Mission: Impossible – Fallout

Seria „Mission: Impossible” to obecnie jedyna marka, która stanowi jakąkolwiek konkurencję dla przygód agenta 007. Bo Ethan Hunt i grający go Tom Cruise robi tutaj takie cuda na kiju, że można zastanowić się nad „prawdziwym” pochodzeniem tej postaci. Jakby nie był zwykłym człowiekiem, ale Supermanem czy innym herosem powstałym z niezniszczalnium albo innego adamantium. Ideał amerykańskiego bohatera, którego można połamać, poobijać i wykręcić wszystkie organy, ale nie da się zabić.

mission impossible7-1

„Fallout” to szósta część przygód, która a) jest bardzo mocno powiązana z wydarzeniami poprzedniej części i b) nakręcił ją reżyser poprzedniczki, Christopher McQuarrie. Tym razem Ethan Hunt mierzy się z niedobitkami Syndykatu Salomona Lane’a zwanymi Apostołami. Celem do zdobycia jest skradziony rosyjski pluton, z którego można zbudować trzy bomby nuklearne. Ale akcja przejęcia ich w Berlinie przez ekipę IMF kończy się niepowodzeniem, przez co świat znajduje się na krawędzi zagłady. Huntowi zostaje dokooptowany do pomocy agent Walker od nowej szefowej CIA jako obserwator. I pojawia się szansa na odzyskanie skradzionych ładunków.

mission impossible7-4

Co ja wam będę mówił? Jak widzieliście poprzednie części, to wiecie czego należy się spodziewać. Akcja nakręcona adrenaliną, proste plany, które są proste tylko z nazwy oraz powroty paru starych znajomych. Skok z samolotu wysokości nastu tysięcy kilometrów, pościg na motorze przeciw policji, zdrady, zamachy, biegający tysiące kilometrów Tom Cruise, pościg helikopterów (!!!) czy bijatyka dwóch na jednego w toalecie. Nawet jeśli napięcie jest pozorowane, bo wszystkie te mistyfikacje, maski na twarzy widziałem wiele razy, paradoksalnie ten film wsysa jak odkurzacz i czekałem cały czas na kolejne szalone atrakcje. Totalne szaleństwo, czyli standard serii i nie mogę uwierzyć, że jeszcze można coś nowego wymyślić.

mission impossible7-3

Może i sama historia brzmi zbyt znajomo, bez żadnego elementu zaskoczenia, ale czy dla fabuły ogląda się serię „Mission: Impossible”? Absolutnie nie, lecz z powodu realizacji akcji i popisów kaskaderskich, a te są na bardzo wysokim poziomie. Wszystkie sceny akcji wyglądają znakomicie, wszystko jest bardzo czytelne z paroma niesamowitymi MOMENTAMI (pościg na motocyklu w Paryżu i odbicie więźnia klimatem przypominało mi… „Ronina”, tylko podkręconego, bijatyka w łazience niczym z „Prawdziwych kłamstw” oraz pościg helikopterów). Obsada też ma swoje momenty i to dotyczy zarówno starego składu, czyli Cruise’a, Pegga oraz Rhymesa, a także znajomych z „Rogue Nation” granych przez Aleca Baldwina i Rebeccę Ferguson. Jednak prawdziwym złotem jest tutaj Henry Cavill jako obserwujący akcje IMF agent Walker – potężny koksu z pięknym wąsem oraz pięściami o sile Mjolnira. Takiej mieszanki nie da się wymazać z pamięci.

mission impossible7-2

Jak to jest, że oglądając szóstą część serii nadal mam frajdę z oglądania tego wizualnego cyrku? Nie mam zielonego pojęcia, ale McQuarrie z Cruise’m nakręcili ten film z pasji. I tę pasję widać, by pójść krok dalej, zrobić masę szalonych rzeczy za kupę szmalu. Nie jest to część, która przebija poprzednią, jednak jest zbyt dobrze wykonana, by ją zignorować.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mesjasz – seria 1

Wszystko zaczyna się w Syrii, gdzie do jednego z miast przybywa oddział ISIS. Fundamentaliści chcą przejąć teren, a w mieście pojawia się prorok. Mężczyzna nawołuje, że Bóg nie dopuści do opanowania miasta oraz stanie w obronie jego mieszkańców. Po czym pojawia się burza piaskowa trwająca ponad półtora miesiąca i odpędzająca fundamentalistów. Mieszkańcy miasta zaczynają traktować mężczyznę jak wcielenie Mesjasza, idąc za nim przez pustynię do granicy z Izraelem, którą przekracza Al-Masih (tak zostaje nazwany nieznajomy prorok). To doprowadza do aresztowania człowieka przez Mossad oraz zwraca uwagę CIA, a to dopiero początek dziwnych sytuacji.

