Życie Chucka

Co mogło powstać z połączenia sił dwóch specjalistów od horroru – filmowego i literackiego? Mike Flanagan to twórca znany głównie z serialowych miniseriali grozy jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, „Nocna msza” czy „Zagłada domu Usherów”. Stephen King – cóż, tego pana fanom straszenia przedstawiać nie trzeba. Już dwa razy ich drogi się przetarły: najpierw w powstałej dla Netflixa „Grze Geralda” oraz w „Doktorze Sen”, czyli karkołomnej kontynuacji „Lśnienia”. Teraz pojawia się kolejne wspólne (chyba można tak to nazwać) dzieło – „Życie Chucka”. I to jest zupełnie inna bestia.

Cała historia opowiedziana jest w trzech aktach, zaczynając od… końca. Widzimy świat, który zaczyna przechodzić katastrofę. Kolejne części świata są albo zalewane powodziami, niszczone przez wulkany, trzęsienia ziemi i reaktory nuklearne. Co doprowadza do zniknięcia ludzi, także braku Internetu, telefonów komórkowych, a nawet telewizji. Do tego wszędzie pojawiają się reklamy, banery związane z niejakim Charlesem Krantzem (Tom Hiddleston) z okazji 39 wspaniałych lat. Ale kim jest Chuck?

Sama historia opowiedziana od końca łączy ze sobą postać Chucka – księgowego, ze smykałką do tańca. Flanagan odwracając chronologię, próbuje pokazać pokręcone losy człowieka oraz jego małego wszechświata. Czyli ludzi mających wpływ na niego, drobnych momentów z życia aż po śmierć na raka. Mamy tu zarówno wychowujących go dziadków: wnikliwego księgowego (Mark Hamill) oraz babcię, co w liceum była królową parkietu (Mia Sara). Jest też nauczycielka wf’u, pani Rohrbacher (Samantha Sloyan) czy właściciel domu pogrzebowego (Carl Lumbly), niespełniony prezenter pogody. Pewne postacie, miejsca (strych zamknięty na klucz), a nawet zdania w każdym akcie się powtarzają niczym w pętli. Jednak ta opowieść kompletnie mnie nie zaangażowała. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze: ta dziwaczna konstrukcja, gdzie każdy akt jest osobną opowieścią (wizja końca świata, nagły moment z życia Chucka parę miesięcy przed chorobą oraz dojrzewanie i wychowanie u dziadków), wywoływał na początku dezorientację. Dopiero w drugim akcie coś się przestawiło i obraz zaczął ożywać, jednak zakończenie mnie nie usatysfakcjonował. Drugi problem to narracja z offu – nie dlatego, że źle brzmi. W końcu wypowiada ją sam Nick Offerman, ale miałem poczucie przeładowania nią. Zbyt wiele rzeczy jest nią niejako maskowane, a za mało pokazane. I samego dorosłego Chucka w wykonaniu Hiddlestona jest zwyczajnie malutko (za to scena tańca na ulicy z grającą perkusją oraz Annalisse Basso – rewelacyjna, od zdjęć przez montaż aż po choreografię).

Aż sam nie chce wierzyć, że to piszę, ale „Życie Chucka” to pierwsze rozczarowanie w dorobku Flanagana. Czy to wynika z tego, że reżyser zbyt wiele czasu spędził w telewizji, przez co powrót do krótszej formy był wyboisty, czy może sam materiał źródłowy nie był zbyt dobry – nie umiem rozstrzygnąć. Film ma swoje momenty, jest dobrze zagrany i ładnie wygląda, ale nie potrafił mnie emocjonalnie zaangażować. Pierwszy duży zawód tego roku.

6/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible – The Final Reckoning

To już niemal 30 lat, gdy ruszyła kinowa maszyna zwana „Mission: Impossible”. I chyba nikt, ani Tom Cruise, ani reżyser Brian De Palma nie spodziewał się jak bardzo ta seria się rozrosła. Teraz dostajemy część ósmą, która pierwotnie miała być drugą połową części siódmej. Jednak dość słabe (jak na tą serię) wyniki box office doprowadziły do zmiany tytułu. I tak zamiast „Dead Reckoning, Part Two” pojawia się „The Final Reckoning”. Czyżby to miał być le grande finale całej serii i ostatnia misja niemożliwa?

Ethan Hunt (Tom Cruise) nie może sobie pozwolić na jakakolwiek chwilę oddechu. Szczególnie w poprzedniej części serii, gdzie pojawiła się sztuczna inteligencja zwana Bytem. Jej kod źródłowy znajduje się gdzieś na dnie oceanu we wraku rosyjskiego okrętu podwodnego, zaś sama AI wywołuje chaos oraz dezinformację w świecie wirtualnym. Teraz jednak chce przejąć cały nuklearny arsenał świat i odpalić, doprowadzić do kompletnej zagłady ludzkości. Ukrywający się Hunt ma cztery (CZTERY) dni, by znaleźć kod źródłowy (Podkowę) i zniszczyć. Ale to nie będzie łatwe nie tylko przez pełniącego fizyczną wersję Bytu Gabriela (Esai Morales), lecz także przełożonych samego Hunta, chcących kontrolować AI.

