Wielki marsz

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w ciągu ostatnich lat filmowcy coraz chętniej biorą się za ekranizowanie bardzo bogatego dorobku mistrza grozy, Stephena Kinga. W samym 2025 roku dostaliśmy już dwie: czarną komedię „Małpa” oraz bardziej refleksyjne „Życie Chucka”. Już za dwa miesiące pojawi się bardziej skupiony na akcji „Uciekinier”, ale teraz dostaliśmy „Wielki marsz”.

Powieść została wydana w 1979 roku pod pseudonimem Richard Bachman, choć napisał ją jeszcze jako student pierwszego roku na uniwersytecie w Maine w latach 1966-67. Plany do jej ekranizacji już były szykowane w 1988 roku przez samego George’a Romero. Po drodze jeszcze szykowali się inni reżyserzy jak Frank Darabont, James Vanderbilt czy Andre Orvedal. Ostatecznie za kamerą stanął znany z serii „Igrzyska śmierci” Francis Lawrence, zaś scenariusz stworzył JT Mollner – reżyser zeszłorocznej niespodzianki „Strange Darling”. Co mogło powstać z takiego połączenia?

Akcja toczy się w niezbyt określonej przyszłości, kiedy w USA doszło do kolejnej wojny domowej, wskutek której władzę przejęło wojsko. 19 lat po jej zakończeniu zostaje utworzone najważniejsze wydarzenie sportowe, mające zjednoczyć kraj: Wielki Marsz. Bierze w nim udział 50 młodych chłopców z całego kraju, w nagrodę dostając sporo pieniędzy oraz… życzenie. Zawodnicy dostają wodę i drobny prowiant, a całość jest pokazywana przez telewizję. Jak wygrać? Jest to banalnie proste – wystarczy być jedynym chodzącym na trasie, pozbawionej końca. Jeśli będziesz szedł poniżej 5 km/godzinę, otrzymuje się ostrzeżenie, a gdy dostanie się takich ostrzeżeń trzy, zawodnik otrzymuje czerwoną kartkę. To znaczy kulę w łeb.

Już po tym opisie można odnieść wrażenie, że „Wielki marsz” klimatem przypomina wcześniej wspomniane „Igrzyska śmierci”, „Battle Royale” czy „Squid Game”. To by wyjaśniało wybór Francisa Lawrence’a na stołku reżyserskim, jednak film ma zupełnie inny klimat oraz atmosferę. Cały marsz obserwujemy z perspektywy uczestników, w zasadzie (poza retrospekcjami) nie znając niczego na temat świata przedstawionego. Pozornie wszystko wydaje się wręcz spokojne czy sielankowe. Do pierwszego strzału i śmierci, pokazywanej bez żadnego znieczulenia. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak drgnąłem przy każdym wystrzelonym naboju. Śmierć jest tu zarówno brutalna i szokująca. A wizualnie wszystko jest tu bardzo depresyjne, wyprane z kolorów i utrzymane w tonacji szarości. Jeszcze bardziej uderza tu niemal pusta przestrzeń (ogromne pola i lasy), z nieliczną grupą ludzi, patrzącą na maszerujących z obojętnością niż ekscytacją. Jak dodamy do tego wyniszczone, opustoszałe budynki, można odnieść wrażenie bycia w jakiejś postapokalipsie. Brakuje tylko pustynnego krajobrazu, by poczuć się niczym w „Mad Maxie”. I jak w tej rywalizacji znaleźć w sobie człowieczeństwo czy zaprzyjaźnić się?

Wszystko do tego zagrane przez grupę w większości mało ogranych i rozpoznawalnych twarzy. Cieszy mnie obecność Marka Hamilla (już drugi raz w tym roku w adaptacji Kinga) jako major, motywujący zawodników do walki i będący bezwzględnym wojskowym. Jednak dla mnie sercem jest budowana relacja między Rayem Gerratym i Peterem McVriesem granymi przez Coopera Hoffmana oraz Davida Jonssona. Tu jest miejsce i na odrobinę humoru, ale też obaj mają najlepiej napisane, z rozbudowaną przeszłością. Nawet drobne role są wyraziście zagrane m. in. przez Garretta Wareinga (enigmatyczny Stebbins), Charliego Plummera (antypatyczny Berkovitch) czy Romana Griffina Davisa (Curley).

