Wykidajło

Złote lata 80. i 90., czyli czasy wielkiej popularności produkcji na kasety video. Filmów prostych, pozbawionych jakichś głębszych refleksji na temat kondycji świata, człowieczeństwa i innych Wielkich, Poważnych Spraw. A wszystkie problemy można było rozwiązać twardymi pięściami, bronią palną albo białą. Do tego szalonego świata zaprasza powstały w 1989 roku „Wykidajło”.

Punkt wyjścia to bardzo uwspółcześniony western. Kowboj nazywa się James Dalton (Patrick Swayze) i studiował filozofię. Lecz zamiast dumać i myśleć zaczął słuchać Franka Kimono, co zmieniło jego mentalność. Ciosy karate ćwiczył z bratem, a potem stanął na bramce i nikogo się nie bał. Ma reputację na dzielni taką jak w świecie zabijaków ma John Wick. Czyli jest taką legendą, że ludzie specjalnie chcą się z nim naparzać i ogarnia porządek. W końcu przychodzi do niego niejaki Tilghman (Kevin Tighe), co prowadzi bar zwany Double Douce, gdzieś na obrzeżach Kansas City. Chodzi o zrobienie porządku, bo miejsce zmienia się w jedną wielką mordownię. Zespół gra zakratowany, ludzie się naparzają, butelki i noże lecą, więc łatwo nie będzie. Do tego jeszcze w okolicy krąży pewien dziany bonzo Brad Wesley (Ben Gazzara) – facet bierze haracze od wszystkich, ma gliniarzy w kieszeni i masę sługusów do robienia za niego brudną robotę. Konfrontacja wydaje się nieunikniona.

Jeśli myślicie, że to brzmi jak kompletnie przerysowana fantazja z jakiejś pulpowej literatury, to… właśnie tak jest. Reżyser Rowdy Herrington tworzy historię tak szablonową i oczywistą, że bardziej się już nie da. Jedyne, co może przyciągnąć uwagę, to podkręcenie wszystkiego do ekstremum. Nasz heros jest wręcz mieszanką opanowanego mistrza zen z mroczną przeszłością, serwujący swoje mądrości, zaś między waleniem w mordę wypala papierosa za papierosem. Jakim cudem jest w stanie zachować taką kondycję? Nie wiem. Główny złol jest kompletnie opanowany, zaś w swojej wypasionej chacie ma choćby… galerię wypchanych zwierząt przez niego upolowanych. Jest jeszcze równie cool mentor (legendarny Sam Elliott z siwymi włosami i wąsami), co zna go lepiej niż ktokolwiek, piękna pani doktor (Kelly Lynch), bardzo wredny silnoręki, niewidomy gitarzysta. Nie da się tego traktować z pełną powagą i twórcy wydają się być tego świadomi.

Technicznie jest to zrobione lepiej niż miałoby to prawo być. Po pierwsze, jest to cholernie dobrze nakręcone przez Deana Cundeya (wówczas znanego ze współpracy z Johnem Carpenterem). Same walki nie są szybko przycinane ani kręcone z bardzo bliska, za to mają pełno energii i surowe. W tle przygrywa rockowa muza, scenografia nie wygląda tanio, zaś dialogi są niezapomniane. Nawet jeśli wydają się zbyt znajomo brzmiące, to aktorzy wypowiadają je w bardzo przekonujący sposób. Zupełnie jakby wiedzieli w czym grają. Nawet jeśli postacie są jednowymiarowe, co jest imponujące.

Po latach „Wykidajło” wydaje się dziwnym reliktem z przeszłości. Ostateczna definicja „guilty pleasure”, czyli filmu niekoniecznie dobrego, lecz dającego ogromną masę frajdy. Bezpretensjonalna, może nawet durna rozrywka do obejrzenia ze znajomymi po bardzo ciężkim dniu pracy. I powiem wam – nie jesteście gotowi na taką jazdę bez trzymanki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bohater ostatniej akcji

John McTiernan – na przełomie lat 80. i 90. był jednym z najbardziej interesujących reżyserów kina akcji, realizując trzy fantastyczne filmy jeden po drugim: „Predatora”, „Szklaną pułapkę” i „Polowanie na Czerwony Październik”. Później już żaden film nie wywołał takiego fermentu jak w/w święta trójca, jednak rzadko schodził poniżej pewnego poziomu. Jeśli jednak miałbym wskazać najbardziej niedoceniony film w dorobku Amerykanina, byłby to „Bohater ostatniej akcji”.

bohater ostatniej akcji1

Punkt wyjścia jest aż zadziwiający i genialny w swojej prostocie. Bohaterem jest młody chłopak o imieniu Danny (debiutant Austin O’Brien), co kino kocha nad życie, bo życie jest szare, nudne i do dupy. Dlatego zamiast chodzić do szkoły, urywa się do kina na ulubione filmy akcji o najtrwardszym twardzielu policji LA – Jacku Slaterze (Arnold Schwarzenegger). Chłopiec dzięki przyjaźni ze starszym bileterze (Robert Prosky) dostaje podobno magiczny bilet od samego Houdiniego. Dzięki niemu nasz bohater wpada w sam środek… nowej części przygód Jacka Slatera.