Z całej tej szalonej, pełnej nieprawdopodobnych popisów kaskaderskich Toma Cruise’a oraz odpowiedniego balansu między powagą a zgrywą, ta część ponownie zrobiona przez Christophera McQuarrie działa inaczej. Pierwsze 30 minut (mniej więcej) to tak naprawdę połączenie wydarzeń z niemal wszystkich części (ze szczególnym naciskiem na pierwszą, trzecią i siódmą) do tego momentu. Ten segment zawiera masę przebitek, retrospekcji i dialogów, które potrafią przytłoczyć. „The Final Reckoning” jest o wiele mroczniejsze oraz bardziej poważne, co dla wielu może być dość ciężkostrawne i nieznośnie patetyczne. Rozumiem, że chodziło o podbicie stawki i przypomnienie, co się wcześniej działo (szczególnie w części poprzedniej), jednak mnie to troszkę wybiło. Jednak w momencie, gdy Hunt trafia na okręt wojenny, wszystko zaczynało wracać na odpowiednie tory. Akcja skupia się wokół dwóch wielkich scen kaskaderskich: penetracja wraku okrętu podwodnego (bardzo klaustrofobiczna, nerwowa oraz pięknie wyglądająca) oraz pościg z dwoma dwupłatowcami nad ślicznymi krajobrazami południowej Afryki (z wielkim oddechem, świetnie nakręconą i zmontowaną), dziejąca się równolegle z dwoma innymi – równie intensywnymi – momentami.

Nie wiem, jak oni to robią, ale znowu udało im się podnieść mi ciśnienie i sprawić, że oglądałem film na skraju fotela. Że nie ma to za wiele wspólnego z naszą rzeczywistością i sensu w tym niewiele, to już inna sprawa. Trudno nie być pod wrażenie technicznych umiejętności twórców, którzy wyciskających maksimum możliwości. Nawet zmiana kompozytora nie odbija się za bardzo na jakości. Montaż jest intensywny, zdjęcia są o wiele mroczniejsze niż poprzednio, scenografia także wygląda przekonująco. Można czasem odnieść wrażenie, że dzieje się aż za dużo, niemniej to nadal działa.

A jak sobie radzi z tym wszystkim obsada? Tom Cruise robi to, co zwykle i nadal szaleje w scenach kaskaderskich (po tym filmie jestem coraz bardziej przekonany, że ten aktor to amerykański odpowiednik Jackie Chana), zaś w innych momentach też radzi sobie porządnie. Stała ekipa (Simon Pegg, Ving Rhymes oraz wracający z poprzedniej części Hayley Atwell, Henry Czerny i Pom Klementieff) ciągle wypada świetnie, zaś z nowych postaci najbardziej zapadają dwie drobne role: Tramella Tillmana (kapitan okrętu podwodnego Bledsoe) oraz Hannah Waddington (admirał Neely). Jednak niespodzianką był dla mnie Rolf Saxon (William Donloe), który pojawił się w pierwszej części „Mission Impossible” w epizodzie i tutaj powraca w większej roli.

Czy „The Final Reckoning” to naprawdę ostatnia część tej serii? Zważywszy na to, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak zrobić lepsze, groźniejsze zagrożenie od Bytu (przynajmniej ja) oraz fakt, że Tomek „Kaskader” Cruise nie robi się coraz młodszy, wydaje się to całkiem realne. Nie jest to najlepsza część serii, lecz (mimo pewnych rys) jest to godne zakończenie tej prawie 30-letniej franczyzy. Lepszego blockbustera na początek letniego sezonu nie zobaczycie (przynajmniej w tym miesiącu).

8/10

Radosław Ostrowski

Civil War

„Wojna domowa od wielu wieków trwa” – ten cytat tutaj wrzuciłem, bo mi się w tak dziwny sposób skojarzyło. Tylko nie będziemy mieli do czynienia z konfliktem rodzinnym, lecz czymś o wiele, wiele gorszym. O rozpadzie Stanów (nie)Zjednoczonych Ameryki, gdzie prezydent (Nick Offerman) pełni trzecią kadencję i stany podzieliły się na różne koalicje, prowadzące ze sobą wojnę. Wojnę domową lub secesyjną – jak zwał, tak zwał, zaś naszym przewodnikiem jest Alex Garland.

Czas jest bliżej nieokreślony, raczej bliższa przyszłość niż dalsza. USA są podzielone i w stanie wojny, gdzie panuje chaos, anarchia, zaś służby porządkowe są mocno osłabione. Przynajmniej w mieście Nowy Jork, gdzie przebywa Lee Smith (Kirsten Dunst) – legendarna fotoreporterka, co widziała niejedną wojnę, niejedną rzeź i masakrę. Jej towarzyszy reporter Joel (Wagner Moura) i oboje planują przeprowadzić bardzo trudną akcję: przebić się do Waszyngtonu, by zrobić wywiad z Miłościwie Panującym Panem Prezydentem. Może to być dla niego ostatni wywiad w jego życiu, więc gra wydaje się być tego warta. Do naszej parki dołącza jeszcze dwójka – weteran dziennikarstwa Sammy (Stephen McKenley Henderson) oraz aspirująca do zawodu fotoreporterki Jessie (Cailee Spaeny).