Dla mnie „Wielki marsz” to najlepsza kinowa adaptacja Kinga od dawna. Lawrence bardzo przekonująco pokazuje dystopijny, bardzo mroczny świat coraz większej beznadziei i desperacji w przetrwaniu. Bardzo mocne, brutalne kino, będącej bliżej klimatem „Czyż nie dobija się koni” niż „Igrzyskom śmierci”, co wcale nie musi być wadą.

8/10

Radosław Ostrowski

Życie Chucka

Co mogło powstać z połączenia sił dwóch specjalistów od horroru – filmowego i literackiego? Mike Flanagan to twórca znany głównie z serialowych miniseriali grozy jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, „Nocna msza” czy „Zagłada domu Usherów”. Stephen King – cóż, tego pana fanom straszenia przedstawiać nie trzeba. Już dwa razy ich drogi się przetarły: najpierw w powstałej dla Netflixa „Grze Geralda” oraz w „Doktorze Sen”, czyli karkołomnej kontynuacji „Lśnienia”. Teraz pojawia się kolejne wspólne (chyba można tak to nazwać) dzieło – „Życie Chucka”. I to jest zupełnie inna bestia.

Cała historia opowiedziana jest w trzech aktach, zaczynając od… końca. Widzimy świat, który zaczyna przechodzić katastrofę. Kolejne części świata są albo zalewane powodziami, niszczone przez wulkany, trzęsienia ziemi i reaktory nuklearne. Co doprowadza do zniknięcia ludzi, także braku Internetu, telefonów komórkowych, a nawet telewizji. Do tego wszędzie pojawiają się reklamy, banery związane z niejakim Charlesem Krantzem (Tom Hiddleston) z okazji 39 wspaniałych lat. Ale kim jest Chuck?

Sama historia opowiedziana od końca łączy ze sobą postać Chucka – księgowego, ze smykałką do tańca. Flanagan odwracając chronologię, próbuje pokazać pokręcone losy człowieka oraz jego małego wszechświata. Czyli ludzi mających wpływ na niego, drobnych momentów z życia aż po śmierć na raka. Mamy tu zarówno wychowujących go dziadków: wnikliwego księgowego (Mark Hamill) oraz babcię, co w liceum była królową parkietu (Mia Sara). Jest też nauczycielka wf’u, pani Rohrbacher (Samantha Sloyan) czy właściciel domu pogrzebowego (Carl Lumbly), niespełniony prezenter pogody. Pewne postacie, miejsca (strych zamknięty na klucz), a nawet zdania w każdym akcie się powtarzają niczym w pętli. Jednak ta opowieść kompletnie mnie nie zaangażowała. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze: ta dziwaczna konstrukcja, gdzie każdy akt jest osobną opowieścią (wizja końca świata, nagły moment z życia Chucka parę miesięcy przed chorobą oraz dojrzewanie i wychowanie u dziadków), wywoływał na początku dezorientację. Dopiero w drugim akcie coś się przestawiło i obraz zaczął ożywać, jednak zakończenie mnie nie usatysfakcjonował. Drugi problem to narracja z offu – nie dlatego, że źle brzmi. W końcu wypowiada ją sam Nick Offerman, ale miałem poczucie przeładowania nią. Zbyt wiele rzeczy jest nią niejako maskowane, a za mało pokazane. I samego dorosłego Chucka w wykonaniu Hiddlestona jest zwyczajnie malutko (za to scena tańca na ulicy z grającą perkusją oraz Annalisse Basso – rewelacyjna, od zdjęć przez montaż aż po choreografię).

