziałem Lecha Janerki czy instrumentalne “Zakłócenie porządku”).

A jak poradzili sobie sami wokaliści? Każdy próbował odcisnąć swoje własne piętno, co zdecydowanie udało się Krzysztofowi Zalewskiemu (“Fabryka małp”), Kasi Kowalskiej (“Zamki na piasku”), nawet Piotrowi Roguckiemu (“Vademecum skauta”), który jakoś mniej irytował swoją manierą. Zaskoczył mnie za to Artur Rojek (“Wciąż bardziej obcy” z lekko zmienionym instrumentalnym finałem), którego delikatny, wręcz leciutki głos początkowo może nie pasować do tego utworu, a jednak nie było zgrzytu. Lech Janerka ograniczony jest do roli tła, a Markowski trzyma fason.

Za to niespodzianką są dorzucone 3 utwory, których w podstawowej wersji nie było, ale zostały nagrane przed wydaniem pierwowzoru jako single. “Mała Lady Pank” z Borysewiczem na wokalu nadal potrafi oczarować, w “Tańcz głupia tańcz” Maciej Maleńczuk ze swoim zachrypniętym głosem może wielu zirytować, ale jest dość znośny (poza refrenem). Ale największe wrażenie robi “Minus 10 w Rio”, gdzie swoje bardziej zadziorne oblicze prezentuje… Kasia Nosowska, kasując wręcz wszystkich (bo od tego ona jest, tak samo jak solo na trąbce, dodając lekko jazzowego animuszu).

Czy “LP1” było skokiem dla kasy? Muzycznie nie poddano utworów jakimś poważniejszym modyfikacjom, chociaż Borysewicz nadal potrafi czarować swoimi solówkami. Chociaż nie wszystkich zaproszonych gości wykorzystano w 100% (Janerka), to same utwory ciągle się bronią tekstami, melodyką oraz energią, a zmiennicy na mikrofonie wyciskają wszystko, co się da, a to wyróżnia całość. Pozycja godna polecenia.

8/10

Radosław Ostrowski

Maciej Maleńczuk – Maleńczuk gra Młynarskiego

malenczuk-gra-mlynarskiego-b-iext51294345

Ten kontrowersyjny wykonawca z Krakowa, zaczynał od grania na ulicy, potem byli Pudelsi i Homo Twist. Obecnie działa solowo, mierząc się z różnymi stylami, serwując masę coverów z zespołem Psychodancing. Teraz postanowił zmierzyć się (po Wysockim i Starszych Panach) z dorobkiem zmarłego Wojciecha Młynarskiego. Jak to wyszło?

Brzmi to tak jak Maleńczuk grał z Psychodancing, czyli takie delikatne, niemal folkowo-jazzowe interpretacje rozpisane na gitarę, kontrabas i perkusję. Ta formuła działa w otwierającym całość skocznym “Mam zaśpiewać coś o cyrku”,  bardziej zadziornym “Absolutnie”, zmieniającego się we… flamenco czy cudownie ubranej w bossanovę, romantycznej “Żniwnej dziewczynie” z cudną wokalizą między zwrotkami (piękna piosenka). Pojawiają się także utwory w stylu country “Nowa jElita”, a nawet lekko zabarwionej “rosyjskością” (pędząca “Szajba”), ale ten rozgardiasz dziwnie się nie gryzie. Chociaż nie mogłem pozbyć się pewnego wrażenia, że wszystko jest troszkę na jedno kopyto. Mimo pewnej skoczności i pozorów dynamiki w postaci gry gitary, to wszystko tak naprawdę jest tylko polem dla przewrotnych tekstów. Nawet pozornie melancholijne “Jeszcze w zielone gramy”, będące czymś w rodzaju dziwacznego tanga, brzmi dość koślawo. Chociaż bardziej “podchmielone” brzmienie “W co się bawić”, dodaje jakieś ironii, a pełne smyczków i “średniowiecznej” stylizacji “Ballada o szewcu Dratewce” brzmi cudnie (choć fragmenty archiwalne I odgłosy baranów pod koniec ubarwiają).

A jak radzi sobie Maleńczuk? Jest taki jak zawsze, pozornie jakby nieobecny, śpiewający troszkę od niechcenia. Sam wybór piosenek jest – jak sam twierdził – według klucza politycznego, co nie jest przypadkiem. Wystarczy choćby wsłuchać się w “Tupnął książę” z kneblami w rolach głównych, “Co by tu jeszcze” czy “Ballada o dwóch koniach” (znowu westernowo). I te słowa nadal pozostają aktualne, co jest ogromnym plusem.