bohater ostatniej akcji2

W założeniu ten film miał być parodią kina akcji w stylu scenariuszy pisanych przez Shane’a Blacka. Innymi słowy akcja jest bombastyczna, przerysowana i kompletnie przegięta, zaś barwny, wręcz komiksowy świat filmu kieruje się własnymi regułami oraz zasadami. Klisze oraz nielogiczności są (może zbyt topornie) komentowane przez Danny’ego, który może je wykorzystać. Fakt, że nikt poza nim nie jest świadomy tych schematów, powinien działać na jego korzyść. A jakie to szablony? Slater jako superglina, który przeżywa najbardziej wariackie eskapady, rzuca sucharami troszkę lepszymi od „Familiady”, uzbrojony po zęby. Przeciwnicy z umiejętnościami strzeleckimi godnymi szturmowców Imperium, każdy pościg kończy się eksplozją samochodów stojących sobie w tle, w mieście są same kobiety o urodzie top-modelek, niedopasowani partnerzy na komendzie (niejako z automatu) czy kompletnie uwalone ubranie w kolejnej scenie staje się czyste niczym prosto z pralki.

bohater ostatniej akcji3

Absolutna kpina i jazda bez trzymanki, bawiąca się konwencją kina. Dopóki jesteśmy w świecie Slatera zabawa jest na całego, a Schwarzenegger tworzy swoją najlepszą rolę komediową w karierze. Drugi plan tutaj też błyszczy ze wskazaniem na absolutnie rewelacyjnego Charlesa Dance’a jako pana Benedicta – świetnego strzelca wyborowego, z potężnym pistoletem (trochę mi się kojarzył ze spluwą Jokera z „Batmana” Tima Burtona) i przewyższającego inteligencją swojego pryncypała, mafiozo Tony’ego Vivaldiego. ALE jest też parę skaz. Nie mam problemu z tym, że film nie traktuje się zbyt poważnie i puszcza oko, rzucając czasem niespodziewane cameo (nie wszystkie są trafione jak Tina Turner w roli burmistrza czy animowany glina-kot Whisker). Sceny dziejące się w „naszym” świecie, czyli Nowym Jorku są – celowo – w kontraście do świata filmowego. Jest szaro, buro, brudno, deszczowo i pewne poważniejsze momenty (włamanie do domu Danny’ego) sprawiają wrażenie wyrwanych z innego filmu. Nawet próby dodania większego ciężaru bardziej działają pod koniec, gdy Slater trafia do naszego świata i tu doznaje szoku. Jednak nawet wtedy czuć napięcie, a finał łapie za gardło.

bohater ostatniej akcji4

Jako komedia się sprawdza świetnie, jednak czułem pewien niedosyt w kwestii scen akcji, które – choć wyglądają imponująco i jednocześnie absurdalnie – to jest ich za mało. Z takim tytułem chciałoby się więcej strzelanin, pościgów oraz więcej czasu w świecie filmu. McTiernan mógłby bardziej docisnąć gazu, zaś balans między akcją, komedią i dramatem bardziej zachować. Efekty specjalne (komputerowe) też nie powalają, w przeciwieństwie do pracy kaskaderów i pirotechników. Film wyprzedził swoje lata, a widzowie nie byli gotowi na taką zgrywę oraz autoironiczne oblicze Arniego.

8/10

Radosław Ostrowski

Ukryty wymiar

Rok 2040. Zostaje zbudowany statek kosmiczny o nazwie Event Horizon, którego zadaniem było poruszanie się powyżej prędkości światła. Zamiast tego posiada napęd, pozwalający przenosić się poza czas i przestrzeń. Ale podczas testowego lotu maszyna znika poza Jowiszem. I nagle po siedmiu latach statek pojawia się w okolicy Jowisza. Co się stało? Gdzie był? I co przyniósł ze sobą? Do tego zadania zostaje wysłana ekipa pod wodzą kapitana Millera.

ukryty wymiar2

Dzisiaj nazwisko reżysera Paula W.S. Andersona kojarzy się z tandetnymi filmami pokroju kolejnych części „Resident Evil”. Ale na początku swojej kariery był bardzo interesującym, obiecującym twórcą z sukcesami jak choćby filmowy „Mortal Kombat”. Kolejnym filmem po tej udanej adaptacji gry komputerowej był skrętem w stronę horroru SF. Budżet był spory, obsada to mieszanka amerykańsko-brytyjska, a intryga to mieszanka „Obcego” z… „Solaris”. Statek wydaje się opustoszały, niemal wszędzie jest krew i wszystko sprawia wrażenie nieodgadnionej tajemnicy. I wygląda niczym wielki krzyż, co raczej nie jest przypadkiem. Potem okazuje się, że statek jest nawiedzony i trafił do miejsca, jakiego nikt nie chciałby przebywać z własnej woli.

ukryty wymiar3

I tu się zaczyna z jednej strony frajda, z drugiej strony problem. „Ukryty wymiar” w straszeniu korzysta z gore i makabrycznej jatki niczym z „Hellraisera” – w scenach retrospekcji czy krótkich przebitkach. Ale jednocześnie zdarza się członkom załogi mieć zwidy czy halucynacje z przeszłości. Ale czy to wszystko z powodu obecności dwutlenku węgla, czy może statek „wyciąga” z ich głowy wszystkie lęki oraz mroczne tajemnice? A jeśli tak, to czemu nie działa na wszystkich? Dlaczego dr Weir ma obsesję na punkcie statku?

ukryty wymiar4

Dziur i nielogiczności jest tu wiele, a część z nich może wynikać z wycięcia ponad 20 minut po pokazach testowych. I to prowadzi do drugiego problemu, czyli postaci. Są one w zasadzie zarysowane na poziomie podstawowym (czym się zajmują, jak się nazywają), ale nie wierzy się do końca w te relacje. Nie ma zbyt wielu scen, gdzie poznajemy tą załogę bliżej, tylko od razu przeskakujemy do następnej sceny, następnego straszenia. Bo to jest horror, rozumiecie? Przez to kompletnie nie obchodziły mnie te postacie, mimo znajomych twarzy (Laurence Fishburne, Jason Isaacs, Sean Pertwee, Kathleen Quinlan).

ukryty wymiar1

Jest jeszcze kwestia związania z dr Weirem, co ma twarz i aparycję Sama Neilla. Kiedy ten bohater jest naukowcem i tłumaczy jak działa Event Horizon, ma włączony tryb dra Granta i jest świetny. Najgorsze zaczyna się w momencie, gdy Weir zaczyna świrować – te skoki wydają się gwałtowne i szybko znikają, jakby nic się nie stało. Ale kiedy przechodzi na ciemną stronę Mocy, wygląda bardzo paskudnie, ale głos ma zbyt delikatny i nie budzi przerażenia. Także wplecione dialogi nie dają mu zbyt wiele do pokazania.