Aż sam nie chce wierzyć, że to piszę, ale „Życie Chucka” to pierwsze rozczarowanie w dorobku Flanagana. Czy to wynika z tego, że reżyser zbyt wiele czasu spędził w telewizji, przez co powrót do krótszej formy był wyboisty, czy może sam materiał źródłowy nie był zbyt dobry – nie umiem rozstrzygnąć. Film ma swoje momenty, jest dobrze zagrany i ładnie wygląda, ale nie potrafił mnie emocjonalnie zaangażować. Pierwszy duży zawód tego roku.

6/10

Radosław Ostrowski

Zagłada domu Usherów

Rzadko sięgam po horrory, bo zbyt łatwo jestem podatny na straszenie. Niemniej jest paru reżyserów tego gatunku, których dorobek uważnie obserwuje. Jak choćby Mike Flanagan, który ostatnimi czasy tworzył dla Netflixa mini-seriale jak „Nawiedzony dom na wzgórzu” czy „Nocna msza”. Ta współpraca dobiegła końca i reżyser tym razem przeszedł (brzmię jakbym mówił o piłkarzu) do Prime Video, by pracować nad adaptacją „Mrocznej wieży” Stephena Kinga. Ale na pożegnanie Amerykanin zdecydował się zmierzyć z „Zagładą domu Usherów” Edgara Allana Poe.

Punktem wyjścia całej tej opowieści jest spotkanie dwóch mężczyzn w opuszczonym domostwie, co lata świetności ma już dawno za sobą. Gościem jest pracujący w prokuraturze Auguste Dupin (Carl Lumbly), zaś gospodarzem ścigany przez niego Roderick Usher (Bruce Greenwood) – szef koncernu farmaceutycznego i właściciel ogromnej fortuny. Właśnie pochował sześcioro swoich dzieci, które zginęło w makabrycznych okolicznościach. Nestor rodu chce złożyć swoje zeznanie i powiedzieć jak zmarło jego potomstwo. Do tego przy okazji poznajemy jak mężczyzna ze swoją siostrą-bliźniaczką Madeline (Mary McDonnell) zbudowali swoje imperium. Przed śmiercią potomstwa i ostrym procesem sądowym.

Flanagan tym razem klei cały dorobek Poego i uwspółcześnia cała historię, tworząc bardziej horrorową wersję… „Sukcesji”. Akcja toczy się na kilku przestrzeniach czasowych, zaczynając na dzieciństwie z lat 50., początkach pracy w korporacji końcówce lat 70. i do współczesności. Zarówno podczas rozmowy dwójki bohaterów, jak i na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Flanagan nigdzie się nie spieszy z całą historią, pokazując galerię ludzi odrażających, brudnych i złych do szpiku kości. Psychopaci, socjopaci, nałogowcy, żądni władzy, pieniędzy oraz pozycji, dla której będą w stanie zrobić wszystko. Bez względu na cenę i konsekwencje, co tylko jeszcze bardziej czyni całą familię antypatyczną.

A cóż to za galeria postaci – pragnący miłości ojca, niepewny Frederick (Henry Thomas), hedonistyczny Prospero (Sauriyan Sapkota), specjalizująca się w PR-e wyrachowana Camille (Kate Siegel), tworzący gry video i ostro ćpający Napoleon „Leo” (Rahul Kohli), nakręcona na punkcie zdrowia Tamerlane (Samantha Sloyne) oraz uzdolniona medycznie karierowiczka Victorine (T’Nie Miller). Każde z nich skrywa pewne ukryte emocje, obsesje, motywacje, zaś ich wspólne sceny podnoszą napięcie do sufitu. Jak dodamy do tego odrobinkę czarnego humoru oraz makabryczne sceny śmierci (bardzo krwawe jak na Flanagana), efekt jest co najmniej piorunujący.