Nowy film Garlanda to hybryda dramatu wojennego z kinem drogi, gdzie razem z naszą czwórką obserwujemy kolejne przystanki krajobrazu po bitwach. Autostrada pełna opuszczonych samochodów, palące się nocą drzewa w lesie, nieugryzione wojną małe miasteczko, wreszcie finałowy szturm na Waszyngton – krajobraz niemal cały czas się zmienia. A jednocześnie reżyser podskórnie buduje cały czas napięcie i oczekiwanie, że nie wiadomo skąd może pojawić się strzał, żołnierze czy leżące trupy. O samym konflikcie nie wiemy za dużo – ani kto, dlaczego zaczął i o co tu chodzi. Oprócz tego, że Amerykanie strzelają do Amerykanów, bo… Amerykanie strzelają do Amerykanów. Sami ludzie (czytaj: nie-żołnierze) albo nie rozumieją całego konfliktu, albo nie angażują się w niego, licząc na przeczekanie. Po drodze pada cały czas pytanie o sens zawodu fotoreportera. Z jednej strony mają to być osoby nieopowiadające się po żadnej ze stron konfliktu, tylko „chwytające moment” i wydają się przez to niezależni. Problem jednak w tym, iż by móc tą pracę wykonywać trzeba się emocjonalnie „wyłączyć”, wyzbyć z siebie jakąkolwiek empatię. Tylko czy jest sens dalej robić zdjęcia, skoro nie ma to żadnego wpływu na rzeczywistość?

Technicznie „Civil War” jest bardzo imponujący, co w przypadku tego reżysera nie jest zaskoczeniem. Zdjęcia z jednej strony pokazują skalę tego konfliktu (szczególnie w trzecim akcie), ale przez większość czasu jest bardzo intymnie, wręcz blisko postaci. Potrafi wyglądać niesamowicie pięknie (nocna przejażdżka przez las), ale jednocześnie niepokojąco i mrocznie. Ale najbardziej immersyjną rzeczą w tym filmie jest DŹWIĘK. Nie tylko chodzi o strzały, świszczące kule czy eksplozje, lecz o jeden szczególik – migawka aparatu fotograficznego. Gdy słyszymy ten dźwięk, na chwilę pojawia się czarno-białe zdjęcie i cisza. Reżyser jeszcze bawi się zarówno dźwiękiem, jak także oprawą muzyczną, by wywołać poczucie dysonansu. Kiedy dzieje się coś dramatycznego, a Garland albo pozbywa się kompletnie dźwięku, albo dodaje skoczną piosenkę.

A wszystko to także dźwiga fantastyczne aktorstwo. Kompletną niespodzianką była dla mnie Kirsten Dunst, tworząc najbardziej wycofaną i wyciszoną kreację w swojej karierze. Jej postać jest bardzo zmęczona, wręcz wypalona swoją pracą, lecz wiele pokazuje ona mową ciała oraz oczami. Być może jest to zbyt wycofana kreacja, przez co kompletnie może wydawać się nieciekawa, lecz to tylko pozory. Równie zjawiskowa jest Cailee Spaeny jako Jessie – młoda, aspirująca fotograf, niejako na początku swojej drogi zawodowej. Razem z Dunst tworzy mocny duet mistrzyni/uczennica, elektryzując do samego końca. Świetnie skład uzupełniają Wagner Moura (uzależniony od adrenaliny Joel, niemal dziwnie podobny do Pedro Pascala) oraz Stephen McKenley Henderson (Sammy, będący wręcz mentorem całej grupy), tworząc bardzo zgraną paczkę. Nie można też zapomnieć o kapitalnym epizodzie Jesse’ego Plemonsa w roli żołnierza z krwiście czerwonymi okularami.

Dla mnie „Civil War” to powrót Garlanda do formy po rozczarowującym „Men”. Wielu może rozczarować ledwo zarysowane tło polityczne czy bardzo chłodne podejście w pokazaniu całej tej sytuacji. Ale to bardzo intensywne, trzymające w napięciu kino, pełne niepokojących scen, obrazów niczym ze zbliżającego się końca świata.

8/10

Radosław Ostrowski

Devs

Chyba żadne inne nazwisko tak nie przyciąga uwagi fanów SF w ostatnim czasie jak Alex Garland. Reżyser “Ex Machiny” i „Anihilacji”, a także scenarzysta “W stronę słońca” czuje się w tym gatunku jak ryba w wodzie. Jednak bardziej skupia się na aspekcie science, dialogach oraz dyskusjach niż na efekciarskiej akcji. Nie inaczej jest w zrealizowanym dla stacji Hulu mini-serialu “Devs”.

Cała historia toczy się w San Francisco, a dokładnie wokół korporacji Amaya. Jej szefem jest mocno brodaty Forest (zaskakujący Nick Offerman), gdzie w tajemnicy jest tworzony projekt o nazwie Devs. Nikt poza pracownikami znajdującymi się w osobnym bunkrze nie wie, na czym ma polegać ta praca. Do tego bardzo elitarnego zajęcia trafia – dzięki demonstracji – informatyk Sergiej, którego dziewczyna Lily (Sonoya Mizuno) także pracuje w korporacji (dokładnie w dziale szyfrowania). Tego samego dnia mężczyzna nie wraca, co wzbudza niepokój u dziewczyny. Niedługo później zostaje znalezione spalone ciało, a sprawa wydaje się zamknięta. Lily jednak wyczuwa, że coś jest nie tak i prosi o pomoc swojego byłego chłopaka. Ten początkowo odmawia, lecz sprawy się komplikują.