Czy dobrze zrobił Maleńczuk biorąc się za Młynarskiego, czy może oddał niedźwiedzią przysługę? Myślę, że wyszło całkiem nieźle, ale można było jeszcze bardziej zaszaleć i mocniej zaznaczyć swoim piętnem jak zrobiło Raz Dwa Trzy jak było słychać w “Żniwnej dziewczynie” czy “Balladzie o szewcu Dratewce”. Całkiem przyjemne dzieło.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Maciej Maleńczuk – Jazz for Idiots

000572AS1H9XWR49-C122

Maciej Maleńczuk to jedna z barwniejszych postaci polskiej sceny muzycznej – kontrowersyjny rockman, który ostatnio tak miesza gatunkami i konwencjami, że można się łatwo w tym pogubić. Tym razem postanowił rozstać się z Psychodancing i założyć nową grupę, grającą jazz. Poza Maleńczukiem, który gra na… saksofonie, zespół tworzą trębacz Przemek Sokół, basista Andrzej Laskowski, pianista Darek Tarczewski oraz perkusista Tobias Hass.

Ku zaskoczeniu, „Jazz for Idiots” jest albumem instrumentalnym, który wydaje się wzorować na klasyce gatunku. Na początek dostajemy „Gekona” z popisem Sokoła oraz elegancką grą klawiszy (stary, dobry Hammond) wspartych przez zgraną sekcję rytmiczną. „Petite Fleur” zaczyna się strzałem i chaotyczną grą wszystkich, by następnie się wyciszyć w stronę eleganckiego tanga, gdzie Maleńczuk z Sokołem grają głośno, by potem z lekkością wskoczyć w refrenie. Kompletnym odlotem wydaje się „Snobby Bobby” z futurystyczną elektroniką oraz agresywnym saksofonem, co dla osób rzadko sięgających po jazz, może wywołać ogromny szok. Następną zmianą jest bardziej taneczna i skoczna piosenka „Tell Me That You Want Me”, wykonana z luzem oraz niezłym głosem Maleńczuka. Bardziej poważny jest temat z filmu „Wielkie żarcie”, gdzie swoje robi przede wszystkim fortepian i swawolne wokalizy Macieja, by potem znów otrzymać lżejszą „Melodię na trzy oddechy”.

Słychać, że muzycy są zgrani i mieli sporo frajdy podczas nagrywania tego materiału, jednak zaskakuje mnie zachowawczość i powściągliwość, czego po takim twórcy jak Maleńczuk się nie spodziewałem. Poza „Snobby Bobby” drugim takim przełamaniem jest elektroniczno-orientalny „Jazz Is Dead”. Rzadko śpiewający Maleńczuk ma w sobie sporo uroku (wdzięczne „Ach, proszę pani”), a i saksofonem gra nie najgorzej. Sam artysta zapowiadał, że będzie to jazz bardziej przystępny dla ludzi i próba dekonstrukcji, ale to tylko połowicznie zostało wykonane. „Jazz for Idiots” wydaje się materiałem skierowanym raczej dla zaczynających przygodę z tym gatunkiem muzycznym, ale też znawcy gatunku znajdą wiele dla siebie. I jestem ciekawy kolejnego ruchu Maleńczuka.

7/10

Radosław Ostrowski

Maciej Maleńczuk i Psychodancing – Tęczowa swasta

malenczuk_and_psychodancingteczowa_swastacover2014asperity

Ten facet wie jak skupić uwagę na sobie. Legendarny frontman Pudelsów i Homo Twist od działa razem z zespołem Psychodancing, grając głównie rovery. Ale tym razem postanowił wsadzić kij w mrowisko. I zrobił to tytułem, ale czy poza tym jest coś ciekawego do zaoferowania?

O dziwo, jest to bardzo różnorodny brzmieniowo materiał. Od reggae po rocka aż na disco kończąc. Jednak na mnie największe wrażenie zrobiło lekko oniryczne „Nie proś do siebie złych mocy”, stawiające na elektroniczne tło oraz rożne pomruki, dynamiczny niemal punkowy „Totalny dym”, będący niemal wygłupem funkowy „Naczelny prorok” czy mieszający rocka z organami „Diabeł w wiosce”. Wiec dzieje się tutaj sporo, jednak zbyt duży rozrzut czyni ta płytą niespójną. Nie brakuje tu zarówno wiochy w stylu Psychodancing („Kosa tango”),  publicystycznej ironii znanej z „Wolnosci słowa” czy ciężkiego brzmienia a’la Homo Twist. Tylko to się nie układa w żadną sensowną całość, bardziej przypominając złapanie kilku srok za ogon. W dodatku czasami melodie staja się bardzo podobne do siebie („Postman” i „Emeryt embrion”), a kilka tekstów (m.in. „Chłopaki z miasta”) to niewypały. Co innego, gdy facet robi zgrywę wobec Cyganów („Cygańska dusza”), pedofilii („Teofil-pedofil”), idzie w Orient („Hokej”) oraz samego Putina (techniawka „Vladimir”).

Innymi słowy, Maleńczuk sam nie do końca wie, co chce osiągnąć. Nie brakuje mocnych strzałów i perełek, ale są też słabsze tekstowo i muzycznie. Wiec bilans jest całkiem niezły, choć w większości przypadków jest to wiele hałasu o nic.