I to jest przypadek filmu z potencjałem, który z powodu udziału osób trzecich, został zamordowany. Wygląda świetnie, ma imponującą scenografię i mroczny klimat, ale to wszystko wydaje się takie płytkie, puste oraz bez ciężaru emocjonalnego.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Nieśmiertelny

Oglądając sobie “The Old Guard” przypomniałem sobie o pewnym klasyku z lat 80., który też opowiadał o ludziach żyjących dużo dłużej od zwykłych śmiertelników. Taki jak choćby Connor MacLeod – XVI-wieczny goral ze Szkocji, który przeżył swoją śmierć podczas walki. Mieszkańcy jego rodzinnej wioski nie wierzyli swoim oczom i podejrzewali mężczyznę o układy z Szatanem. Wygnany poznaje egipskiego nieśmiertelnego, Juan Ramirez, który staje się jego mentorem i przygotowuje do ostatecznego celu: Zgromadzenia, gdzie ma dojść do walki nieśmiertelnych, jaką wygrać może tylko jeden. Przeciwnikiem jest niejaki Krugan, próbujący powalić MacLeoda już w XVI wieku.

Russell Mulcahy opowiada pozornie prostą historię o człowieku, dla którego wieczne życie staje się niby darem, lecz tak naprawdę udręką. Narracja jest prowadzona dwutorowo, gdzie poznajemy bohatera współcześnie w Nowym Jorku, jak i w przeszłości, co bardzo mnie zaskoczyło. Przejścia między tymi liniami toczą się niemal płynnie. Ale przeszłość to nie tylko szkocka wioska oraz samotnia, ale też dwa drobne epizody: XVIII-wieczna Francja (pojedynek ze szlachcicem, gdzie nasz bohater jest pijany) oraz czas II wojny światowej, kiedy zostaje uratowana przyszła współpracownica MacLeoda. Informacje dostajemy powoli, a mimo przeskoków czasowych wszystko jest przedstawione jest klarownie. Co jeszcze bardziej mnie zadziwiło to fakt, że ta historia potrafi zaangażować i ma kilka chwytających za serce momentów jak umieranie ukochanej Connora czy pojedynek Ramireza z Kurganem.

Reżyser prowadzi swoją historię bardzo pewnie oraz – co jest dużą zaletą – wygląda to świetnie. Wiele scen jest kręconych pod specyficznymi kątami, sceny akcji są ekscytujące oraz fantastyczną choreografię. A wszystko jest widoczne oraz klarowne, bez zbędnego efekciarstwa czy szybkiego montażu. To wszystko jeszcze podkręca fenomenalna muzyka Michaela Kamena oraz piosenki grupy Queen. Plus absolutnie zapadające w pamięć role Christophera Lamberta (Connor), charyzmatycznego jak zawsze Seana Connery’ego (Ramirez) oraz znakomitego Clancy’ego Browna (demoniczny Krugan). Czego chcieć więcej?

8/10

Radosław Ostrowski

Na krawędzi mroku

Ronald Craven jest inspektorem policji w Yorkshire. Żona zmarła, zaś córka Emma studiuje i udziela się w organizacji proekologicznej Gaja. Spokojne życie zmienia się w momencie, gdy przed wejście do domu dziewczyna zostaje zastrzelona. Wszystko wygląda tak, jakby to nasz policjant miał być celem ataku. Dawne porachunki, świeżo wypuszczony skazaniec? Inspektor ma wątpliwości, które potęgują odebrane ze szkoły rzeczy dziewczyny oraz fakt, że jest… napromieniowana. Czy Emma była terrorystką? Zaczyna się prywatne śledztwo.

na krawedzi mroku1

Martin Campbell to reżyser, który dzisiaj jest znany z produkcji pełnych dużego budżetu oraz świetnie zainscenizowanych scen akcji. Wystarczy wspomnieć takie dzieła jak „GoldenEye”, „Maska Zorro”, „Casino Royale” czy niedocenionego „Green Lanterna”. Nie zrobiłby jednak zrobić tych rzeczy, gdyby nie pewien serial telewizyjny z roku 1985. Produkcja zebrała kilka nagród BAFTA (w tym za najlepszy serial oraz główną rolę męską), lecz w naszym kraju jest praktycznie nieznana. A szkoda, bo mimo lat oraz dość spokojnego tempa, jest to zaskakująco wciągająca produkcja. Zaczyna się jak rasowy kryminał, pełen mroku, powoli odkrywając kolejne elementy układanki. Zwykłe dochodzenie w sprawie morderstwa zaczyna sięgać szczytów władzy, wywiadowczej gry i pewnego składowiska odpadów radioaktywnych. Zaś w tle mamy potencjalne skażenie środowiska oraz nielegalne produkowanie plutonu. I to wszystko w czasach rządów Margaret Thatcher, nuklearnego wyścigu zbrojeń oraz parę miesięcy przed wybuchem reaktora w Czarnobylu.

