Materialiści

Syndrom drugiego filmu – niebezpieczna choroba spowodowana bardzo udanym debiutem, który następny tytuł obciążony jest oczekiwaniami. Oczekiwania, których przy pierwszym filmie się nie pojawiają i mogą być obciążeniem, które doprowadziły do zatopienia wielu karier. Czy taki będzie przypadek pochodzącej z Korei Południowej reżyserki Celine Song?

„Materialiści” są… powiedzmy, że komedią romantyczną osadzoną w mieście Nowy Jork. Tutaj mieszka i pracuje Lucy (Dakota Johnson) – bardzo doświadczona swatka w dużej firmie. Takiej dla nowobogackich, co szukają partnera/partnerki według swoich preferencji (także finansowych), ale skoro dają dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy dolarów, mogą sobie stawiać warunki. Zwłaszcza, gdy swatce udaje się dzięki swoim działaniom doprowadzić do dziewięciu ślubów. Podczas najnowszego ślubu swojej klientki zwraca ona uwagę brata pana młodego, Harry’ego (Pedro Pascal). Przystojny bankier chce umówić się z Lucy na randkę i całkowicie ufa swojej intuicji. Kobieta nie jest do końca przekonana, ale zgadza się. W tej samej uroczystości pojawia się także jej były chłopak, niespełniony aktor i kelner John (Chris Evans).

Już samo zawiązanie może sugerować czym jest nowe dzieło reżyserki „Poprzedniego życia”. Że będzie kolejny trójkąt z miłością w tle, ale Song trochę gra na nosie. „Materialiści” w kwestiach funkcjonowania swatki potrafi być bardzo cyniczny. Sceny rozmów z klientami o potencjalnych partnerach mają w sobie zarówno ostry humor, jak i gorzką obserwację dotyczącą oczekiwań. Przeliczania czegoś niematerialnego (miłość) na pieniądze, czyniąc z małżeństwa niemal transakcję. Trzeba mieć odpowiedni wzrost, dochód, wagę, wiek itd., a niektórzy dla dopasowania są w stanie zrobić wiele (operacja wydłużenia wzrostu).

Ale jednak w centrum cały czas jest nasza swatka. Z jednej strony ma adoratora, który widzi w niej osobę patrzącą tak samo na świat; z drugiej jest jej były chłopak (nadal gołodupiec), a z trzeciej jest praca i pewien nieprzyjemny incydent (pierwsza randka była… brutalna). Ta ostatnia sytuacja dała dodatkowy ciężar emocjonalny, którego się nie spodziewałem i pokazuje, że nie wszystko można zmieścić do szufladki. Niemniej nie ma tutaj osądzania, a Song przypatruje się temu trójkątowi i wcale nie daje łatwych odpowiedzi. Choć może pod koniec trochę skręca w przewidywalnym kierunku, to nawet tutaj reżyserka potrafi przekuć balonik, serwując bardziej refleksyjny monolog oraz otwarte zakończenie.

Ale jak to też jest cudownie zagrane. Bardzo zaskoczyła mnie Dakota Johnson, pokazując o wiele większy wachlarz niż wielu podejrzewa. Jej Lucy ma w sobie masę uroku, stoi twardo na ziemi i bardzo (ale to bardzo) zależy na szczęściu swoich klientów. Jej pragmatyzm nie czyni z niej antypatycznej, chłodnej pindy (o co było łatwo). W podobnym tonie gra też Pedro Pascal jako równie pragmatyczny Harry, mieszający inteligencję z urokiem. Pewnym kontrastem oraz największą niespodzianką jest zaś Chris Evans. Nieogolony, sprawiający wrażenie nieogarniętego, nie radzącego sobie z życiem, wręcz sfrustrowany. Ale nawet on potrafi pokazać troszkę inne oblicze. Cała trójka ma świetną chemię, czego się nie spodziewałem i nikt tutaj nie jest demonizowany. Z drugiego planu najbardziej zapada w pamięć Zoe Winters wcielającą się w jedną z klientek, Sophie.

„Materialiści” potwierdzają, że warto uważnie przyglądać się Celine Song. Jest bardzo uważną obserwatorką, ze świetnym uchem do dialogów oraz pewnie prowadzoną obsadę, a także bawiącą się znajomymi konwencjami w nieoczywistym kierunku. Może pod koniec troszkę słabnie, ale nadal pozostaje bardzo interesującym dziełem.

8/10

Radosław Ostrowski

Gladiator II

Ridley Scott od lat straszył, że zrobi drugiego „Gladiatora”. Problem w tym, że postać grana przez Russella Crowe’a zginęła i nie bardzo było pole do pojawienia się. Koncepcje i pomysły zmieniały się na przestrzeni wielu, wielu lat, lecz wszystko zaczęło się materializować pod koniec 2023 roku. Jeszcze bardziej zmroziło mi krew, gdy za scenariusz miał odpowiadać David Scarpa, który współpracował ze Scottem przy m. in. absolutnie fatalnym „Napoleonie”. Entuzjazm w tym momencie zrobił sobie wolne, a ja poszedłem na seans niczym na ścięcie. I co z tego finalnie wyszło?