Ten serial Netflixa wywołał spore emocje i wydaje się być ambitniejszą produkcją od dotychczasowych. Michael Petroni miesza tutaj ze sobą religię, politykę, władzę oraz tajemnicę, pozostającą nierozwiązaną do samego końca. A w samym centrum pozostaje Mesjasz, doprowadzający Bliski Wschód na krawędź potencjalnej wojny religijnej. Do tej opowieści zostają wplątane kolejne postaci: agentka CIA, twardy oficer Mosadu, pastor małej parafii z dużymi długami, dziennikarka telewizyjna czy młody chłopak (Jibril). Wszyscy ci spotykają na drodze Al-Masiha i próbują niejako ustalić kim jest ten człowiek. Prawdziwy Mesjasz? Oszust? Wariat? Terrorysta? Społecznik? Odpowiedź na pytanie ciągle się wymyka i kiedy wydaje się, że już znamy odpowiedź, pojawia się informacja stawiająca poważny znak zapytania. Z jednej strony posiada wiedzę, która może być dostępna tylko nielicznym, ale z drugiej dzieją się rzeczy na granicy prawdopodobieństwa (tornado niszczące całe miasteczko, oprócz kościoła, ocalenie postrzelonego dziecka czy przeżycie zestrzelenia samolotu). Każda postać widzi w nim co innego, a kolejne informacje nie pomagają w wyjaśnieniu zagadki.

Każdy z bohaterów widzi tytułowego Mesjasza (fenomenalny Mehdi Dehbi) inaczej, a jego zachowanie – opanowane, spokojne, jakby prześwietlające na wyrost – jeszcze bardziej mąci w głowie. Co najbardziej mnie zaskoczyło to fakt, że mimo budowania bardzo skomplikowanej intrygi, udaje się twórcom zarysować każdą z kluczowych postaci. Poznać ich tło, motywacje oraz jaką rolę zaczną pełnić w tej całej układance, jednocześnie przeskakując z miejsca na miejsce. Mimo tylu zmiennych oraz skomplikowanych stosunków geopolitycznych, scenariusz nie sypie się, nie idzie na łatwiznę i prowokuje do licznych pytań o wiarę oraz przekonania. A wszystko zakończone ostatnią sceną, która… nic nie wyjaśnia w kwestii tożsamości Mesjasza.

Trudno tu mi się przyczepić do kwestii technicznych czy aktorstwa, bo tu każdy element układanki tworzy spójną, sensownie poprowadzoną całość. Fascynujące i prowokacyjne dzieło, o którym dość szybko się zapomniało. Niestety, kontynuacji nie będzie (przyczyna: koronawirus), co tylko bardzo mocno irytuje. Ale może jak sytuacja się ustabilizuje dojdzie do zmartwychwstania?

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kiss Kiss Bang Bang

Shane Black to jest gość – scenarzysta z bardzo charakterystycznym stylem, który udoskonalił do perfekcji konwencję buddy movie. Dwóch niedopasowanych bohaterów, wspólna sprawa kryminalna, noirowy klimat, świąteczna atmosfera oraz ironiczny, cięty humor. Te elementy pojawiały się w jego scenariuszach, co wie każdy fan „Zabójczej broni”, „Ostatniego skauta” czy „Długiego pocałunku na dobranoc”. Po napisaniu tego ostatniego filmu w 1996 roku Black zniknął i powrócił niecałe 10 lat później jako reżyser. Jak myślicie, jaki film nakręcił? Dokładnie taki, jakiego należało się spodziewać.

Jesteśmy w Los Angeles w czasie zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia. Tutaj trafił nasz bohater i narrator – Harry Lockhart. To drobny złodziejaszek ma pecha i szczęście jednocześnie, bo uciekając przed nieudaną kradzieżą trafił na… casting do filmu. Jako konsultant zostaje do dorzucony prywatny detektyw Perry van Shrike aka Gay Perry. Twardy facet, bezwzględny, inteligentny i… gej, a cierpliwości wobec Harry’ego ma bardzo niewiele. I w zasadzie nic specjalnego by się nie wydarzyło, gdyby nie kobieta o jakże cudnym imieniu Harmony – dawna dziewczyna Harry’ego. Najpierw tajemnicza kobieta zleca Perry’emu śledzenie osoby, co kończy się morderstwem. Do tego jeszcze poznana Harmony zostaje znaleziona martwa, a policja uznaje to za samobójstwo.