Cudownie stylowo sfotografowany, okraszony nerwowo-elegancką muzyką, świetnym dźwiękiem oraz mocnym napięciem. I nie mogę też nie wspomnieć o rewelacyjnym aktorstwie. Imponujące wrażenie zrobił na mnie Bruce Greenwood w roli Rodericka Ushera. Z jednej strony bardzo opanowany, elokwentny i pełny pychy, ale jednocześnie gdzieś tutaj skrywa się strach, lęk przed nieuniknionym oraz pewne wycofanie. Chyba jedyny bohater jaki wywoływał we mnie coś więcej niż obrzydzenie. O wiele bardziej enigmatyczna jest Carla Gucino, która jest… no właśnie. Odwiedza każdego członka rodziny, za każdym razem wyglądając, mówiąc i zachowując się inaczej. Wydaje się być osobą wiedzącą więcej o wszystkich, znającą ich ukryte myśli i lęki. Równie mocny jest – bardzo wycofany – Mark Hamill jako Arthur Pym, prawnik rodziny i fixer.

„Zagłada domu Usherów” to najlepsza rzecz jaką Mike Flanagan zrobił dla Netflixa. Fenomenalna technicznie, rewelacyjnie zagrana oraz chyba najbardziej interesująca adaptacja dzieł Poego jaką mogę sobie wyobrazić. Mroczne, niepokojące, brudne i bardzo satysfakcjonujące doświadczenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Księga Boby Fetta

Kolejny serial osadzony w uniwersum Gwiezdnych wojen. Zanim jednak sięgnę po „Andora”, zrobię sobie parę kroków do tyłu i sięgnę po inne produkcje z tego świata na małym ekranie. Jak pamiętamy z „Powrotu Jedi” Boba Fett – łowca nagród podczas walki na Morzu Wydm spadł w szponu bestii zwanej Sarlakiem, a ten go przeżuwał i trafił dłuuuuuuuuuuuuuuugie lata. Pojawił się w drugim sezonie „Mandalorianina” trochę starszy, ale nadal potrafił łoić tyłki i być prawdziwym złodupcem. Pod koniec tego dzieła przejął tron po Jabie the Hutt, teraz mieli sprawdzić co dalej się działo.

boba fett1

Akcja „Księgi Boby Fetta” toczy się zarówno po wydarzeniach z „Mandalorianina”, ale też przed oraz równolegle z poprzednią produkcją Jona Favreau. Fett razem z towarzyszącą mu Fennec Shand próbuje rządzić półświatkiem na planecie Tattoine. Nie chce jednak robić tego twardą ręką czy terrorem, lecz chcąc zaskarbić sobie szacunek. Reszta ważnych graczy ma na temat inne zdanie, co potwierdza próba zamachu przez wynajętych zabójców. Kto i dlaczego? Pojawia się jeszcze nowy gracz, zajmujący się handlem przyprawą. Ciekawe, czy w tym świecie też się ta substancja nazywa melanż. 😉 Sytuacja staje się na tyle poważna, że prosi o pomoc… Mandalorianina.

boba fett2

Historia, choć trwa tylko 7 odcinków, jest dość poszatkowana. Sporo miejsca (gdzieś do 4 odcinka) zajmują retrospekcje, pokazujące wyrwanie się z gardła Sarlaca, przebywanie na pustyni z klanem Tuscenów, wreszcie uratowanie Shand oraz odzyskanie statku. Dzieje się dużo, choć początkowo to wszystko wydaje się bardzo chaotyczne. Jakby twórcy (scenarzysta i showrunner Jon Favreau oraz ekipa reżyserów pod wodzą Dave’a Filoni oraz Roberta Rodrigueza) bała się czegoś pominąć. To sprawia, że tempo jest bardzo nierówne. Powoli budowany świat dookoła, który poznajemy szybko i skrótowo, miasto w zasadzie to jedna ulica z kasynem oraz siedzibą burmistrza (pałac Boby/Jabby jest poza nim), co wygląda dość tanio. Jasne, po drodze poznajemy inne miejsca (głównie w retrospekcjach Boby), zaś sceny potrafią złapać za gardło swoim tempem oraz inscenizacją (napad na pociąg z Tuscenami czy finałowe starcie w mieście).