na krawedzi mroku2

Najbardziej zadziwił mnie fakt, że serial skutecznie trzyma się realizmu. Zapomnijcie o szybkich pościgach, popisach strzeleckich czy pędzącej na złamanie karku akcji. Campbell wspierany przez scenarzystę Troya Kennedy’ego Martina pokazuje brudny świat na styku polityki, tajnych służb i biznesu. Co gorsza, nie wiadomo komu tak naprawdę można zaufać. Szpiedzy prowadzą własne gry, korporacje idą na układy z rządem, zaś gdzieś w tle jest potencjalna katastrofa nuklearna. Kto na tym zyska, kto straci i jaki jest naprawdę cel? Pojawiają się kolejne poszlaki i tropy, klimat bardzo zaczyna przypominać szpiegowskie dreszczowce, zaś napięcie podnoszone jest stopniowo oraz konsekwentnie. Czuć, że są to lata 80., wiele momentów nie wytrzymało próby czasu (włamanie do komputera MI5 za pomocą terminala) i jest parę scen zapychaczy jak wizyta u psychiatry. Pewne spięcia mogą wywołać sceny, gdzie Craven widzi swoją zmarłą córkę i z nią rozmawia, przez co wiele osób poczuje się dziwnie. Dla mnie te momenty pokazywały tą wrażliwszą stronę psychiki Cravena. Ja nie mam z tym problemu, ale rozumiem, że może to być problem.

na krawedzi mroku3

Nawet pozornie spokojne momenty jak przesłuchanie przed komisją, potrafi zaangażować. Dialogi są proste, nie pozbawione filozoficznych wątków oraz czarnego humoru. Realizacyjnie też trudno się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia bardzo dobrze pomagają w budowie klimatu, zwłaszcza kadry nocne, nie brakuje mastershotów czy równoległego montażu. W tle za to gra bardzo rockowa muzyka Erica Claptona, w której czuć podwaliny pod „Zabójczą broń”. Nie brakuje też paru świetnie zrobionych scen akcji jak włamanie do Northmoor, ucieczka przed policją czy zgubienie ogona przez Cravena. Wtedy reżyser trzyma mocno za gardło, zaś mimo piętrowej intrygi, śledzi się to świetnie. Wątpliwości może budzić gorzkie i niejednoznaczne zakończenie, które może skłonić do myślenia.

na krawedzi mroku4

Jeszcze lepsze jest tutaj aktorstwo, chociaż większość obsady nie jest tutaj zbyt rozpoznawalna. Tutaj najważniejsze są dwie postacie, które mimo woli zawiązują współpracę. W Cravena wciela się absolutnie fenomenalny Bob Peck, który – choć pozornie wydaje się wyciszony – jest zdeterminowany oraz twardszy niż się wydaje. Słychać to w jego szorstkim głosie, rzadko pozwalając sobie na ekspresję i wściekłość. Kontrastem dla niego jest agent CIA Jedburgh w wykonaniu Joe Don Bakera, czyli Teksańczyk zakochany w UK oraz golfie. Równie uparty co Craven, bardziej rubaszny, nie bojący się śmierci i bardziej cyniczny niż kolega z UK. Chemia między nimi tworzy się w sposób naturalny, niemal praktycznie bez słów. Swoje robi też jedyna wyrazista kobieta, czyli Joanne Whalley jako Emma Craven. Ślicznie wyglądająca, pozornie delikatna i niewinna, w praktyce skrywająca wiele tajemnic. Dla mnie drugi plan kradnie duet wywiadowczy Pendleton/Harcourt, czyli Charles Kay oraz Ian McNeice. Niby typowi Angole, czyli bardzo flegmatyczni, spokojni i opanowani, lecz tak naprawdę mają bardzo wnikliwe umysły, wyciągając sensowne wnioski. Tutaj nawet drobne rólki zapadają w pamięć, co w przypadku BBC to jest standard, który później osiągnęło HBO.

na krawedzi mroku5

Choć serial skończył 35 lat, a zagrożenie nuklearne nie wydaje się tak silne jak wtedy, „Na krawędzi mroku” pozostaje absolutnie znakomitym serialem. Bezbłędna reżyseria, precyzyjny scenariusz, rewelacyjne aktorstwo oraz bardzo pewna realizacja tworzy bardzo nieprzeciętną produkcję BBC. Jeśli możecie, dorwijcie. Zwłaszcza, że niedawno wyszła wersja odrestaurowana na Blu-Ray.

9/10

Radosław Ostrowski

Szklana pułapka 2

Wszyscy pamiętamy jak w 1988 roku porucznik John McClane w Święta spuścił łomot niemieckim terrorystom w Nakatomi Plaza. Wydawałoby się, że już będzie miał święty spokój i kolejne Boże Narodzenie spędzi tak, jak tradycja nakazuje. W domu, z żoną, dziećmi, choinką oraz prezentami. Tylko trzeba odebrać żonę z lotniska w Waszyngtonie. Problem w tym, że lotnisko zostaje opanowane przez grupę byłych wojskowych, a ich celem jest przewożony wojskowym samolotem generał Esperanza.

szklana pulapka2-1

Do realizacji tej części nie pojawił się John McTiernan, który w tym czasie realizował „Polowanie na Czerwony Październik”. Zamiast niego wskoczył fiński twórca Renny Harlin, dla którego był to pierwszy duży projekt. Muszę przyznać, że bardzo lubiłem oglądać dwójkę, choć nie byłem świadomy znajomości całej serii. Ale z dzisiejszej perspektywy muszę przyznać, iż ta część z każdym seansem zacząłem dostrzegać więcej wad. Sama historia to w zasadzie powtórka z rozrywki, tylko na większą skalę. Zamiast dużego budynku jest lotnisko, zamiast jednego głównego przeciwnika jest go aż trzech i żaden nie nazywa się Gruber. Nie mają tej charyzmy, a ich motywacja jest tak nudna, że zapomina się o niej od razu.