6/10

Radosław Ostrowski


 

Marek Jackowski – Marek Jackowski

Marek_Jackowski

Płyty wydawane po śmierci twórcy zawsze wprawiają w konsternację. Zwłaszcza gdy zawierają premierowy materiał i zwyczajnie nie wypada powiedzieć nic złego. Tak jest w przypadku ostatniej płyty Marka Jackowskiego, który nagrał z zaproszonymi gośćmi.

Jest to bardzo delikatne granie gitarowe, bardziej wyciszające i refleksyjne, a także bardzo melodyjne. Ale nie brakuje tutaj trochę mocniejszego uderzenia („Przychodzisz, odchodzisz” z silną gitarą oraz wokalem Piotra Cugowskiego), jednak dominują tutaj smyczki („Deszcz”, „Odnajdziemy się”), delikatne brzmienia gitary, choć perkusja potrafi zaszaleć albo skręcamy w stronę lekko popowej („Tyle muszę”), orientalnej („Kraj”) czy bluesowej („Miasto wzywa” ze świetnym saksofonem, „Matka od samotnych drinków”). Brzmi to po prostu bardzo dobrze, zaś nawet lekko taneczne elementy (perkusja w „Tyle muszę” czy „Nie zawsze jest tak jak chcesz”) nie przeszkadzają, a nawet intrygują.

Bardzo podobały mi się teksty – proste, ale za to poruszające, intrygujące i życiowe. Także sam Jackowski śpiewa naprawdę dobrze, choć bardzo delikatnie. Zaś wśród śpiewających tutaj są trzymający fason Piotr Cugowski, lekko stonowany Muniek Staszczyk („Ulica miłości”, „Nie zawsze jest tak jak chcesz”), rozpoznawalny Maciej Maleńczuk („Miasto wzywa”, „Kraj”), delikatna Anna Maria Jopek („Deszcz”, „Tyle muszę”), dająca radę Ania Wyszkoni („Odnajdziemy się”, „Matka od samotnych drinków”) oraz mocna Ewa Prus („Nie ma cię”). I wszyscy wypadli naprawdę zgrabnie i słuchało się tych piosenek z wielką frajdą.

Powiem wam szczerze – jest to naprawdę dobra płyta, serwująca coś, co wiele lat temu można było określić mianem szlachetnej muzyki rozrywkowej. Proste, ale nie prostackie, delikatne, eleganckie oraz zaskakująco pogodne.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Klenczon – Legenda

Klenczon__Legenda

Tribute-albumy są jednym z najtrudniejszych rzeczy jakie mogą być zrobione przez artystę. Jednak tym razem mamy mierzenie się z legendą i to nie byle jaką. Bo Krzysztof Klenczon był jedną z najważniejszych postaci polskiej muzyki rock’n’rollowej i jednym  z filarów Czerwonych Gitar. W hołdzie dla tego muzyka i wokalisty powstała płyta „Klenczon – Legenda” objęta patronatem żony, Alicji Klenczon.

Album ten zawiera 10 coverów, nad których produkcją odpowiada Marcin Barycki, zaś przy realizacji grał zespół w składzie: Kuba Jabłoński (perkusja), Marcin Barycki (gitary), Michał Grott (bas), Sebastian Stanny (saksofon) i Jan Gałach (skrzypce). Nie zabrakło tutaj znanych przebojów i równie znanych wykonawców (choć nie wszystkie utwory są mi znane). A jak brzmi całość? Różnorodnie, choć w porównaniu do oryginałów zmian jest tu niewiele (przynajmniej w tych znanych mi piosenkach jak „Port”), zaś muzyka jest świadomie oldskulowa i lekko staroświecka.

Druga rzecz, która może drażnić to fakt, że wykonawcy zwyczajnie odśpiewują utwory, nie dodając nic od siebie, choć nie wszyscy (wyjątkiem jest Budyń w „Nie przejdziemy do historii” – dynamicznym, lekko psychodelicznym utworze i Maciej Maleńczuk w odjechanej „Kronice z podróży, czyli ciuchcią w nieznane”). Jednak nie powiedziałbym, że są to covery zaśpiewane słabo czy nieudolnie (może poza Soyką i jego wersją „Historii jednej znajomości”). Jednak udało się zebrać ciekawą grupę m.in. Muńka Staszczyka („Port’), Roberta Gawlińskiego („Biały krzyż”) czy Macieja Balcara („Jesień idzie przez park”).

Pewnym bonusem i rarytasem są dwie, niepublikowane piosenki w wykonaniu samego Klenczona w wersjach domowych, z lekko podniszczonym dźwiękiem i mimo tego brzmią naprawdę ładnie.

Co mogę powiedzieć? To nie jest ani zaskakujące czy nietypowe, ale brzmi i słucha się tego naprawdę dobrze. Niby to niewiele, ale jest zaskakująco i ciekawie, zaś muzyka to okazuje się naprawdę wiecznie żywa.

7/10

Radosław Ostrowski