Z tego zarysu fabuły można zacząć wyciągać pewne wnioski na temat “Devs”. Że zawiera wiele znajomych elementów: wszechpotężną korporację, nawiedzonego lidera czczonego niczym Mesjasz, spisek, przełomowe odkrycie/wynalazek oraz mroczna tajemnica, odkrywana bardzo powoli. Tylko, że… nie do końca. Garland wykorzystuje konwencję SF i fabułę z wątkiem lekko kryminalnym do snucia refleksji naukowo-filozoficznych. W celu odpowiedzenia na jedno z fundamentalnych pytań: co decyduje o naszym życiu? Determinizm czy wolna wola? Czy w ogóle mamy jakikolwiek wpływ na swoje decyzje, czy może jednak wszystko z gory zostało rozpisane, a my jesteśmy tylko pionkami? Takich pytań spodziewać się można w powieściach hard SF jak u Stanisława Lema czy Philipa K. Dicka.

Garland (odpowiedzialny także za scenariusz) miesza tutaj enigmatyczność “Annihilacji” z naukowymi dyskursami “Ex Machiny”. Nie zapomina jednak, że jest to serial gatunkowy. Więc poza sporą ilością dialogów, monologów oraz cytatów nie brakuje suspensu. Bardzo oszczędnie odkrywane karty przyciąga uwagę i zmusza do oglądania w skupieniu, przyglądając się każdemu szczegółowi. Jest parę twistów po drodze, wplecionych retrospekcji oraz scen brutalnych. Wszystko wygląda niesamowicie: niesamowita scenografia z jednej strony zachwyca wizualnie, z drugiej buduje poczucie wyalienowania. A jak już wskoczyła muzyka duetu Salisbury/Barrow, klimat tylko się spotęgował.

I jeszcze jak to jest fantastycznie zagrane. Co jest o tyle interesujące, że reżyser sięgnął po mniej rozpoznawalne twarze. Nawet jeśli pojawia się znajoma twarz jak w przypadku Nicka Offermanna czy Alison Pill, są obsadzeni mocno wbrew emploi. On jest pozornie łagodnym, spokojnie mówiącym guru, zmotywowanym do działania przez prywatną tragedię; z kolei ona wydaje się zimną, wykalkulowaną I twardo stąpającą po ziemi prawą ręką. Ogromną niespodziankę zrobiła Mizuno, której eteryczna uroda frapuje, zaś jej determinacja oraz pomysłowość budzą podziw (scena ataku paniki to mistrzostwo świata!!!), tak samo postać informatyka Lyndona, którą zagrała… Cailee Spaeny.

Mimo skomplikowanej tematyki oraz różnych teorii, “Devs” był dla mnie przystępny. Muszę jednak ostrzeć, że mimo zamkniętej struktury (jednosezonowa), nie spodziewajcie się odnalezienia odpowiedzi na wszystkie pytania oraz tajemnice. Takiego mindfucka nie zapomnicie na długo. To jedna z ambitniejszych produkcji SF ostatnich lat, naznaczona autorskim piętnem Garlanda.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dobry omen

Było już wiele wizji końca świata na ekranie. I zawsze w nich pojawiały się takie elementy jak Antychryst, anioł, diabeł, Armageddon, Szatan, Czterej Jeźdźcy Apokalipsy itp. Jednak to, co postanowił spłodzić Prime Video do spółki z BBC można określić mianem wielkiego szaleństwa. Zdecydowano się przenieść w formie miniserialu powieść Terry’ego Pratchetta i Neila Gaimana, opisującą najbardziej zwariowany koniec świata jaki możecie sobie wyobrazić.

A wszystko zaczęło się od początku świata, czyli… 6 tysięcy lat temu, kiedy to Adam i Ewa opuścili Eden. Wtedy też poznali się po raz pierwszy reprezentanci dwóch stron konfliktu: anioł Azifaral oraz demon Crowley. Ich drogi wielokrotnie się przecinały, ale nigdy nie doszło między nimi do konfrontacji. Nawet zaczęli się przyjaźnić i czasem jeden wyciągał drugiego z tarapatów. Jednak musiało dojść do nieuniknionego: sprowadzenia Antychrysta na ten świat, by ten w wieku 11 lat doprowadził do zagłady, przybędą Czterej Jeźdźcy Apokalipsy i dojdzie do ostatecznej konfrontacji. Tylko, że naszym dwóch kumplom/wrogom jest to wybitnie nie na rękę. Obaj zamierzają obserwować chłopaka po tym, jak zostanie zamieniony z dzieckiem amerykańskiego dyplomaty w małym klasztorze. Syna Diabła ma ściągnąć Crowley, jednak w tym samym czasie przybywa kolejne małżeństwo spodziewające się porodu i to doprowadziło do komplikacji. Z tego powodu Niebo oraz Piekło obserwowało nie tego chłopaka, co trzeba.