szklana pulapka2-2

Do tego wraca największy problem poprzedniej części, czyli niekompetentni, pozbawieni inteligencji policjanci. Zwłaszcza dowódca policji lotniskowej (Dennis Franz), który jest tak przekonany o swojej nieomylności, że staje się prawdziwym wrzodem na dupie. Sama akcja jest tutaj bardziej widowiskowa, nie pościgów (scenka ze skuterami), strzelaniny mają swoje tempo, a finałowa bijatyka na skrzydle samolotu dalej angażuje. Ale dla mnie największym problem w realizacji jest słabnące w połowie filmu napięcie. Nie pomaga także przeskakiwanie z lotniska w samolot z żoną Johna na pokładzie, co zwyczajnie dezorientuje.

szklana pulapka2-3

Nadal sytuację ratuje Bruce Willis, który jest wręcz nie do zdarcia. To nadal cyniczny twardziel, który pojawił się w złym miejscu i złym czasie, co nie przeszkadza mu walczyć do samego końca. Ciągle mu kibicowałem, choć próbuje dokonywać wyczynów godnych herosa (próba uratowania samolotu przez zniszczeniem), pozostaje szarym gościem i chce wykonać swoją robotę jak najlepiej. Reszta postaci prezentuje się solidnie, zarówno William Sadler (pułkownik Stuart), Franco Nero (generał Esperanza) czy Fred Dalton Thompson (Thudeau). Niemniej nie ma tutaj kogoś na tyle wyrazistego, by skupić na sobie uwagę.

Druga część „Szklanej pułapki” to solidne kino akcji, które jest dobrze wykonane i ma parę imponujących scen. Jest mocno wtórny i troszkę brakuje mu paru własnych pomysłów, jednak nadal stoi na własnych nogach oraz dostarcza wiele frajdy.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Szklana pułapka

Święta to nie tylko czas, w którym spędzamy ten dzień z najbliższymi. Także próbujemy zabliźnić pewne rany oraz wyjaśnić kilka spraw. Kimś takim jest niejaki John McClane – nowojorski glina, który przyjeżdża do Los Angeles, gdzie zawsze świeci słońce. W tym mieście pracuje jego żona, mieszkająca z dwójką dzieci. John w końcu spotyka kobieta swego życia w budynku korporacji Nakatomi, ale rozmowa kończy się ostrą wymianą zdań. Chwila na złapanie oddechu, ona idzie przemówić do grupy. Ale plan pogodzenia się szybko bierze w łeb z powodu 12 (niczym Apostołów z Nowego Testamentu) nieproszonych gości. To nie był św. Mikołaj z bandą elfów, tylko niemieccy terroryści pod wodzą Hansa Grubera, mającego pewien konkretny plan na ten wieczór.

szklana_pulapka_11

Od wielu lat pewna stacja telewizyjna umieszcza ten film w świątecznej ramówce, co wydaje się dość dziwnym pomysłem. Ostre kino akcji w Wigilię, dzielenie się opłatkiem w rytmie wystrzeliwanych pocisków, czerwonej niczym strój św. Mikołaja krwi oraz faków? To jest jakiś powiew świeżości po banalnych, nudnych, przesłodzonych opowieściach ze śniegiem, Mikołajem oraz rodzinach. Chociaż film McTiernana ma niecałe 30 lat na karku, pozostaje wzorcem z Serves dla fanów kina akcji. Sama intryga gmatwa się coraz bardziej, chociaż wydaje się pozornie prosta: chodzi o kradzież. Jednak Gruber ukrywa przed resztą swoje prawdziwe cele oraz ciągle wpuszcza wszystkich w maliny (ogłoszenie żądania, rozmowa z szefem oddziału Nakatomi).

szklana_pulapka_12

A wszystko toczy się w tytułowej pułapce, pełnej sterylnych pomieszczeń, wind, komputerów, niedokończonych pięter oraz szybów wentylacyjnych, budując klaustrofobiczny klimat, przerywany scenami działań policji, FBI oraz telewizji. Poczucie zagrożenia potęgują dodatkowo zdjęcia Jana De Bonta. Holenderski operator, poza dynamiczną pracą kamery, pełną ruchomych zbliżeń, kroczenia za i z postacią, ale też robi jedną prostą sztuczkę czyni całe tło bardzo nieostre, niewyraźne, jakby zamglone. To jeszcze bardziej wywołuje niepokój. Jeśli dodamy do tego równie dynamiczny montaż, kilka bijatyk oraz popisów pirotechnicznych (nadal robiących piorunujące wrażenie), zmieszanych ze smolistym, cynicznym humorem, dostajemy idealny koktajl Mołotowa.

szklana_pulapka_13

Jest jeszcze jedna drobna rzecz, dodająca energii „Szklanej pułapce”: para przeciwników, czyli John McClane i Hans Gruber. Pierwszego gra znany wówczas z telewizji Bruce Willis, który kompletnie zaskoczył wszystkich. Jego bohater to cyniczny, troszkę zmęczony facet, niemal cały film chodzący boso w przepoconym podkoszulku. W porównaniu do takiego Stallone’a czy Schwarzeneggera, aktor wygląda troszkę jak chuchro, więc na bezpośrednią konfrontację nie było szans. Poza tym, nasz heros nie jest niezniszczalnym twardzielem przyjmującym miliony ciosów bez zadrapania, ale z każdą minutą jest coraz bardziej pokiereszowany, osłabiony i tracący jakąkolwiek nadzieję na wyjście z opałów. I to czyni go bardziej ludzkim (scena, gdy przygląda się śmierci pana Takagi czy próbuje odciągnąć Ellisa), przez co łatwiej było mi kibicować. Mając jedynie do dyspozycji spryt, upór oraz determinację John McClane szybko zdobywa sympatię widza. Równie charyzmatyczny jest główny łotr, grany przez debiutującego (!!!) Alana Rickmana. Ten Brytyjczyk znakomicie wszedł w postać diablo inteligentnego przeciwnika w eleganckim garniturze z prostą motywacją, eleganckim akcentem, przygotowanym niemal na każdą okoliczność. Gdzie dzisiaj są tacy dranie?