boba fett3

W ogóle sceny z przeszłości, gdzie osłabiony Fett trafia do plemienia Tuscenów najpierw jako niewolnik, by następnie stać się członkiem klanu interesowały mnie najbardziej. Powolne odzyskiwanie sprawności fizycznej, walka z potworami czy brawurowy atak na pociąg wciągały świetnie. Sceny bardziej dziejące się teraz wydają się szybko zawiązywane (choć główny prowodyr zamieszania nie jest do finału ujawniany). Do tego postacie poboczne w zasadzie robią za tło (burmistrz, szefowa kasyna, młodociany gang), a w dwóch przedostatnich odcinkach Fett w ogóle się nie pojawia. Dlaczego? Bo w piątym i szóstym odcinku „Księga Boba Fetta” zmienia się w… „Mandalorianina”. Dowiadujemy się, co stało z Din Djarinem, Grogu (nawet widzimy jak szkrab trenuje pod okiem Luke’a Skywalkera). Samo w sobie nie jest to niczym, ale to przecież nie o tym miał być ten serial. Wszystko kończy się strzelaniną w dość chaotycznym stylu, dając trochę zbyt wiele fan service’u, który wydawał mi się zbędny. Po co? Na co to komu? Nie można było z tym poczekać do 3. serii przygód Mando?

boba fett4

„Księgi Boba Fetta” wywołują bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony chce rozwijać znajome uniwersum, ale z drugiej za mocno patrzy za siebie. I to mocno podcina mu skrzydla w rozwinięciu swojego potencjału. Niby bawiłem się dobrze, ale poczucie niedosytu pozostało.

7/10

Radosław Ostrowski

Laleczka

Choć nie oglądałem wcześniej laleczki Chucky, sama postać była mi znana. Stworzona przez Dona Manciniego (ten cykl nadal jest tworzony) istota, czyli lalka z duszą seryjnego mordercy istnieje od końca lata 80., postanowiono stworzyć tą postać kompletnie od nowa i dostosować do czasów współczesnych. Jak sobie z tym poradził reżyser Lars Klevberg?

laleczka1

Sama historia jest prosta, a jej bohaterem jest Andy – chłopak niedosłyszący. Nie ma przyjaciół, mieszka z matką, jednocześnie niedawno się przeprowadzili do nowego lokum. I dlatego ma pewne problemy z adaptowaniem się w nowym otoczeniu. Matka pracuje w markecie przy punkcie obsługi klienta, gdzie są sprzedawane m.in. lalki Buddy, będące towarzyszami oraz najbliższymi przyjaciółmi rodziny. Kiedy jedna z uszkodzonych lalek trafia do zwrotu, kobieta zabiera ją do domu i daje ją synowi. Problem w tym, że lalka została uszkodzona, a wszelkie zabezpieczenia (przemoc, bluzgi) zostały poluzowane w fabryce w Wietnamie. A to oznacza jedno: będzie rzeź.

laleczka2

„Laleczka” (Chucky w tytule wyleciał) w zasadzie można określić mianem klasycznego slashera, okraszonego czarnym humorem. Tylko, że tutaj inaczej są rozkładane akcenty. Tutaj lalka nie jest opętana, tylko wadliwa. Dla niej znaczenie przyjaźni aż po grób ma charakter wręcz toksyczny. Przyjaźń aż po grób, bez dzielenia się z nikim innym, traktując każdego jak potencjalne zagrożenie. A że jeszcze ma dostęp do technologicznych cacek od swojej firmy (telefon, samochód, telewizor), czyni go bardziej przerażającego i niebezpiecznego. Dodajmy do tego głos Marka Hamilla jako Chucky’ego i będziemy mieli komplet. Sama opowieść nie jest skomplikowana, ale w tej prostocie jest tutaj siła.