Jak sami widzicie intryga przypomina klasyczny kryminał spod znaku Raymonda Chandlera, tylko uwspółcześniony. Fabuła się gmatwa, zawierając klasyczne motywy: wielkie miasto, spora kasa, wpływowi ludzie, oszustwo, zderzenie naiwności z brutalną rzeczywistością. No i wiele zbiegów okoliczności na granicy prawdopodobieństwa. A wszystko w trakcie świąt Bożego Narodzenia, co wydaje się jeszcze bardziej ironicznym żartem. Tak jak cały film, który jest zgrywą z konwencji stworzonej w latach 80. i 90. przez Blacka – nie mamy postaci z krwi i kości oraz własnymi problemami (może poza Harrym, który dostaje szansę na nowy start), a wszelkie klisze gatunkowe są podkręcone do absurdu (włącznie z potencjalnie przegiętym happy endem). I nie ma tutaj miejsca na popisy pirotechniczno-kaskaderskie.

Prowadzący nas po tym świecie Harry (wracający do pierwszej ligi Robert Downey Jr.) jako narrator jest równie nieporadny, co uroczy. Potrafi strzelić ciętymi tekstami, zdarza mu się też – opowiadając historię – zaciąć się i nagle sobie o czymś przypomnieć, z czasem nabierałem coraz więcej sympatii do tego faceta. Stara się być tym dobrym i ma serce tam, gdzie być powinno, tylko że los okazał się dziwką, a Harry miał pusty portfel. W zderzeniu z Perrym (kradnący szoł Val Kilmer) wydaje się po prostu pierdołą, która ma pecha być w złym miejscu i czasie. Ale kiedy pojawia się Harmony (cudowna Michelle Monaghan), wszystko staje się proste jak ustawa sejmowa. Wtedy reżyser podkręca tempo, dorzucając wiele świetnych, zabawnych dialogów, stylową formę kina neo-noir z obowiązkową jazzową muzyką w tle. Jednocześnie Black pozwala sobie na zaskakująco gorzką satyrę na środowisko hollywoodzkie, które karmi młodych ludzi z LA (oraz spoza niego) obietnicą sławy i sukcesu. Ale tak naprawdę na obietnicy się kończy, przełykając i wypluwając niczym gumę do żucia. I jak w tym wszystkim odnaleźć się? Na to odpowiedź otrzymujemy w bardzo satysfakcjonującym finale, śmiejąc się czasem do rozpuku.

Choć film nie okazał się kasowym hitem, Black pokazał się, że jako reżyser jest równie sprawny i wyrazisty, co pisane przez niego scenariusze. Świetnie zrobiony pastisz czarnego kryminału, z prawdziwie wystrzałowym duetem Downey-Kilmer. Black-reżyser dopiero się rozkręcał, ale warto ten debiut oraz powrót z zaświatów przypomnieć. Szybkie strzały, piękne kobiety oraz smolisty, czasem ironiczny humor z kryminalną intrygą w tle. Czego chcieć więcej?

7/10

Radosław Ostrowski

Bez snu

Główny bohater, Vincent jest gliniarzem, który ma wiele rzeczy na sumieniu. Z powodu pracy zaniedbał swoją rodzinę, z którą ma coraz słabszy kontakt. Ale gdy go poznajemy, dokonuje napadu i kranie dużo towaru. Problem w tym, że należy on do wpływowego gangstera, który w odwecie porywa jego syna. Vincent ma godzinę na dowiezienie narkotyków, lecz za nim podąża policjantka z wydziału wewnętrznego.

bez_snu1

„Bez snu” to sensacyjniak od niejakiego Barana bo Odara – szwajcarskiego filmowca, tworzącego w Niemczech. I, niestety, jest to klasyczna produkcja w iście hollywoodzkim stylu. Mamy niemal niezniszczalnego gliniarza (nawet raniony w brzuch nożem, naparza się jakby to nie było żadnym problemem), coraz bardziej gmatwaną (lecz prostą do sklejenia) intrygą, gdzie zaufanie jest wartością względną, na jaką trzeba sobie zwyczajnie zasłużyć. Jesteśmy w świecie zdegenerowanym przez skorumpowanych gliniarzy, bezwzględnych gangsterów oraz prawdziwych psychopatów, nie znających słowa lojalność. Wszystko osadzone w jednej przestrzeni, czyli kasynie działa na plus, budując klimat niepokoju. Chociaż same bijatyki wyglądają nieźle, to same strzelaniny pod koniec robią się coraz bardziej efekciarskie, zbyt widowiskowe, przez co początkowo budowany realizm trafia szlag. I jeszcze to zakończenie, gdzie wszystko musi się skończyć dobrze, chociaż ostatnia scena może sugerować ciąg dalszy (wolałbym nie).

bez_snu2

Zrealizowane jest to solidnie, lecz reżyser partaczy swoją robotę, osłabiając napięcie z każdą sekundą, a logika niektórych działań (żona jadąca do kasyna) zadziwia. Sytuację próbują ratować aktorzy i tworzą bardzo solidne kreacje, lecz bez jakiegoś błysku. Dotyczy to zarówno grającego główną rolę Jamiego Foxxa, jak i partnerującego mu duetu Michelle Monaghan/David Harbour (gliniarze z wewnętrznego).

bez_snu3

„Bez snu” – o czym nie wspomniałem – to remake francuskiego thrillera „Biała noc”. Nie widziałem oryginału, lecz jestem absolutnie pewny, że byłby lepszy. Klisze serwowane są aż za często, wiemy jak się to wszystko skończy, brakuje napięcia, suspensu. Hollywood znowu dało ciała, co mnie znowu boli.

5/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible III

Seria filmów o Ethanie Huncie ma wszystko to, by stanowić konkurencję dla agenta 007. Akcja jest szybka, przenosimy się z miejsca na miejsce, jest masa bajeranckich gadżetów, piękne kobiety. Czego chcieć więcej? Po przeciętnej części drugiej, postanowiono lekko pomajstrować i inaczej rozłożyć akcenty. Całość zaczyna się w momencie, gdy nasz mistrz kamuflażu oraz specjalista od zadań niewykonalnych, odchodzi z IMF i zamierza wieść spokojne życie z Julią – lekarką nieznającą jego przeszłości. Przeszłość odzywa się jednak, gdy agencja prosi o pomoc w odbiciu dawnej protegowanej – Lindsay. Agentka miała zadanie zinfiltrować handlarza bronią, Owena Daviena.

mission_impossible_31

Powierzenie tej części J.J. Abramsowi, dla którego był to kinowy debiut, było strzałem w dziesiątkę. Tutaj Hunt pozostaje najważniejszą postacią, ale by zrealizować swój cel, musi dogadywać się i zawierzyć swój los kumplom z zespołu. Koncepcja gry zespołowej została rozwinięta mocniej w części następnej („Ghost Protocol”), co tylko zwiększyło dynamikę, a interakcja bohaterów między sobą tylko podkręcała stawkę, dodając sporo humoru. Tempo się ciągle zmienia, tak jak lokacje, bo zwiedzimy z Huntem i spółką Berlin (odbicie Lindsay), Watykan (porwanie Daviena) oraz Szanghaj (skok i kradzież McGuffina zwanego tutaj Króliczą Łapką), nie brakuje kilku widowiskowych scen jak odbicie Daviena na moście czy ucieczka przed pościgiem w Szanghaju.

mission_impossible_32

Abrams idzie w stronę widowiskowości i efekciarstwa, ale nigdy nie idzie w stronę autoparodii czy kiczu. Nie brakuje mu ciekawych pomysłów na choreografię (ucieczka Hunta z windy oraz IMF) oraz parę razy łamie konwencję jak w scenie kradzieży Króliczej Łapki, której… nie pokazuje. Widzimy wtedy jak Hunt wchodzi (przywiązany na linie) i wychodzi z hukiem tłuczonego szkła. Jedyne, co przeszkadza to czasami zbyt nerwowa praca kamery a’la Bourne w spokojniejszych scenach, ale to nie zdarza się zbyt często. Tak samo jak większe skupienie na prywatnym życiu Hunta.

mission_impossible_33

Tom Cruise jako Hunt nadal daje radę i imponuje swoją fizyczną kondycją. To jest typ faceta, którego możecie złamać, ale zabić się nie da. Nawet jak mu się wsadzi ładunek wybuchowy do głowy. Na drugim planie mamy starego znajomego Luthera (Ving Rhames zawsze na propsie), trudno też zapomnieć Simona Pegga (informatyk Benji) czy Laurence’a Fishborne’a (szef IMF). Ale tak naprawdę ekran kradnie Philip Seymour Hoffman jako czarny charakter. Nie jest to może zaskakująca postać, ale aktor ma tyle charyzmy, że nawet mówiąc od niechcenia, skupia całą swoją uwagę i intryguje.

mission_impossible_34

Trzecie spotkanie z Huntem rehabilituje serię po poprzedniku od Johna Woo, który był przekombinowany i zwyczajnie nudny. Abrams dodaje wiele świeżości, skupia się na dynamice między grupą, ale nie zapomina o widowiskowości (na tym polu lepsza była część czwarta), dodając żywotności cyklu. Rozrywka na wysokim poziomie.

7,5/10

Radosław Ostrowski