szklana_pulapka_14

Ale drugi plan też ma wiele do pokazania. Zarówno lekko wredna żona Holly (mocna Bonnie Bedelia), będący wsparciem (przez walkie-talkie) krawężnik Al Powell (niezawodny Reginald VelJohnson) czy będący prawdziwym wrzodem na dupie dziennikarz Richard Thornburg (William Atherton, będący wówczas etatowym dupkiem Hollywood) mocno zapadają w pamięć, fantastycznie wzbogacając film.

Sukces filmu McTiernana polegał nie tylko na kolejnych sequelach, ale przede wszystkim na mutacjach, gdzie mieliśmy samotnego bohatera w zamkniętej przestrzeni mierzącego się z nieznanym przeciwnikiem/kataklizmem („Liberator”, „Tunel”, „Na krawędzi”, „Speed” czy „Olimp w ogniu”). Choć żaden nie zbliżył się poziomem do precyzyjnej roboty reżysera, mieszającego brawurową akcję, napięcie i komedię. Mikołaj po obejrzeniu powiedziałby: Yippie Ka Yay, motherfucker!

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Mona Lisa

Mona Lisa  to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w historii malarstwa. Ale ten film nie jest jej biografią, a z obrazem Leonarda da Vinci łączy tylko to, że pojawia się ona na lodówce. Teraz poznacie niejakiego George’a – prostego człowieka, który kiblował i teraz wychodzi z więzienia. Żona nie chce go znać i utrudnia kontakty z córką, więc zamieszkuje u kumpla – mechanika Thomasa. W końcu, dzięki swojemu dawnemu szefowi, Mortwellowi zostaje zatrudniony jako kierowca pewnej luksusowej call-girl Simone. Po początkowych animozjach, zaczynają dogadywać się ze sobą. I wtedy Simone prosi go o pomoc w odnalezieniu koleżanki Cathy, która zaginęła bez wieści, a zajmowała się prostytucją. Przysługa wpędza George’a w tarapaty.

mona_lisa1

Irlandzki reżyser Neil Jordan to facet, który potrafi zaskoczyć, jeśli nie trzyma się sztywno konwencji i gatunków. „Mona Lisa” to dziwaczna mieszanina melodramatu, kryminału z zacięciem społecznym. I w każdym polu sprawdza się bardzo dobrze. Z jednej strony to historia budzącego się uczucia prostego i odrobinę prymitywnego faceta z elegancką prostytutką, z drugiej jest tu bardzo mroczna tajemnica, gdzie mamy do czynienia z prostytucją, pornografią i narkotykami (pośrednio). I pod tym względem film Jordana budzi skojarzenia z „Taksówkarzem” Martina Scorsese, choć nie jest on aż tak mroczny. W tym brudnym świecie, gdzie każdy kogoś udaje, nasz bohater nie pasuje do niego, padając ofiarą manipulacji, zaś jego uczucia są wystawione na ciężką próbę. Wszystko to jest zasługą zarówno precyzyjnego scenariusza, pełnego wielu zwrotów, pewnej ręki reżysera oraz bardzo dobrej strony technicznej ze świetnymi zdjęciami Rogera Pratta na czele. Można się przyczepić, że w połowie następuje lekkie uśpienie sytuacji czy zakończenie może wydawać się mało satysfakcjonujące (dla mnie całkiem niezłe), ale klimat i atmosfera są tutaj nie do podrobienia.

mona_lisa2

Także aktorzy prezentują się w wysokiej formie. Tutaj błyszczy fenomenalny Bob Hoskins. George w jego wykonaniu to samotny, trochę prymitywny facet, który potrafi się opanować i jest prostoduszny, przez co bardzo łatwo można nim sterować. Każde emocje tej postaci wygrywa bezbłędnie i kibicujemy mu do samego końca. Kroku nie ustępuje mu Cathy Tyson – pozornie sprawia wrażenie wywyższającej się kobiety, przyzwyczajonej do pewnego poziomu życia oraz pewnej kultury osobistej. Ale tak naprawdę to bardzo skryta kobieta, która ukrywa pewna mroczną przeszłość i potrzebuje pomocy do załatwienia swoich spraw. Jeśli chodzi o drugi plan, wystarczyłoby wymienić jedno nazwisko – Michael Caine. Tutaj jest bezwzględnym gangsterem, który czuje się jak ryba w wodzie w każdym otoczeniu. I jest jeszcze Robbie Coltrane, czyli prosty mechanik Thomas, który lubi kryminały.

mona_lisa3

Mroczna bajka o rycerzu w białej zbroi, który zostaje wystawiony do wiatru. Jordan jeszcze później miał wiele razy zaskakiwać, co przyniosło mu estymę i popularność.