Wizualnie przypomina troszkę filmy z lat 80., gdzie gra światłem oraz kolorami jest bardzo istotna. I nieważne, czy jesteśmy w mieszkaniu, na zewnątrz domu czy w zaciemnionym supermarkecie. Tutaj udaje się zbudować poczucie niepokoju i zagrożenia, zaś zgony są jednocześnie krwawe, brutalne oraz zabawne (akcja z dozorcą). Czuć tutaj troszkę inspirację „Stranger Things” (para dzieciaków, których poznaje Andy), a w tle gra muzyka oparta na syntezatorach.

laleczka3

Pod względem aktorskim jest tutaj naprawdę solidnie. Błyszczy Gabriel Bateman w roli Andy’ego, potwierdzając, że nie ma złych aktorów dziecięcych na terenie USA. i tworzy bardzo zgrabny duet z Aubrey Plazą, czyli matką. Ta relacja jest pokazana bardzo wiarygodnie, choć na początku miałem problem z uwierzeniem, że taka młoda dziewczyna może być matką. Humor wnosi tutaj Brian Tyree Henry w roli sąsiada-policjanta, a także dość pokręcony duet Kristin York/Ty Consiglio, czyli parka przyjaciół, pomagających później naszemu bohaterowi.

Nowa „Laleczka” wygląda jak jeden z bardziej wariackich odcinków „Czarnego lustra”, wzięty w sztafaż slasherowej rzezi z czarnym humorem. A jednocześnie nie obraża inteligencji widza, klisze gatunkowe traktuje mniej serio i jest zwyczajnie fajnym straszakiem. Czekam na ciąg dalszy, który zapewne nastąpi.

7/10

Radosław Ostrowski

Czarny kryształ: Czas buntu – seria 1

Inny czas, inne miejsce – od tego zdania zaczął się nakręcony w 1982 roku „Ciemny kryształ” Jima Hensona oraz Franka Oza. Mroczne fantasy dla młodego widza w dniu premiery w box officie zwrócił koszty produkcji i nawet przyniósł nawet skromne profity. Nie na tyle jednak duże, by zrealizować kolejny film w tym świecie. Były próby realizacji sequela, ale te przez wiele lat spaliły na panewce. Wszystko się zmieniło, gdy do Jim Henson Company zwrócił się Netflix. Choć pierwotny pomysł studia kierowanego przez córkę Hensona zakładał stworzenie serialu animowanego, szefostwo filmy z dużym N zaproponowało zrealizowanie serialu w formie znanej z oryginału. Innymi słowy, kukiełki wracają do gry, na ekranie nie pojawia się żaden człowiek, a jedyną różnicą jest drobne wsparcie efektów komputerowych. Ale ciągle w głowie pojawiało się pytanie, czy w ogóle był sens tworzenia serialu w takiej archaicznej formie? Dodatkowo moje obawy spowodowała osoba reżysera, czyli Louisa Leterriera, którego filmy były najwyżej średnio-niezłe.

 

Akcja serialu toczy się setki lat przed wydarzeniami z filmu. Więc nie musicie go oglądać, by wejść w ten świat krainy Thra. Żyznej oraz bardzo różnorodnej, a także pełnej zróżnicowanych ras. Ale w centrum jest Kryształowy Zamek ze znajdującym się Kryształem Prawdy. Jego strażniczką była matka Aughra, jednak została podstępem zastąpiona przez Skeksów. Ci, choć okrutni i bezwzględnie pragnący długowieczności, udają dobrych panów dla Gelflingów. Ci ostatni nie domyślają się, że grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Wszystko zaczyna się od zabójstwa jednej ze strażniczek Miry, dla zdobycia esencji jej życia, by osiągnąć długowieczność.

 

Muszę przyznać, że sama historia (mimo znajomości finału w postaci filmu) jest w stanie zaangażować i jednocześnie bardzo rozbudowuje świat przedstawiony. Tylko pozornie intryga wydaje się bardzo prosta i wydaje się klasyczną walką dobra ze złem. Po części to prawda, jednak twórcy dogłębnie pozwalają wejść w ten bogaty świat, który jest świetnie sfotografowany. Wrażenie robi bardzo szczegółowa scenografia oraz różnorodne lokacje: od pustyni, bogatego pałacu, biblioteki czy zamku Skeksów. Gdybym miał do czegoś porównać serial Leterriera, to najbliżej byłoby do „Władcy Pierścieni” zmieszanego z „Diuną” (tworzenie esencji dla wiecznego życia – taki odpowiednik melanżu) oraz „Grą o tron” (wewnętrzne spięcia wśród Skeksów).

ciemny krysztal czas buntu1-4

Także sam świat jest bardzo przebogaty. Oprócz Skeksów, który nadal są brzydki, zdegenerowani oraz budzą grozę, jest parę innych raz. Lekko rozrabiający, a jednocześnie traktowani jak niewolnicy (przez Skeksów) Podlingowie, delikatni Mistycy (choć widzimy tylko dwóch), magiczne Drzewo Azylu, wielkie pająki i wiele, wiele innych. Ale najbardziej interesujący są Gelflingowie: bardzo liczni i podzieleni na klany, a każdy z nich zajmuje się czym innymi. Jeden to wyższe sfery, przekonane o swojej potędze, inni specjalizują się w odczytywaniu symboli, jeszcze inni są wojownikami, są też dbający o zwierzęta przebywające pod ziemią itd. I ten podział jest bardzo sprytnie wykorzystywany przez Skeksów do szerzenia nieufności, podejrzliwości oraz pomaga w manipulacji.

ciemny krysztal czas buntu1-2

Ale to, co najbardziej wyróżnia serial, to kukiełki. Niby wyglądają znajomo i tylko pozornie sprawiają wrażenie, jakby ktoś wyciągnął je sprzed ponad 35 lat. Tylko, że… nie. Nadal pewien problem stanowi mimika twarzy (a konkretnie jej brak), ale wszystkie emocje są pokazywane gestami, a nawet oczami. Zastosowanie tej formy nie zmienia faktu, że opowieść jest brutalna i mroczna. Nie brakuje momentów godnych kina grozy (śmierć Miry czy tortury wobec Badacza) lub filmów wojennych (ostateczna konfrontacja ze Skeksami), ale twórcy nie przekraczają tej granicy, by wywołać koszmary u młodego widza. Same sceny akcji wyglądają po prostu świetnie (odbicie Riana z ręki Szambelana), a parę inscenizacyjnych pomysłów zaskakuje jak opowiedzenie historii Thra za pomocą… przedstawienia kukiełkowego czy Aughra próbująca odnaleźć „pieśń Thra”.

ciemny krysztal czas buntu1-3

Kukiełki brzmią fantastycznie, bo udało się zebrać iście gwiazdorską obsadę. Naszej trójce protagonistów przemawiają głosem Tarona Egertona (walczący Rian), Nathalie Emmanuelle (empatyczna Deet) oraz Anyi Taylor-Joy (Brea), którzy wykonują swoją robotę fantastycznie. Niektóre głosy są dość trudne do rozpoznania, co też staje się dodatkową zabawą. Ale na mnie największe wrażenie zrobił kapitalny Simon Pegg (śliski Szambelan, który jest takim intrygantem, co pragnie władzy), cudowny Jason Isaacs (budzący grozę i majestat Cesarz Skeksów) oraz mocna Donna Kimball (zadziorna Aughra). Ale prawda jest taka, że trudno tutaj się do kogokolwiek przyczepić. Naprawdę, co nie jest częstym zjawiskiem.

ciemny krysztal czas buntu1-6

To jest kolejna serialowa niespodzianka od Netflixa. Absolutnie techniczne cudo, zdominowane przez efekty praktyczne, co tworzy dzieło unikatowe. Czuć mocno ducha oryginału, ale za pomocą nowoczesnej technologii i wciągającą opowieścią, dogłębniej eksploatować ten świat. Wierzę, że powstanie ciąg dalszy.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Wielka Czerwona Jedynka

To fikcyjny opis życia oparty na prawdziwej śmierci.

wielka_czerwona_jedynka1

Mocne słowa jak na początek filmu, zwłaszcza wojennego. Chociaż najbardziej znane dzieło Samuela Fullera opowiada o tytułowej jednostce walczącej w II wojnie światowej, to zaczynamy historię 11 listopada 1918 roku, gdy Wielka Wojna zbliżała się ku końcowi. Ale nie do wszystkich dotarła ta wiadomość, gdyż szeregowy Possum zabija pojawiającego się niemieckiego żołnierza na froncie. To było 4 godziny po zawarciu rozejmu. Wyrywając z czapki czerwoną naszywkę, zostaje stworzona jednostka piechoty: Wielka Czerwona Jedynka. W 1942 roku Possum (już w randze sierżanta) dowodzi oddziałem wchodzącym w skład tej jednostki, przemierzając północną Afrykę, Sycylię, Normandię aż do wyzwolenia czechosłowackiego obozu koncentracyjnego.

wielka_czerwona_jedynka2

Fuller tym razem ma większy rozmach niż się można po tym twórcy przewidzieć (choć nie widać, ze to 5 milionów), skupiając się na bohaterach zamiast wojenną rozpierduchę. Wszystko poznajemy z perspektywy szeregowego Zaba (alter ego samego reżysera), będącego narratorem tej historii. Owszem, jest to pokazane bardzo skrótowo, wręcz mamy ciąg epizodów, składających się w pewną wizję. Dla wielu będzie to zbyt naiwne i pełne nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności (pewnego rodzaju „nieśmiertelność” sierżanta – akurat był ranny, więc nie powinien się liczyć – i czwórki wojaków, towarzyszących do samego końca), a Niemcy posiadają umiejętności strzeleckie na poziomie imperialnych szturmowców, to jednak skupienie się na bohaterach daje prawdziwego kopa.

wielka_czerwona_jedynka3

Zab, Vinci, Griff i Johnson są młodymi żółtodziobami mającymi pierwszy kontakt z wojną i karabinem, niekiedy muszą przełamywać swoje przekonania związane z zabijaniem, wyhartować się w boju, by przetrwać. Nie są jednak pozbawionymi cynikami, co wynika też z okoliczności (pomoc dla chłopca w pochowaniu matki w zamian za informację o dziale czy… poród w czołgu – śmieszna scena). Nasze chłopaki są traktowani jak mięso armatnie, a kilka scen mocno pokazuje absurdalność wojny (atak za Niemców w kościele, będącym ośrodkiem dla chorych umysłowo czy spotkanie z wojskiem składającym się ze starców, uzbrojonych w widły).

wielka_czerwona_jedynka4

„Wielka Czerwona Jedynka” ma w sobie coś z heroicznej propagandy, lecz Fuller wiele razy ją przełamuje. Czy to pokazując żołnierzy w Ardenach, co umarli na… zawał, infiltrujących szpiegów (scena kolacji), zmęczonych Niemców czy młodego chłopaka z Hitlerjugend, który po zabójstwie dostaje po dupie. Dosłownie, co pokazuje cyfrowo zrekonstruowana wersja z 2004 roku, trwająca prawie 3 godziny i robi świetne wrażenie: surowe, naturalistyczne zdjęcia, typowo militarna muzyka oraz świetne udźwiękowienie (te strzały robią robotę!!). Jeśli dodamy do tego smolisty humor, precyzyjnie budowane napięcie (ostrzał snajpera na Sycylii czy zasadzka niemiecka, gdzie wróg udaje trupa) oraz idealnie pasującego do swojej roli Lee Marvina, to wychodzi świetne kino.

wielka_czerwona_jedynka5

I żeby była jasność, nie jest to realistyczne kino wojenne, tylko świetnie skrojona i niepozbawiona mocnych, głębszych obserwacji rozrywka, jakiej po Fullerze się nie spodziewałem. Wojna z jednej strony widowiskowa (pirotechnicy mieli co robić), a jednocześnie bardzo kameralna.

8/10

Radosław Ostrowski

Samuel_Fuller