Przewodnikiem po tym świecie jest pełniący rolę narratora… Bóg, którego nigdy nie widzimy. Ale za to ma bardzo charyzmatyczny głos Frances McDormand, więc słuch i uwagę ma się od razu. Zaś sam świat jest pokazany w bardzo krzywym zwierciadle, gdzie przedstawiciele obu stron dążą za wszelką cenę do konfrontacji. Panuje też niby biurokracja, choć prawda jest taka, że nikt nie sprawdza danych, zaś poza naszymi bohaterami, reprezentanci Nieba i Piekła słabo się maskują wśród ludzi. Ale twórcom udaje się zbalansować wszystkie wątki: od przyjaźni naszych bohaterów (ich historię poznajemy w połowie odcinka 3) przez dorastającego Adama – tak się zwie Antychryst – i jego paczkę kumpli po jedynego łowcę wiedźm oraz potomkinię autorki trafnych przepowiedni, Agnes Nutter. Wszystko zbalansowane między powagą a zgrywą i absurdem, co jest zasługą świetnego, nieprzewidywalnego scenariusza oraz pewnej reżyserii.

Równie realizacyjnie serial wypada bardzo dobrze: od zabawy montaż (fantastyczne wprowadzenie o początku świata czy opowieść o sztuczce z trzema kartami) przez scenografię oraz kostiumy po bardzo przyzwoite efekty specjalne (chociaż nie wszystko wygląda tak dobrze jakbym chciał). No i samo osadzenie całości w Londynie pozwala na ponabijanie się z tamtejszej kultury i mieszkańców. Ale niejako przy okazji stawiane jest pewne banalne pytanie: co decyduje o naszym losie? Oraz jaki wpływ mają na nas pewne nazwijmy to wpływy Dobra i Zła? Można też potraktować „Dobry omen” jako parodię kina satanistycznego (plan podmiany Antychrysta budzi skojarzenia z „Omenem” z 1976), satyrę na religię czy głupotę dorosłych ludzi.

I jak to jest rewelacyjnie zagrane. I nie brakuje tutaj znanych twarzy czy głosów (poza McDormand mamy m.in. Briana Coxa, Jona Hamma, Mirandę Richardson czy Michaela McKeana), ale tak naprawdę ten serial straciłby ponad ¾ swojej siły, gdyby nie absolutnie genialny, fenomenalny, rewelacyjny, wręcz boski duet w rolach głównych. Czyli Michael Sheen oraz David Tennant – pierwszy jest rozbrajająco uroczy i naiwny w swojej dobroci, drugi z szelmowskim spojrzeniem, lekko zblazowanym sposobem wypowiedzi. Trudno o bardziej niedobrane, a jednocześnie tak idealne połączenie z chemią znajdującą się poza jakąkolwiek skalą.

Na dzisiejsze czasy potrzebny jest zwariowany humor oraz nadzieja, że to nie jest jeszcze koniec świata. „Dobry omen” daje obie te rzeczy, dostarczając także masę frajdy fanom literackiego pierwowzoru oraz brytyjskiego kina/telewizji. Potrzebna dawka pozytywnej energii, oj bardzo potrzebna.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Earl i ja, i umierająca dziewczyna

Sam tytuł zapowiada coś w rodzaju romantycznej opowieści z umieraniem w tle. Może nawet z szansą zbudowania trójkąta miłosnego. Jednak debiut Alfonso Gomez-Rejona oparty na powieści Jesse’ego Andrewsa idzie w zupełnie innym kierunku. Ale rozbijmy tytuł na czynniki pierwsze.

Ja ma na imię Greg, jest uczniem ostatniego roku liceum i o studiach nawet nie myśli. Jest w zasadzie samotnikiem, który trzyma się ze wszystkimi, ale jego relacje są bardzo płytkie. Earl to jego najlepszy kumpel, choć go tak nie nazywa. Znają się od dziecka i razem kręcą filmy inspirowane klasyką kina światowego. Życie Grega powoli zostaje wywrócone do góry nogami przez jego matkę. Kobieta chce, by zaczął się spotykać z chorującą na białaczkę córkę sąsiadki. Zostaje do tego zmuszony, co jemu i dziewczynie o imieniu Rachel nie odpowiada. Ale w końcu decydują się na ten jeden raz. Nie trzeba być geniuszem, by odkryć co będzie dalej. Prawda?

earl, ja i dziewczyna1

Nie do końca, bo reżyser skupia całą historię z perspektywy Grega, przez co reszta postaci (w tym również Rachel) sprawia wrażenie niejako statystów na planie filmu. Sam film sprawia wrażenie samoświadomej zabawy z konwencją, gdzie dramat i komedia mieszają się ze sobą niczym w tyglu. A jeśli spodziewacie się komedii romantycznej czy romansidła dla nastolatków z umieraniem w tle, to pomyliliście adresy. Nie ma tutaj ani nadęcia i kiczowatych scen, czy górnolotnych, patetycznych słów, o które się aż tu prosi. Wyznania miłości też tu nie znajdziecie, ale nie jest to aż tak depresyjne jak mogłoby się wydawać.

earl, ja i dziewczyna2

Reżyser wykorzystuje ten ograny motyw, by przedstawić historię dojrzewania naszego protagonisty. Człowieka tak wycofanego, nie znoszącego samego siebie i skupionego na sobie, że dla wielu jest to nie do wytrzymania. I to powoli zaczyna do niego docierać, a widać to najbardziej w jego pasji. Hołdy dla klasyki kina z jednej strony mają charakter parodii i są bardzo zabawne, ale już ostatni film pokazuje zupełnie inną formę, bez masakrowania Kurosawy, Godarda, Lyncha czy Herzoga. To jednak zobaczycie sami. Całej historii pomaga także sposób realizacji z wieloma płynnymi jazdami kamery, szybkim montażem czy drobnymi scenkami z… plasteliny (opowieść o łosiu i wiewiórce). I to wszystko pomaga zaangażować się, serwując kilka mocnych scen. Nawet jeśli wydają się delikatnie zarysowane i bez fajerwerków. A tego się w życiu nie spodziewałem, sądząc po temacie.