8/10

Radosław Ostrowski

Michael Kamen – Die Hard (limited editon)

DieHardLE_Front

Dawno, dawno temu, a dokładnie w 1988 roku powstał kolejny świąteczny film o wielkiej miłości. Dla niepoznaki twórcy ubrali to w wysokooktanowe i bardzo brutalne kino akcji. Tak powstała „Szklana pułapka” – klasyk, który od wielu lat (a dokładniej 25) towarzyszący nam w każde święta. 12 terrorystów, zamknięta przestrzeń, dużo bluzgów, strzałów, wybuchów i krwi. Nie do pomyślenia w dzisiejszych czasach, gdzie jest grzecznie, spokojnie i delikatnie. Ale jednak skupimy się na warstwie muzycznej, która stanowi nierozerwalną całość z obrazem.

kamenWydań muzyki Michaela Kamena było wiele (wytwórnia Varese), ale zawsze czegoś brakowało. Ale w zeszłym roku wytwórnia La-La-Land Records podjęła się wydania całej muzyki kompozytora wydając ją na dwupłytowym albumie w edycji limitowanej (3,5 tysiąca egzemplarzy) z cyfrowo zremasterowanym dźwiękiem. I znalazło się praktycznie wszystko (poza zapożyczonym fragmentem pracy „Aliens” Jamesa Hornera oraz piosenki Stevie Wondera „Skeletons” – chyba prawne sprawy nie pozwoliły umieścić), a nawet trochę więcej, bo drugi album zawiera masę dodatków (w wersji mono, niestety). I muszę tu mocno zaznaczyć, że muzyka jest w sporej części ilustracyjnym underscorem, który sprawdza się najlepiej po połączeniu z ekranem, gdzie buduje klimat klaustrofobii.

Podstawą muzyki Kamena sa trzy rzeczy. Po pierwsze atmosfera zagrożenia i gry między McClanem i terrorystami. Tutaj swoje mają do pokazania przede wszystkim sekcji smyczkowej i dętej (narastające wiolonczele i skrzypce oraz gwałtowne uderzenia w nie lub plumkanie). Towarzyszą im jeszcze elektronika Po drugie wspomniane dzwonki, które wplecione w atmosferę strachu tworzą mocne połączenie (m.in. „He Won’t Be Joing Us”, „Santa” czy druga część „John’s Escape/You Want Money”). I trzecia – temat samego mcClane’a, który w niczym nie przypomina heroicznych czy patetycznych melodii, ale jest bardzo dramatyczną i smutną ścieżką (smyczki w „And If He Alters All”). Co nowego dodano?

A więc pojawia się „Main Title” z narastającymi dzwonkami (niestety w mono). Drugą poważną rzeczą jest rozbudowa ilustracja wejścia terrorystów („Terrorists Entrance”, gdzie poza marszowymi werblami pojawia się wpleciona i w innej aranżacji „I’m Singing in the Rain” oraz „The Phone Goes Dead/Party Crashers”) oraz finałowej konfrontacji („The Battle / Freeing the Hostages” i „Helicopter Explosion and Showdown”). Wreszcie jest kilka fenomenalnych fragmentów akcji („Under the Table” – akcja na koślawym stole, epickie „Assault on the Tower” z dużą ilości werbli oraz „I’m Singing in the Rain” czy nie obecna wcześniej muzyka ze strzelaniny McClane’a, Hansa i Karla, czyli „Shooting the Glass” – krótki popis dęciaków oraz wręcz pulsujących skrzypiec). Poza rozpierduchą, jest tez miejsce dla delikatnego i lirycznego tematu Holly („Message for Holly”). No i jest sporo bardzo niestrawnego grania ze sporą ilością dziwacznej elektroniki („Fire Alarm”, „TV Station” czy „Bill Clay”). Za to wszystko nadrabia finał, pełen akcji, popisów orkiestry (z nieśmiertelnym ”The Vault”, gdzie zgrabnie wpleciono zaaranżowany fragment „Ody do radości” Beethovena), serwując pełna adrenalinę.

Ale najciekawsze, czyli fragmenty niekamenowskie zostawiłem na deser, bo tutaj tego brakowało w poprzednich wydaniach. Wreszcie pojawia się fragment pracy Johnna Scotta z filmu „Człowiek w ogniu” („We’ve Got Each Other” – spotkanie McClane’a z sierżantem Powellem), jedyne słuszne wykonanie piosenki „Let It Snow” przez Vaughna Monroe (piosenka, jakby nie było wizytówka pierwszej i drugiej części) no i pojawiająca się w napisach końcowych „Oda do radości” Beethovena (fragment „IX Symfonii”). Reszta to ścieżki niewykorzystane lub alternatywne, z których najlepiej wypada „Nakatomi Plaza” oraz „świąteczny przebój” od RUN-DMC, pozostałe to raczej ciekawostki.

Podsumowując, La-La land Records wykonało kawał naprawdę porządnej roboty wydając w całości kultowe „Die Hard”, choć docenią je fani Kamena i filmu. W końcu dla nich to robione. Mocna muzyka akcji, która nadal daje radę.

8/10

Radosław Ostrowski

Michael Kamen, Eric Clapton & David Sanborn – Lethal Weapon

Lethal_Weapon

Kino akcji swój największy okres popularności miało w latach 80. To wtedy swoje tryumfy święcili Arnold Szwarceneger (chyba tak się to piszę), Sylvester Stallone, Dolph Lundgren czy Chuck Norris. Ale to nie o nich chciałem mówić. Bo wtedy też pojawiły się dwa filmy, które odmieniły kino akcji/sensacji na zawsze – „Szklana pułapka” z 1988 roku, dzięki której na szersze wody wypłynął Bruce Willis oraz nakręcona rok wcześniej „Zabójcza broń”, która do dzisiaj wyznacza wzorce w tym gatunku. Brawurowy duet Mel Gibson/Danny Glover, którzy grali kompletnie odmienne charaktery (nieobliczalny, zdesperowany Riggs oraz stateczny, spokojny i rodzinny Murtaugh), będące ikonami popkultury. Obydwa filmy łączy też postać kompozytora – Michaela Kamena, który stał się dzięki temu specjalista od kina akcji. O ile w filmie sprawdza się ona rewelacyjnie, o tyle poza nim mógł być problem (patrz: „Szklana pułapka”).