Akcja toczy się wiele, wiele lat po części pierwszej. Rzym zamiast zmienić się oraz podążać wizją Marka Aureliusza coraz bardziej pogrąża się w korupcji, zgniliźnie, wojnach i degeneracji. Być może dlatego Imperium rządzone jest przez dwóch Cezarów: Pojebusa i Pojebanusa. Ok, te imiona zmyśliłem, tak naprawdę to Geta (Joseph Quinn) i Karakalla (Fred Hechinger). Nic dobrego z tego nie wynika, o czym przekonuje się Hanno (Paul Mescal) z królestwa Numibii w Afryce Północnej. Rzymskie wojska pod wodzą generała Akacjusza (Pedro Pascal) atakują stolicę, masakrując wielu żołnierzy, w tym żonę Hanno. Mężczyzna trafia do niewoli i – ku niczyjemu zaskoczeniu – zostaje gladiatorem, przykuwając uwagę niejakiego Makrynusa (Denzel Washington). Ten handlarz niewolników chce wykorzystać wojownika do swoich planów i pomóc mu w zemście.

Jeśli czytając ten opis nie macie wrażenia lekkiego deja vu, to nie jesteście osamotnieni. Drugi „Gladiator” to w zasadzie… pierwszy „Gladiator”. Niby wpompowano więcej pieniędzy, ale skala wydaje się jakby mniejsza. Sama historia powtarza znajome elementy: walki gladiatorów, polityczny spisek, zemsta za śmierć żony, zdegenerowany oraz zgniły Rzym. Ale najgorsze jest to, że nad tym wszystkim unosi się duch Maksimusa. Jest nawet więcej razy powtarzane niż w pierwszej części, nawet wraca jego zbroja (że po tylu latach nie zardzewiała, to jakiś cud) oraz… ręka głaszcząca zboże. W zasadzie jedyna poważniejsza zmiana dotyczy tutaj wątku politycznego i wszelkie machinacje Makrynusa, którego motywacja w zasadzie pozostaje tajemnicą. Jednak wszystko dzieje się tak chaotycznie, zaś motywacje postaci są tak zmienne (szczególnie Hanno, który okazuje się… Lucjuszem, prawowitym następcą tronu oraz synem Maksimusa), że aż nie chciało mi się wierzyć. I jeszcze ta końcówka w Koloseum, gdzie brakowało tylko słów: Talk to me, Goose! Technicznie niby wszystko wydaje się być w porządku. Scott zbliżający się do 90-tki nadal ma świetne oko i wie, jak zrobić oszałamiający obraz. Sama akcja jest bardzo dynamiczna, aczkolwiek efekty specjalnie potrafią przerazić (walczące małpy i ich otwierające paszczy – o fak). Muzyka odnosi się do poprzednika, ale nie wnosi niczego nowego. Złego słowa nie powiem o kostiumach czy scenografii.

Także aktorsko jest dość nierówno. Paul Mescal w roli Hanno/Lucjusza wypada co najmniej dziwnie. Kiedy walczy i wykazuje się fizycznie wypada bardzo dobrze, jednak dialogi przez niego wypowiadane brzmią niczym zjarał za dużo zioła. Niby ma być Maksimusem 2.0, ale nie ma charyzmy Russella Crowe’a nawet w 1/10. Podobnie zmarnowany jest Pedro Pascal w roli generała, co jest zmęczony wojną i szaleństwem swoich władców oraz (wracająca) Connie Nielsen. Ale całość kradnie absolutnie świetny Denzel Washington wcielający się w Makrynusa. Absolutnie czarujący, diablo inteligentny i cwany manipulator, którego motywacja przez większość czasu pozostaje niejasna. Wielka szkoda, że to nie o nim jest ten film, bo zyskalibyśmy coś ciekawszego.

Jakbym miał podsumować drugiego „Gladiatora” najlepiej pasowałoby zdanie z serialu „Czarnobyl”: not great but not terrible. Spodziewałem się kompletnie nieoglądalnego barachła, a dostałem całkiem niezły blockbuster. Niedorównujący poprzednikowi i zbytnio się do niego odnoszący, przez co potrafi być nudny. Niemniej ma parę momentów, które zapadną w pamięć.

6/10

Radosław Ostrowski

Żegnajcie, laleczki

Kiedy artystyczne drogi braci Coen się rozeszły, bo Ethan Coen stracił pasję do kręcenia filmów, fani (w tym ja) czuli się przygnębieni. W międzyczasie Joel zrealizował „Tragedię Makbeta” z Denzelem Washingtonem, ale młodszy z braci skupił się na pracy w… teatrze. Nie na długo. Najpierw w 2022 roku Ethan stworzył dokument o Jerrym Lee Lewisie, a teraz pojawia się jego samodzielny film fabularny, który napisał razem z żoną Trishą Cooke.

Akcja zaczyna się w Filadelfii roku 1999, gdzie przyjaźnią się dwie lesbijki: Jamie (Margaret Qualley) i Marian (Geraldine Viswanathan). Pierwsza jest otwarta, ciągle napalona i właśnie rozstaje się ze swoją dziewczyną, policjantką Sukie (Beanie Feldstein); druga jest bardziej sztywna, zdystansowana społecznie i nawet słownictwo ma bardzo niedzisiejsze. Obie próbują zmienić swoje życie, by wyruszyć przed siebie. A dokładnie do Tallahassee, do ciotki Marian. Wynajmują wóz i jadą w drogę, ale… ten pojazd miał zostać odebrany przez gangsterów. Albowiem znajduje się tam parę cennych rzeczy.

I już widzę, że to miałoby zadatki na jakąś kryminalną komedię pomyłek. Coś, co mogłoby się znaleźć w klimacie „Raising Arizona”. Do tego skontrastowana para głównych bohaterek, skontrastowana para oprychów oraz opary absurdu. To brzmi jak prawdziwy samograj. Niestety, coś w trakcie realizacji tego scenariusza coś poszło nie tak. Oj, jak baaaaaaaaaaaaaardzo nie tak. Problemem nie jest tutaj prostota intrygi czy jej przewidywalność, ale coś o wiele bardziej gorszego. Reżyser kompletnie nie wie, o czym tak naprawdę chce zrobić „Żegnajcie, laleczki”. Czy to ma być komedia pomyłek, kino drogi, odrobinę pieprzna historia miłosna czy absurdalna opowieść z penisami w roli głównej. Tak naprawdę mamy tu wszystko i nic. Postacie są zaskakująco mało wyraziste i strasznie jednowymiarowe, zagrane niemal na jednej nucie. Samo w sobie nie jest złe na początku, lecz z czasem wywołuje to irytację. Jest tu też wiele scen w zasadzie niepotrzebnych i zbędnych (sny Marian, gdzie widzimy jak obserwuje sąsiadkę czy kompletnie odjechane wstawki psychodeliczne w stylu Lyncha po LSD), spowalniające tempo niezbyt długiego metrażu. Jeśli dodamy do tego kompletnie nieśmieszne dialogi oraz kompletnie zmarnowane aktorstwo, mamy totalną katastrofę.

Mógłbym bronić warstwy technicznej, bo ta jest solidna (szczególnie kilka przejść montażowych). To jednak jest tak jakby w torcie z gówna odnaleźć kilka pysznych truskaweczek. Z obsady najbardziej wybija się Qualley, szczególnie ze swoją mimiką i pewnością siebie. Złego słowa też nie powiem o Colmanie Domingo (szef) czy drobnych epizodach Pedro Pascala (kolekcjoner) i Matta Damona (senator). Ale to nie zmienia jednego faktu: po wyjściu z kina czułem się wewnętrznie martwy, przygnębiony, rozczarowany oraz wściekłym, że nikt mi tego czasu nie odda. Nie wierzę, że zobaczę coś gorszego w tym roku, chociaż może coś się zmienić.

2/10

Radosław Ostrowski

The Mandalorian – seria 3

Trzecie spotkanie z Din Djarinem było przeze mnie zwlekane, bo… tak naprawdę to nie wiem. Mam masę seriali zaczętych, niedokończonych oraz na coraz dłuższej liście tytułów do nadrobienia. Jak zwykle sprawy mocno się komplikują, co pokazała… „Księga Boby Feeta”. Nasz Mando z powodu zdjęcia hełmu zostaje uznany za apostatę i wykluczony z klanu. By zmazać tą hańbę musi wyruszyć na Mandalore i zmyć się w wodach pod kopalniami. Problem w tym, że sama planeta została zniszczona przez Imperium, nie nadając się do życia. Jakby tego było mało nasz główny złol – Moff Gideon ucieka, zaś wyszkolony przez Ashokę Grogu wraca do Dina.

By jeszcze bardziej pogmatwać całą układankę, wraca kolejna istotna postać – Bo-Katan. Po ostatnich wydarzeniach została osamotniona w swoim zamku, niczym księżniczka. Dawna grupa najemników odeszła, zaś Mroczny Miecz nadal ma w rękach Din. Ale podczas eksploracji planety nasz Mando odkrywa, że niektóre przekonania mocno mijają się z rzeczywistością.

Co dość mocno mnie zaskoczyło to fakt, że trzeci „Mandalorian” skupia się na… Mandalorianinach. A konkretnie zjednoczeniu całej rasy pod jednym przywództwem oraz powrotu do ojczyzny. Dlatego postać granej przez Katee Sackhoff Katan odgrywa bardzo istotną rolę. W drodze do osiągnięcia tego celu – jak w poprzednich sezonach – trzeba będzie wykonać parę zadań. A to obronić miasto przed atakiem piratów, odbudować robota IG-11, zbadać psujące się roboty na pewnej planecie itd. Ma to swój rytm, a co zaskakujące nie mamy tutaj fan service’u i odniesień do poprzednich filmów sagi. Dzięki Bogu, bo w drugiej serii troszkę z tym przegięto. Wszystko z dobrymi dialogi, ikonicznym tematem przewodnim oraz świetną techniczną jakością.

Najciekawsze jednak były dla mnie odcinki i momenty poboczne – przeszłość Grogu z czasów Rozkazu 66 oraz funkcjonowanie tego świata w czasach Nowej Republiki. Odcinek 3 niemal w całości skupia się na dr Pershingu, który za Imperium prowadził eksperymenty genetyczne. Widzimy wykonywany proces przekształcenia dawnych ludzi Imperium (a także ich maszyn) do służby Nowej Republiki. O wiele bardziej zbiurokratyzowanej, osłabionej, bardzo podatnej na infiltrację. Finał tego wątku okazał się o wiele mocniejszy niż się spodziewałem. Ale sam finał na Mandalore jest fenomenalnym spektaklem, z masą akcji, strzelanin i tak satysfakcjonującego zakończenia jakie można się było spodziewać.

Dla mnie trzeci sezon „Mandalorianina” to (mam nadzieję) bardzo satysfakcjonujący finał całej serii przygód Din Djarina i Grogu. Udaje się mocniej rozszerzyć ten świat, zachowując jego przygodowy klimat. Ostatnie ujęcie dla mnie jest taką kropką nad i, że dla mnie ta historia dobiegła końca. Pora w końcu sięgnąć po inne opowieści z tego uniwersum jak „Andor”.