earl, ja i dziewczyna3

Jeszcze trudniejsze zadanie mieli aktorzy, którzy – poza głównym bohaterem w wykonaniu Thomasa Manna – wydają się być tłem dla przemiany tej postaci. Nie oznacza to jednak, że nie udaje się z tego wycisnąć coś więcej. Tak jest choćby z Olivią Cooke jako Rachel, której chemia z Mannem jest duża i oboje grają bardzo naturalnie, subtelnie, bez przeszarżowania w kluczowych momentach. Tak samo dobrze wypada CJ Ryler jako Earl, będący jedynym kumplem dla Grega, choć nie widać tego od razu. Z dorosłych największe wrażenie zrobiła na mnie Molly Shannon, czyli matka Rachel, lubiąca sobie troszkę wypić, lekko oderwany ojciec Grega w wykonaniu Nicka Offermana oraz wytatuowany nauczyciel historii o aparycji Jona Bernthala.

Niezależny film, który wykorzystuje już ograny motyw do opowiedzenia o drodze do dojrzewania i wychodzenia poza czubek swojego nosa. Zaskakująco świeże, kreatywne i lekkie kino, niepozbawione emocji i wzruszeń.

7/10

Radosław Ostrowski

Źle się dzieje w El Royale

Czym jest tytułowe El Royale? Jest to motel, znajdujący się na granicy Kalifornii i Nevady, gdzie nawet środek hotelu przechodzi przez granicy. Gdy trafiamy do niego, jest już po sezonie, gdzie wszystko jest niemal puste. Poza chłopcem hotelowym nikogo nie ma. Ale właśnie tutaj pojawia się grupa postaci: czarnoskóra wokalistka, sprzedawca odkurzaczy, stary ksiądz oraz hipiska. El Royale ma być jedynie przystankiem w dalszej drodze, ale burza oraz tajemnice związane z bohaterami komplikują sytuację.

el royale1

Drew Goddard już w swoim debiutanckim „Domie w głębi lasu” pokazywał zapędy ku postmodernistycznej zabawie z gatunkami. Nie inaczej jest ze „Źle się dzieje…”, jednak zamiast horroru mamy pulpowy kryminał a’la Tarantino. Inspiracja twórczością „Pulp Fiction” jest czytelna aż nadto: od wykorzystania retrospekcji przez dialogi aż po wykorzystaną muzykę. Całość osadzona jest w latach 70., za czasów prezydenta Nixona, zaś sam hotel wygląda bardzo zjawiskowo. Więcej z fabuły zdradzić nie mogę, bo całość ma tyle wolt, zaskoczeń i niespodzianek, że zdradzenie ich byłoby psuciem satysfakcji z odkrywania kolejnych elementów układanki. Bo nie wszyscy są tym, za kogo się podają, a i sam hotel też ma inne cele niż zaspokajanie potrzeb klientów. Już pierwsza scena sugeruje, że sprawa ma drugie dno, ale po drodze zdarzy się wiele: porwanie, kradzież pieniędzy, sekta, taśma, zawiązywanie koalicji oraz układów.

el royale2

I przez większość czasu, gdy okrywamy kolejne fragmenty z życia bohaterów (mających dwie twarze), reżyser uatrakcyjnia całą historię. Kolejne retrospekcje, wydarzenia ukazane z innej perspektywy, długie ujęcia oraz chwytliwa muzyka z epoki. Problem jednak w tym, że z odkrywaniem kolejnych kart, film zaczyna tracić swoją siłę oraz zainteresowanie. Parę scen można było spokojnie wyciąć (retrospekcja związana z przywódcą sekty), pewne repetycje, zaś kilku rzeczy zacząłem się domyślać po kilku pierwszych minutach i nie wywołały we mnie takiego zaskoczenia. Czuć tutaj granie znaczonymi kartami oraz poczucie deja vu. I nie wszystkie postaci dostają tle czasu, by troszkę bliżej je poznać.

el royale3

Goddardowi udaje się utrzymać napięcie oraz ciągłego oczekiwania na to, jak się to wszystko skończy. I zebrał do tego znakomitych aktorów, choć nie wszyscy są wykorzystani do końca (zwłaszcza Jon Hamm oraz Nick Offerman). Klasę potwierdza Jeff Bridges jako mający objawy demencji duchowny, który jest kimś więcej niż się wydaje. Zaskakuje za to Chris Hemsworth jako pociągający, lecz psychopatyczny Billy Lee. Dla mnie jednak odkryciem była Cynthia Erivo w roli Darlene Sweet – czarnoskórej wokalistki, która z powodu koloru skóry jest traktowany w branży jak śmieć, a jej głos jest zwyczajnie cudowny.

Najnowsze dziecko Goddarda mocno pachnie pulpowymi kryminałami, choć sprawia wrażenie przerostu formy nad treścią. Nie mniej jest to intrygujące, sprawnie wykonane kino ze świetną obsadą oraz (przez sporą część) wciągającą fabułą.

7/10

Radosław Ostrowski

Wszystko, co dobre

Ta historia oparta jest na prawdziwej sprawie Roberta Dursta. Mężczyzna jest biznesmenem branży nieruchomości, którego żona w 1982 roku zaginęła. Ale czy aby na pewno zaginęła? Po latach policja wznawia śledztwo i podejrzewa mężczyznę o morderstwo. Zmieniono imiona postaci, ale reszta wydaje się być podparta faktami.

wszystko_co_dobre1

Reżyser Andrew Jarecki tak naprawdę tutaj opowiada dwie historie i obydwie są powiązane z naszym bohaterem, czyli Davidem Marksem – synem potentata branży nieruchomości. Ale chłopak początkowo nie chce zajmować się rodzinnym interesem i poznaje na drodze Kate – dziewczynę z małego miasteczka. Oboje zakochują się w sobie, biorą ślub, a ich pierwszą wspólną decyzją jest wyjazd na wieś, gdzie otwierają sklep ze zdrową żywnością. Jednak to szczęście nie trwa długo, gdyż David – za namową ojca – podejmuje się pracy w rodzinnym interesie, co doprowadza do oddalenia się małżonków. Jednak klamrą spinającą całość jest proces sądowy Marksa, gdzie zostaje oskarżony o podwójne morderstwo oraz próbę zabójstwa. Czyli mamy próbę sklejenia dramatu obyczajowego, thrillera oraz filmu psychologicznego, a wszystko w stylistyce retro. Sama sprawa do dziś wywołuje spore kontrowersje, więc nie dziwi mnie zainteresowanie filmowców.

wszystko_co_dobre2

Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że reżyser nie mógł zdecydować się, o czym ma być ta historia. Bo wątków jest tu sporo: problemy psychiczne Davida, toksyczna relacja z żoną, coraz bardziej przytłumioną oraz pozbawioną ambicji, próba buntu wobec ojca, niejasne układy z półświatkiem. Gdzieś tam w tle jeszcze przewijają się narkotyki, śmierć matki Davida. Tylko, że żaden z tych wątków nie zostaje w pełni wykorzystany i niektóre z nich sprawiają wrażenie zapychaczy. Ani jako dramat psychologiczny, ani jako dreszczowiec nie jest w stanie dostarczyć pełnej satysfakcji. Nawet muzyka sprawia wrażenie schizofrenii, próbując połączyć dwa sprzeczne gatunki. Wiele jest tutaj w tej sprawie tajemnic, przez co nie zawsze rozumiałem kto, co i dlaczego, a narracja jest tutaj bardzo skokowa (akcja toczy się w ciągu niemal 30 lat).

wszystko_co_dobre3

Aktorzy robią wszystko, by coś wycisnąć i zbudować swoje postacie, co udaje im się, mimo dziurawego scenariusza. Dużą robotę robi tutaj Ryan Gosling, wcielając się w bardzo mroczną postać Davida, naznaczonego tajemnicą oraz nie do końca panującego nad sobą. Pozornie wydaje się spokojny, ale czuć w jego spojrzeniu pustkę oraz zagubienie. Zaskakująco dobrze wypada Kirsten Dunst jako Katie. Początkowo wydaje się pewna siebie oraz czarująca, jednak z czasem coraz bardziej zaczyna gasnąć, zaś próby wyrwania się z tej relacji kończą niepowodzeniem. Jest też Frank Langella jako opanowany, elegancki biznesmen, nie znoszący sprzeciwu.

Niestety, ale „Wszystko, co dobre” nie jest dobre. Mocno niezdecydowane między dramatem obyczajowym a thrillerem z mroczną tajemnicą w tle. Intryga jest mętna, mimo porządnej realizacji oraz bardzo dobrego aktorstwa, a reżyser pogubił się od nadmiaru ciekawych wątków. Ogromna szkoda potencjału.

6/10 

Radosław Ostrowski

Towarzysz detektyw

Rumunia lat 80. – kraj mlekiem i miodem płynący, zgodnie z obowiązującą komunistyczną ideologią. I to właśnie tutaj walczą ze złem, czyli skażoną, brudną, kapitalistyczną propagandą najbardziej uczciwi gliniarze oraz dobrzy komuniści: Gregor Anghel oraz Nikita Ionescu. Gdy ich poznajemy, próbują wytropić handlarzy narkotyków, lecz akcja kończy się zasadzką oraz śmiercią Nikity. Wtedy do naszego samotnego twardziela dołącza prowincjonalny glina, Iosef Baciu, który był przyjacielem Nikity i obydwaj próbują prowadzić śledztwo.

towarzysz_kapitan1

Podobno jest to wygrzebany z zakamarków przeszłości rumuński serial kryminalny. Ale cały dowcip polega na tym, że to nieprawda. „Towarzysz detektyw” to parodia propagandowych kryminałów zza żelaznej kurtyny, gdzie dochodzi do klasycznego starcia dobra (komunizm) ze złem (kapitalizm). Dialogi serwują wręcz tak propagandowe treści, m.in. o tym, co to znaczy być dobrym komunistom, jak zachód próbuje za pomocą popkultury dokonywać prania mózgu, że religia jest ogłupiająca, Bóg nie istnieje, donoszenie na innych jest ok itd., itd. Jednocześnie pozostaje on wciągającym, inteligentnie poprowadzonym kryminałem, będącym zaszczepieniem amerykańskich wzorców na wschodnią modłę.

towarzysz_kapitan2

Korupcja, przemyt zachodnich towarów, morderstwo i brud – jest to pogmatwane, dziwaczne (gra w Monopoly) oraz bardzo… zabawne. Podniosłe, patetyczne frazy oraz zabawa ogranymi schematami wnosi wiele świeżości. Stylizacja na lata 80. też jest strzałem w dziesiątkę zaczynając od strojów aż po wplecione piosenki („Flashdance… What a Feeling” śpiewane po rumuńsku – perełka) i pstrokato-kiczowate kolory. Tandeta wylewa się strumieniami, tak jak kontrast między oszczędną scenografią mieszkań czy komisariatu zderzona z willą filmowca lub finałową konfrontacją w imitacji ulicy Nowego Jorku.

towarzysz_kapitan3

Fakt, że mamy do czynienia z żartem podkreśla wykorzystanie angielskiego dubbingu do rumuńskiego filmu. Rumuńscy aktorzy grają naprawdę dobrze, a ich twarze są niepodrabiane, tylko że dubbing wykonany jest dość niechlujnie. W wielu miejscach głos całkowicie rozjeżdża się z ruchem ust, co jest absolutnie zamierzonym efektem i dodatkowym źródłem humoru. Tłumaczenie jest przesiąknięte bluzgami i żargonem, a także ideologicznymi podtekstami. Angielscy aktorzy dają z siebie wszystko (zwłaszcza duet Channing Tatum/Joseph Gordon-Levitt oraz Nick Offerman jako kapitan milicji), balansując na granicy powagi i zgrywy.

towarzysz_kapitan4

„Towarzysz kapitan” z jednej strony jest nostalgiczną podróżą lat 80., z drugiej mamy świat zza żelaznej kurtyny, pełnej przerysowanej, karykaturalnej wizji świata. Zgodnej z ówczesną ideologią polityczną, będącej źródłem dowcipu. Mam nadzieję, że powstanie ciąg dalszy.

8/10

Radosław Ostrowski

McImperium

Jak można spełnić swój amerykański sen? Dla Raya Kroca sen przebiega dość opornie – pracuje jako akwizytor, próbował wcześniej wielu interesów, ale żaden nigdy nie wypalił. Aż dostał zamówienie na sześć mikserów dla jednej, małej restauracyjki w San Bernardino. Prowadzą ją bracia McDonald, który znani są z nieprawdopodobnie szybkiej obsługi oraz realizacji zamówienia. Kroc węszy w tym interes życia, podpisuje umowę z braćmi w celu stworzenia franczyzy oraz rozwijania interesu. Ale nawet oni nie są w stanie przygotować się na działania Kroca.

mcimperium1

Film Johna Lee Hancocka to przykład solidnej, wręcz klasycznej biografii postaci, która może wywoływać kontrowersje. A jednocześnie pokazuje dwie drogi do spełnienia swojego snu. Pierwsza – powolna i spokojna – to droga uczciwości, długiej pracy, druga jest bardziej agresywna, pełna słowotoku oraz podstępu. Jak myślicie, która droga przyniesie profity i zyski? No właśnie. Hancock bardzo przygląda się drodze Kroca do sukcesu, gdzie nasz bohater bardzo dużo ryzykuje i być może dlatego mu tak bardzo kibicujemy mu. Tylko, że pod tym wygadanym przedsiębiorca kryje się cwaniak oraz śliski typ ze złotoustym uśmiechem, działający mocno na granicy prawa. I wtedy zaczyna się pojawiać pytanie: czemu kibicuję temu draniowi, nie dotrzymującego słowa, marzącego tylko o swoim własnym sukcesie? Nie brakuje tutaj szybkiego montażu (sceny tworzenia burgera, pierwszy zbudowany McDonald oraz szkolenie pracowników), ale to wszystko jakieś takie zachowawcze, solidne oraz pozbawione czegoś głębszego. Psychologii postać niemal brak, wątki poboczne (życie prywatne Kroca, samotność żony, poznanie kochanki) są ledwo zaznaczone i brakuje jakiegoś konfliktu albo większego napięcia.

mcimperium2

Ale Hancock ma jednego mocnego asa w rękawie, czyli charyzmatycznego Michaela Keatona w roli tytułowej (founder, czyli założyciel). Aktor nie tworzy jednowymiarowej postaci bezwzględnego diabła, ale człowieka pełnego determinacji, energii, pozbawionego jednak szczęścia. I ten bohater w zasadzie się nie zmienia, bo cechy wzbudzające sympatię z czasem zaczynają być bardziej demoniczne, zamiast zdeterminowanego przedsiębiorcy mamy bezwzględnego, podstępnego skurwysyna, zapatrzonego w siebie oraz swoja gadkę. Drugi plan w zasadzie nie ma zbyt wiele roboty, poza braćmi McDonald (świetni John Carroll Lynch oraz Nick Offerman), którzy stanowią dla siebie wielkie wsparcie – czuć tutaj silną więź tych bohaterów.

mcimperium4

Czym jest „McImperium”? Jest jak posiłek z McDonalda – smaczny, lekki i przyjemny. Tylko, że nie zaspokoi on w pełni głodu. Solidne, zgrabne, niepozbawione gorzkiej refleksji, z cudownym Michaelem Keatonem, dźwigającym na barkach całość. Facet dokonuje cudów i choćby dla niego warto obejrzeć to dzieło.

7/10

Radosław Ostrowski