Jednak tutaj kompozytora wsparło dwóch muzyków, który użyczyli nie tylko swoich instrumentów, ale stali się też współautorami soundtracku i aranżerami tej muzyki. Są to: gitarzysta Eric Clapton oraz saksofonista David Sanborn.

Zanim o samej muzyce, trzeba wspomnieć o wydaniu. Jest to edycja specjalna z 2002 roku. Wydaniem zajęła się Bacchus Media Group, zaś sam album zawiera (w porównaniu z poprzednikami) dodatkowe 25 minut muzyki, która albo nie pojawiła się w samym filmie, albo nie była wcześniej publikowana. I dlatego zamiast 10 utworów, na płycie jest aż 16 + piosenka. Wszystko jasne? No to jedziemy.

kamenCałość zaczyna „Meet Martin Riggs”, który zaczyna się od dwóch charakterystycznych elementów: mocnego solo saksofonu oraz ważnej solówki gitary elektrycznej, która skręca w stronę bluesa. Przez chwilę towarzyszy im fortepian, dzwonki oraz gitara akustyczna. Instrumenty tworzą tu dość melancholijny klimat (solówki Claptona), by pod koniec wszystko pociągnęły ze sobą smyczki. Za to już w „Amandzie” już jest czysty Kamen. Różnego rodzaju dzwonki, cymbałki i inne grzechoczące rzeczy z ciągnącymi się smyczkami (miejscami skręcającymi w stronę grozy, co przypomina trochę „Martwą strefę”), które wspierają dęciaki oraz fortepian z harfą. Bardziej dramatyczny jest „Suicide Attempt” (scena próby samobójczej Riggsa) – pierwszy niepublikowany wcześniej kawałek z nerwowymi i niepokojącymi smyczkami (w połowie jadą jak w horrorze) i ustępują delikatnej gitarze z pierwszego utworu.

claptonZa to kolejny niepublikowany „The Jumper/Rog & Riggs Confrontation” zaczyna się od zadziornej gitary Claptona (z werwą, chwytliwy) oraz saksofonu Sanborna, zaś orkiestra robi tutaj za tło (wybijają się tylko smyczki) i perkusja. Ale w połowie zmienia się odrobinę klimat, stając się bardziej mrocznym (dęciaki i smyczki), mimo obecności gitary i saksofonu. Rozwinięciem tematu z początku poprzedniej melodii jest „Roger”.

Kompletnie coś nowego daje „Coke Deal” (rozbrajająca scena próby kupna kokainy), gdzie początek jest bardziej rockowy (mocne solo saksofonu, rytmiczny bas i perkusja, a także gitara – zdziwieni?), jednak w połowie wchodzi orkiestra (smyczki, dęciaki dęte i trąbki) mocno biorąc za gardło, a po drodze jeszcze pojawia się temat przewodni oraz trochę underscore’u. Podobnie jest w „Mr. Joshua” oraz „They Got My Daughter”.

sanbornJednak jeśli potrzebujecie mocnej muzyki akcji, to pojawia się ona w dwóch kompozycjach. Najpierw jest prawie 8-minutowy „Desert” (konfrontacja na pustyni) – tutaj najwięcej do pokazania mają tutaj trąbki oraz instrumenty perkusyjne, które z ciągnącymi się dęciakami oraz domieszką elektroniki tworzą dość mocną ścianę dźwięku (pod koniec plumkanie skrzypiec i uderzenia „młota” – to znamy ze „Szklanej pułapki”), ale czas może zniechęcić. Jednak wynagradzają to zarówno mocne uderzenia trąbek, jak i momenty wyciszenia (piękne smyczki w połowie). Mało wam? To posłuchajcie „Hollywood Blvd Chase”, gdzie smyczki nie mają praktycznie chwili wytchnienia, asekurowane przez dzwoneczki i trąbki. Mocne uderzenie (kotły oraz trzaski a’la Horner), trzymające za gardło do końca (nic dziwnego, to ilustracja sceny pościgu). W podobny sposób jest jeszcze w „Yard Grave/Graveside”, które jednak nie jest aż tak intensywne jak „Hollywood Blvd Chase” (tutaj szaleje perkusja, zmieszana z elektroniką i dęciakami).

Ale są też aż 3 utwory, które w filmie nie występują. Są to całkiem niegłupie melodie bazujące na popisach Sanborna i Claptona, z delikatnym wsparciem orkiestry. Takie bardziej rockowe nuty – spokojniejsze „We’re Getting Too Old for This”, znacznie mroczniejsze „The Weapon” oraz ostre „Nightclub” (tam się obaj muzycy popisują). Całość zaś wieńczy piosenka zespołu Honeymoon Suite, która szczerze mówiąc brzmi dość średnio (elektroniczny pop a’la 80.), która nie specjalnie kojarzy się z filmem. A jeśli chodzi o piosenki to brakuje tutaj jednego ważnego utworu – „Jingle Bell Rock” Bobby’ego Helmsa, która pojawia się na samym początku filmu i nierozerwalnie się z nim kojarzy, tak jak „Let It Snow! Let It Snow! Let It Snow!” w “Szklanej pułapce”.

Mówiąc krótko, Kamen eksperymentował mieszając orkiestrę z lekko rockowym zacięciem, co w filmie brzmi znakomicie. Poza nim jest strawnie i da się wysłuchać, ale problemem jest znalezienie tego albumu, bo to biały kruk. Jednak mimo pewnych wad (miejscami naprawdę ciężki underscore, brak drugiej piosenki), jest to jedna z najważniejszych ścieżek w filmie akcji. Tak to się kiedyś robiło w USA.

8.5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski