Tytułowy Amistad to hiszpański okręt przewożący niewolników. W 1839 roku doszło do buntu niewolników, którzy zabili członków załogi i próbowali dopłynąć do Afryki, jednak zostają zatrzymani przez amerykańską straż graniczną. I właśnie w Ameryce maja być sądzeni, a pozornie prosta sprawa o własność (niewolnicy) staje się sprawą wręcz polityczną.

Niewolnictwo to jedna z czarnych kart w historii USA, z która filmowcy tego kraju rozliczają się do dnia dzisiejszego, co widać na przykładzie „Django” czy „Zniewolonego”. Ale po czterech latach przerwy od swojego poprzedniego filmu, w 1997 roku postanowił opowiedzieć Steven Spielberg, bazując na prawdziwej historii – jest to dramat, film historyczny i sądowy jednocześnie, wpisujący się w dyskusje nt. niewolnictwa. Sprawa wydaje się dość prosta, ale kiedy w sąd wkracza polityka, a dokładnie królowa Hiszpanii (lat 12) i prezydent USA – wtedy może wydarzyć się wszystko. Dlaczego? Pojawiła się obawa, ze wygrana obrońców niewolników doprowadziłaby do rozłamu i wojny domowej w USA. Jednak reżyser, pokazując mataczenie i nie do końca sprawne działanie niezawisłego systemu sądowniczego, wierzy w dobro ludzi u jego steru. Że będą w stanie wynieść się ponad swoje wady i uprzedzenia. Mimo znajomości finału całej sprawy, Spielberg potrafi przykuć uwagę i wciągnąć totalnie do samego końca opowiadając w sposób bardzo przystępny i zrozumiały.

Technicznie jest to wysoki poziom, do którego ten reżyser nas przyzwyczaił – znów czarują zdjęcia Janusza Kamińskiego (najbardziej sceny przejęcia Amistadu w deszczu i burzy oraz przy procesie sądowym), fantastycznie sprawdza się muzyka Johna Williamsa bazująca na afrykańskich dźwiękach. Także scenografia oraz kostiumy zasługują na uznanie, nie mówiąc o kilku prostych montażowych sztuczkach. Jedyne co mocno kłuje w oczy to patos – zwłaszcza w końcowych partiach filmu (proces przed Sądem Najwyższym i monologi Johna Adamsa czy epilog z wojną secesyjną w tle) oraz troszkę drażniąca symbolika (czytana Biblia przez niewolników – choć czytana to spore nadużycie).

Swoje tez robi gwiazdorska obsada, choć tak naprawdę wybija się kilka postaci. Pierwsza jest zdecydowanie „wódz” niewolników Cinque – fantastycznie poprowadzony przez Djimona Hounsou. Pewny siebie, twardy i dumny człowiek, który nie do końca rozumie otaczające go miejsce, ale jednocześnie bardzo wyciszony i niepewny – sprzeczności te są wygrywane drobnymi spojrzeniami oraz gestami. Drugim mocnym punktem jest bardzo dobrze radzący sobie Matthew McConaughey jako obrońca Roger Baldwin. Widać, że zna się na rzeczy i jest dociekliwym prawnikiem, próbującym znaleźć prawdę, a także bliżej poznać swoich klientów (o czym na początku nie pomyślał), a jego potyczki z prokuratorem Holabirdem (świetny Pete Postlethwaite) maja spore napięcie. I w końcu najważniejszy gracz, czyli John Adams (Anthony Hopkins) – były prezydent i prawnik, który na początku trzyma się z boku całej sprawy, ale w samym finale wykonuje decydujący ruch.

Spielberg „Amistadem” podkreśla, że jest naprawdę dobrym fachowcem. Choć nie jest to jedno z jego najlepszych dzieł, pozostaje solidnym kawałkiem historii oraz dobrym i uczciwie podchodzącym do sprawy filmem. Tyle i aż tyle.
7/10
Radosław Ostrowski
