8/10

Radosław Ostrowski

Księga Boby Fetta

Kolejny serial osadzony w uniwersum Gwiezdnych wojen. Zanim jednak sięgnę po „Andora”, zrobię sobie parę kroków do tyłu i sięgnę po inne produkcje z tego świata na małym ekranie. Jak pamiętamy z „Powrotu Jedi” Boba Fett – łowca nagród podczas walki na Morzu Wydm spadł w szponu bestii zwanej Sarlakiem, a ten go przeżuwał i trafił dłuuuuuuuuuuuuuuugie lata. Pojawił się w drugim sezonie „Mandalorianina” trochę starszy, ale nadal potrafił łoić tyłki i być prawdziwym złodupcem. Pod koniec tego dzieła przejął tron po Jabie the Hutt, teraz mieli sprawdzić co dalej się działo.

boba fett1

Akcja „Księgi Boby Fetta” toczy się zarówno po wydarzeniach z „Mandalorianina”, ale też przed oraz równolegle z poprzednią produkcją Jona Favreau. Fett razem z towarzyszącą mu Fennec Shand próbuje rządzić półświatkiem na planecie Tattoine. Nie chce jednak robić tego twardą ręką czy terrorem, lecz chcąc zaskarbić sobie szacunek. Reszta ważnych graczy ma na temat inne zdanie, co potwierdza próba zamachu przez wynajętych zabójców. Kto i dlaczego? Pojawia się jeszcze nowy gracz, zajmujący się handlem przyprawą. Ciekawe, czy w tym świecie też się ta substancja nazywa melanż. 😉 Sytuacja staje się na tyle poważna, że prosi o pomoc… Mandalorianina.

boba fett2

Historia, choć trwa tylko 7 odcinków, jest dość poszatkowana. Sporo miejsca (gdzieś do 4 odcinka) zajmują retrospekcje, pokazujące wyrwanie się z gardła Sarlaca, przebywanie na pustyni z klanem Tuscenów, wreszcie uratowanie Shand oraz odzyskanie statku. Dzieje się dużo, choć początkowo to wszystko wydaje się bardzo chaotyczne. Jakby twórcy (scenarzysta i showrunner Jon Favreau oraz ekipa reżyserów pod wodzą Dave’a Filoni oraz Roberta Rodrigueza) bała się czegoś pominąć. To sprawia, że tempo jest bardzo nierówne. Powoli budowany świat dookoła, który poznajemy szybko i skrótowo, miasto w zasadzie to jedna ulica z kasynem oraz siedzibą burmistrza (pałac Boby/Jabby jest poza nim), co wygląda dość tanio. Jasne, po drodze poznajemy inne miejsca (głównie w retrospekcjach Boby), zaś sceny potrafią złapać za gardło swoim tempem oraz inscenizacją (napad na pociąg z Tuscenami czy finałowe starcie w mieście).

boba fett3

W ogóle sceny z przeszłości, gdzie osłabiony Fett trafia do plemienia Tuscenów najpierw jako niewolnik, by następnie stać się członkiem klanu interesowały mnie najbardziej. Powolne odzyskiwanie sprawności fizycznej, walka z potworami czy brawurowy atak na pociąg wciągały świetnie. Sceny bardziej dziejące się teraz wydają się szybko zawiązywane (choć główny prowodyr zamieszania nie jest do finału ujawniany). Do tego postacie poboczne w zasadzie robią za tło (burmistrz, szefowa kasyna, młodociany gang), a w dwóch przedostatnich odcinkach Fett w ogóle się nie pojawia. Dlaczego? Bo w piątym i szóstym odcinku „Księga Boba Fetta” zmienia się w… „Mandalorianina”. Dowiadujemy się, co stało z Din Djarinem, Grogu (nawet widzimy jak szkrab trenuje pod okiem Luke’a Skywalkera). Samo w sobie nie jest to niczym, ale to przecież nie o tym miał być ten serial. Wszystko kończy się strzelaniną w dość chaotycznym stylu, dając trochę zbyt wiele fan service’u, który wydawał mi się zbędny. Po co? Na co to komu? Nie można było z tym poczekać do 3. serii przygód Mando?

boba fett4

„Księgi Boba Fetta” wywołują bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony chce rozwijać znajome uniwersum, ale z drugiej za mocno patrzy za siebie. I to mocno podcina mu skrzydla w rozwinięciu swojego potencjału. Niby bawiłem się dobrze, ale poczucie niedosytu pozostało.

7/10

Radosław Ostrowski

Nieznośny ciężar wielkiego talentu

Nicolas Cage jest legendą kina, chociaż ostatnią dekadę zdominowały śmieciowe filmy, co od razu na VOD czy DVD wychodziły. Coś jednak w ostatnich latach się zmieniło, bo ilość zastąpiła jakość („Mandy”, „Świnia”), ale na prawdziwy powrót mistrza musieliśmy poczekać. Aż do pojawienia się reżysera Toma Gormicana, który wpadł na diabelsko-szatański pomysł. By zrobić z Nicolasem Cage’m film o… Nicolasie Cage’u. Aktor początkowo jednak stawiał opór, niemniej zdał się przekonać, by pokazać „Nieznośny ciężar wielkiego talentu”.

Jak wspomniałem, bohaterem jest Nicolas Cage, którego życie ostatnio stoi w miejscu. Nie trafiają mu się dobre propozycje, rozwiódł się z żoną, relacja z nastoletnią córką to porażka, zaś pieniądze pojawiają się i znikają. Jest tak źle, że narobił sobie sporych długów. Jak wyjść z tego marazmu? Agent proponuje wyjście: przyjść na imprezę hiszpańskiego biznesmena za milion baksów. Niechętnie, ale Cage się zgadza i informuje, że przechodzi na emeryturę. Wygląda na to, że upadły gwiazdor odstawi chałturę? Gospodarz – Javi okazuje się być wielbicielem talentu aktora. Tak wielkim fanem, że aż napisał scenariusz filmu, by mistrz mógłby w nim zagrać.

ciezar talentu2

Sprawa jednak komplikuje się, kiedy Cage zostaje zwerbowany przez CIA. Wywiad podejrzewa, że Javi jest szefem kartelu handlującego bronią i porwał córkę ważnego polityka. Agenci chcą, by Cage zinfiltrował rezydencję oraz odnalazł dziewczynę. Czy może być gorzej? Oczywiście, że tak, bo gwiazdora prześladuje Nicky – jego mroczne ego z czasów wielkich triumfów. Niby mu doradza, jednak nie jest raczej w tym dobrze.

ciezar talentu1

„Nieznośny ciężar…” to samoświadomy film, gdzie odniesień do dorobku Nicolasa Cage’a jest mnóstwo, jednak nie jest to szyderstwo czy kpina z aktora. Widać, że twórcy są jak Javi – to wielcy fani, zafascynowani swoim idolem, znający masę jego filmów na pamięć. Nie boją się zarówno cytować scen czy pojedynczych dialogów, wrzucają fragmenty filmów i czuć szacunek do Cage’a. choć sam bohater jest dość trudny w obyciu: bardzo narcystyczny, poważnie traktujący swoją pracę i sztukę, ignorujący swoich najbliższych. Ciężko z kimś takim wytrzymać, ale wszystko zmienia Javi. Prawdziwy entuzjasta, zapaleniec, dla którego filmy ze swoim idolem są ważną częścią jego życia. Ta zmieniająca się dynamika oraz rodząca się przyjaźń to serce tego filmu – w tych momentach czułem najwięcej frajdy. Czy to odwiedzając ołtarzyk zrobiony przez Javiego czy jak obaj panowie ruszają na miasto pod wpływem LSD. Te sceny dostarczają masę humoru, lekkości oraz frajdy.

ciezar talentu3

Z kolei intryga sensacyjno-szpiegowska jest prowadzona sprawnie i ma parę szalonych momentów (włamanie się do pokoju monitoringu czy przebranie Cage’a za włoskiego mafiozo!!!), ale nie doprowadza do takich spazmów jak meta-otoczka. Jest to bardzo efekciarskie i przerysowane tak bardzo, że finał budził skojarzenia z… „Uprowadzoną 2”. Tylko lepiej zrobioną oraz z większym jajem. Z kolei nasza para agentów (Tiffany Haddish oraz Ike Berkowitz) jakaś taka przezroczysta troszkę, przez co sprawiają wrażenie zbędnych.

Ale to wszystko działa także dzięki fantastycznej chemii między Nicolasem Cage’m a Pedro Pascalem. Pierwszy bawi się swoim scenicznym wizerunkiem ekscentryka, zaś drugi pokazuje nieznany mi wcześniej wielki talent komediowy. Javi jest przesympatycznym kolesiem, choć niektóre wypowiadane przez niego słowa budzą pewne podejrzenia, że być może ma jakąś mroczną przeszłość. Ich energia oraz poczucie dobrej zabawy przenosiło się na mnie wielokrotnie, co pozwalało przymknąć oko na drobne mankamenty. Że drugi plan w zasadzie nie istnieje, że w zasadzie jest to przewidywalne, że chciałoby się więcej scen z Nicky’m.

ciezar talentu4

Ale w ostatecznym rozrachunku „Nieznośny ciężar…” to powrót Cage’a do mainstreamu z hukiem bomby. Fani aktora MUSZĄ iść koniecznie, a reszta też znajdzie tutaj coś dla siebie. Bardzo sympatyczna komedia, będąca listem miłosnym dla ekscentrycznego, ale bardzo charyzmatycznego aktora z masą niezapomnianych ról. Oraz dużym dystansem do siebie.

8/10

Radosław Ostrowski

Kingsman: Złoty krąg

Do dziś pamiętam jak mnie uderzyło pierwsze spotkanie z Kingsmanami. Nie kojarzycie ich? To brytyjska niezależna, elitarna komórka wywiadowcza, gdzie dołączył do niej młody chłopak z ulicy. Po wydarzeniach z pierwszej części Eggsy działa jako pełnoprawny członek o kryptonimie Galahad. Świat został ocalony, a facet poznał pewną skandynawską księżniczkę, z którą planuje związać przyszłość. Niestety, stracił mentora Harry’ego, co mocno się na nim odbiło, a kłopoty dopiero się zaczynają. Albowiem siedziba Kingsmanów i wszyscy agenci zostają zmieceni z powierzchni ziemi. Wszyscy, oprócz Eggsy’ego oraz Merlina. Kto za tym stoi i dlaczego dokonał tego ataku? Panowie są zdani na siebie, ale udaje się znaleźć wsparcie w postaci kuzynów z USA – Statesman.

„Złoty Krąg” w zasadzie to jest powtórka z rozrywki, tylko jeszcze bardziej podkręcona, brutalna, efekciarska i porąbana. Im więcej bym wam zdradził z fabuły, tym mniejsza szansa na frajdę z kolejnych niespodzianek. Bo jeśli myślicie, że Matthew Vaughn wystrzelał się z pomysłów i inscenizacji, jesteście w wielkim Błędzie. Reżyser lawiruje między drobnymi wątkami obyczajowymi (kolacja z rodziną królewską), szpiegowską intrygą a kompletną zgrywą. Wszystko polane bardzo ironicznym, brytyjskim poczuciem humoru oraz niemal teledyskowym sposobem realizacji. I to wszystko nadal działa, serwując prawdziwy rollercoaster. Ale jeśli nie oglądaliście pierwszej części, możecie nie bawić się aż tak dobrze, bo odniesień i aluzji jest od groma.

Akcja jest szalona, gdzie krew i odrywane kończyny lecą oraz leją się we wszystkie możliwe kierunki, a fabuła potrafi zaangażować. Bo nadal zależy nam na Eggsym (świetny Taron Egerton) i jego ekipie. Chociaż sami Statesmani też są niczego sobie – mocno przesiąknięci amerykańską kulturą kowboje, których ksywy są od rodzajów alkoholu, a w uzbrojeniu mają choćby lasso i rewolwery. Dzięki temu sceny rzezi i masakry nabierają jeszcze większej mocy (bójka w barze czy zadyma we Włoszech), mimo poczucia pewnej wtórności. Choć muszę przyznać, że powrót Harry’ego zza grobu (uroczy Colin Firth balansujący między nieporadnością a byciem totalnym kozakiem) nie wydaje się pomysłem z czapy wziętym.

I jak to jest cudownie zagrane, choć nie wszyscy aktorzy zostają w pełni wykorzystani. Stara wiara w postaci tria Firth-Egerton-Strong ciągle trzyma fason, a chemia między nimi jest wybuchowa niczym pole minowe przed eksplozją. Jeśli chodzi o nowych herosów, to tutaj Statesmani mają masę znanych twarzy, choć w pełni wykorzystani zostają Halle Berry (Ginger, czyli amerykański odpowiednik Merlina) oraz świetny Pedro Pascal jako twardy kowboj Whiskey. Co ten facet robi z lassem i biczem, czyni go największym zagrożeniem świata. Troszkę w cieniu jest zarówno Jeff Bridges (szef Champagne) oraz Channing Tatum (Tequila), zwłaszcza tego drugiego chciałoby się zobaczyć w akcji. Za to głównym złolem jest tutaj panna Poppy w wykonaniu Julianne Moore, która jest o wiele lepsza od Valentine’a. Jeszcze bardziej przerysowana o prezencji pani domu z lat 50., z diabolicznym planem podboju świata i tak słodkim uśmiechem, że może przyprawić o ból zębów.

„Złoty Krąg” to godna kontynuacja szpiegowskiej parodii, podnosząca wszystko do kwadratu. Jeszcze brutalniejsze, bardziej szalone i komiksowe. Aż boję się pomyśleć, z czym jeszcze wyskoczy Vaughn w kolejnej części. Bo przecież będą, prawda?

7/10

Radosław Ostrowski

Wonder Woman 1984

Trudno jest zapomnieć naszą wojowniczą Amazonkę Dianę. Nadal pracuje w muzeum Smithsonian, gdzie bada relikty przeszłości. Teraz jednak jest rok 1984, czyli czasy kiczu, abstrakcji oraz rozpędzonego konsumpcjonizmu. Pojawia się też nowe zagrożenie w postaci Donalda Trumpa, eeeee, przepraszam. Chodzi o Maxwella Lorda – medialnego przedsiębiorcę, który tak naprawdę jest bankrutem. Wierzy jednak, że dzięki pewnemu magicznemu kamieniowi znajdującemu się… w muzeum odmieni się jego los. Konsekwencje dla świata mogą być katastrofalne.

Pierwsza „Wonder Woman” była zaskoczeniem oraz światełkiem w tunelu dla Warnera i jego „uniwersum” DC. Kompetentnie zrobiona, z fajnymi scenami akcji (chociaż nadużywająca slow motion), bohaterką zderzoną z nieznaną rzeczywistością oraz… rozczarowującym finałem. Takie starcie z bossem a’la Zack Snyder, gdzie nic nie było widać. Reżyserka Patty Jenkins wyciągnęła wnioski i kontynuacja jest odrobinę lepsza, chociaż ma pewne drobne problemy. To jest nadal film akcji ze sporym budżetem, pędzącą akcją oraz charakterną protagonistką. Tutaj wszystko skupia się wobec szaleństwa, egoizmu połączonego z mocą spełniania każdego życzenia. Haczyk polega na tym, że za to jest pewna cena. Czy warto ją zapłacić? To nie jest łatwe pytanie, które jest pretekstem do rozpierduchy. Bardzo dobrze wyglądającej, z bardzo płynnym montażem oraz inscenizacją na poziomie klasyków. Ogląda się to świetnie, zaś finał (w tym starcie z Cheetah) daje o wiele więcej satysfakcji niż w poprzedniej części. A jak w tle zagra Hans Zimmer, miłosierdzia nie będzie,

Jest troszkę humoru, ale nie na tyle, by stać się Marvelem. „1984” pozostaje bardziej serio pokazując do czego może doprowadzić ślepe dążenie do sukcesu. Jenkins wydaje się pewniej prowadzić historię, chociaż zdarzają się pewne momenty przestoju. Ale w przypadku dwu i półgodzinnego filmu bywa to wręcz wskazane. Niemniej kilka rzeczy mi nie podeszło. Po pierwsze, nie bardzo czuć tu za bardzo klimatu lat 80-tych. Może poza kostiumami czy sporadycznymi piosenkami, ale to jednak za mało. Drugim – nie za dużym minusem – są efekty specjalnie, nie robiące jakiegoś wielkiego szału, lecz nie wybijają ani nie kłują mocno w oczy. Można było jednak nad tym popracować.

Także aktorsko jest tu parę ciekawych rzeczy. Gal Gadot pasuje bardzo do tej postaci i znowu to potwierdza. Obecność postaci granej przez Chrisa Pine’a może wydawać się absurdalna, ale cieszy. Próba odnalezienia się Steve’a w nowych czasach daje troszkę okazji do pośmiania się. Całość jednak kradnie dwoje o wiele bardziej wyrazistych antagonistów z bardziej prostymi motywacjami niż rozwalenie świata. Zaskakuje Kristen Wiig jako bardzo wycofana i nieśmiała Barbara, chcąca być silną, przebojową oraz dostrzeganą przez innych kobietą. Szoł jednak kradnie rozbrajający Pedro Pascal. Jego Maxwell Lord to taki Donald Trump, sprawiający wrażenie człowieka sukcesu i luzaka, ale skrywa się za tym żądny sukcesu karierowicz oraz oszust.

„1984” kontynuuje dobrą passę Warnera oraz świata DC. Reżyserska ręka o wiele sprawniej się porusza po wysokobudżetowym kinie, nie gubiąc przy tym postaci. Niemal wszystko podnosi całość na wyższy poziom, przy okazji dorzucając parę potknięć. Niemniej jak Diana walczy do samego końca, za co należy ją szanować.

7/10

Radosław Ostrowski

The Mandalorian – seria 2

Nasz łowca nagród uciekł z rąk ścigającego go Moffa Gideona, ale ten nie odpuści. Wszystko z powodu malca o wyglądzie niemowlęcego Yody, które dawne Imperium chce wykorzystać do swoich celów. Mando musi przekazać dzieciaka, co ma moce Jedi do osób swego rodzaju. Ale by to zrobić musi skontaktować się z innymi Mandalorianami, bo ci z jego planety zostali niemal wybici (oprócz Zbrojmistrzyni). Więc co było robić – spakował mandżur oraz Brzeszczota i ruszył.

Pierwsza seria dzieła Jona Favreau miała bardziej epizodyczną strukturę opowieści, gdzie główny wątek rzadko przebijał się na pierwszy plan. Troszkę się obawiałem, że kontynuacja może znowu pójść w tą stronę. Do tego w pierwszym odcinku wracamy na Tatooine, co początkowo brzmi odstraszająco. Wracamy też na planetę, gdzie działa się spora część akcji w pierwszym sezonie, ale na krótko. Twórcy konsekwentnie rozwijają samą opowieść, jak i cały świat przedstawiony, więc nie ma miejsca na monotonię. Przenosimy się w różne części, by znaleźć pozostałości po Zakonie Jedi, przy okazji rozwiązując jakieś drobne zlecenia. A to trzeba zabić smoka, przewieźć pasażerkę czy przejąć statek z bronią dla niedobitek Imperium. Akcji jest dużo, dynamicznie zrealizowana, ciągle trzymająca swoje tempo oraz naprawdę angażuje aż do samego końca. To także widać w doborze niektórych reżyserów, gdzie oprócz starej ekipy (Jon Favreau, Dave Filoni oraz rehabilitująca się Bryce Dallas Howard) mamy Roberta Rodrigueza czy znanego z „Ant-Mana” Peytona Reeda.

Początkowo też można odnieść, że nie ma tutaj takiego poczucia zagrożenia dla Mando oraz dzieciaka ze strony Imperium. Że ten Moff Gideon (jak zawsze świetny Giancarlo Espisito) jakoś nie stara się odnaleźć naszych bohaterów. Ale z czasem okazuje się, że to wszystko są pozory. Nadal na pierwszym planie jest relacja między Mando (Din Djarin) a dzieckiem (Grogu), gdzie ten pierwszy bardziej staje się ojcem dla tego drugiego. Chociaż pozbycie się paru nawyków młodego nie jest łatwe (głównie połykania wszystkiego, co żywe), zaś wpływ na łowcę nagród jest bardzo silny. Nawet bez twarzy widać jak bardzo zaczyna mu na nim zależeć, co dobitnie pokazują ostatnie odcinki.

Jak wcześniej wspominałem, rozwijane jest tutaj samo uniwersum. Nie chodzi tylko o odkrywanie nowych miejsc, ale też nowych postaci. Część z nich już była w świecie dziejącym się dawno temu w odległej galaktyce (Boba Fett, Bo-Katan czy Ashoka Sano), jeszcze bardziej łącząc się z głównym nurtem. Niejako dopowiadając losy tych postaci, co osoby głęboko siedzące w „Gwiezdnych wojnach” na pewno ucieszy. Nie trzeba jednak znać innych produkcji (animowane „Wojny klonów”), by czerpać z tego frajdę, a to jest bardzo niełatwe zadanie. Zakończenie zaś na pewno wielu poruszy, zostawiając furtkę na ciąg dalszy oraz spekulacje, co dalej w serialu się wydarzy.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony jak „Mandalorianin” przeskoczył oraz podniósł poprzeczkę kolejnym sezonom. Każdy odcinek wnosił coś do głównej narracji, tylko pozornie przypominając pierwszy sezon, akcja wygląda dynamiczniej oraz spektakularnie, pokazując o wiele bogatszy świat „Gwiezdnych wojen”. Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć oprócz tego, że bardzo czekam na kolejne odcinki.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

The Mandalorian – seria 1

„Gwiezdne wojny” – ile emocji wywołuje nadal ta marka, pozostaje dla mnie rzeczą niepojętą. Ostatnimi czasy dominują jednak emocje negatywne wokół tego cyklu. Mocno podzielił wszystkich „Ostatni Jedi”, a i ostatnia część sagi okazała się dla wielu sporym rozczarowaniem. Czyżby Disney nie miał kompletnie pomysłu na franczyzę, mając sobie za cel jak największe wyciśnięcie kasy z fanów? Oraz ciągłe obracanie się wokół znanych z poprzednich części wydarzeń, postaci oraz nostalgii? Przełamaniem tego wizerunku miał być zrealizowany dla (niestety, nieobecnej w Polsce) platformy Disney+. Stworzony i napisany (w sporej części) przez Jona Favreau „The Mandalorian” miał iść w zupełnie innym kierunku, z nowymi postaci oraz klimatem bardziej przypominać westerny czy filmy o samurajach. Czy udało się spełnić założenia?

mandalorian1-1

Akcja serialu toczy się między 6 a 7 częścią „Gwiezdnych wojen” i osadzona jest w bardziej odległych częściach galaktyki. Bohaterem zaś jest tytułowy Mandalorianin – noszący się w pełnym rynsztunku łowca nagród pracujący dla Gildii. Innymi słowy, klasyczny twardziel, co poluje na różnych bandziorów i z tego się utrzymuje. Jednak w obecnych czasach przedstawicieli tej grupy nie ma zbyt wielu, a i zleceń coraz mniej. Innymi słowy, obalenie Imperium nie przyniosło wszystkim wiele korzyści. Jednak nowe zlecenie może zmienić wiele, ale sprawa jest bardzo tajemnicza. Zlecenie jest ustne, klient jest bardzo tajemniczy, a o celu wiadomo tylko, gdzie przebywał ostatnio oraz ile ma lat.

mandalorian1-2

I muszę szczerze przyznać, że „Mandalorian” ma rozmach godny produkcji kinowej. Można odnieść wrażenie, że ktoś podzielił film na odcinki, a następnie wrzucił na mały ekran. Nie brakuje wręcz batalistycznych scen (finał 7 odcinka oraz cały 8), pościgów (Mando na tropie Javów) czy bardzo zaskakujących intryg (odbicie więźnia z kosmicznego statku). I kiedy wydaje nam się, że najważniejsza będzie nitka główna (tajemnicze zlecenie oraz postać, nazwana przez widzów Baby Yodą), twórcy zaczynają nas przenosić po różnych częściach kosmosu, a konstrukcja fabuły staje się epizodyczna. Te fragmenty wydają się dość nierówne (zwłaszcza odcinek 4 i 5), przez co odczuwa się znużenie, mimo krótkiego trwania odcinków (maksymalnie 45 minut). W tym miejscach albo historia jest średnio angażująca (wątek zlecenia na Tattoine), albo kompletnie nudna i po łebkach (obrona wioski przed bandytami jak w „7 wspaniałych”). Z tego grona najbardziej wybija się odcinek z odbiciem więźnia, serwując woltę oraz świetnie trzymając w napięciu aż do samego końca.

mandalorian1-3

Mimo tej nierówności tempa oraz narracji (co może wynikać z udziału kilku reżyserów, m.in. mocno odstającej od reszty Bryce Dallas Howard i Dave’a Filoni), czuć lekko westernowy vibe. Małomówny, tajemniczy protagonista (znakomity Pedro Pascal), którego przeszłość powoli odkrywamy w retrospekcjach, ogromne i różnorodne krajobrazy (od pustyni po wioskę koło wód i lasu). Jest nawet bójka w barze (pierwszy odcinek), zaś otwarty finał sugeruje znacznie ciekawszy drugi sezon.

mandalorian1-4

Równie dobre wrażenie robi aktorstwo, mimo faktu, że o postaciach nie dowiadujemy się zbyt wiele. Pedro Pascal jest absolutnie kapitalny w roli małomównego twardziela, cały czas obecnego w zbroi i masce, przez co emocje były wyczuwalne tylko za pomocą mowy ciała oraz samego głosu. Robi to bez zarzutu, a jego relacja z Baby Yodą to najmocniejszy punkt. Serial samą obecnością kradnie Werner Herzog w roli tajemniczego klienta z bardzo opanowanym, wręcz kojącym głosem oraz pewnością siebie, a także Taika Waititi jako droid IG-88 (momenty, gdy grozi autodestrukcją – perełki). Swoje trzy grosze dorzuca zadziorna Gina Carano (Cara Dune), twardy Carl Weathers (szef Gildii, Greef Carga) oraz świetny Nick Nolte (trzymający się z dala Kuill) czy budzący grozę swoją determinacją Giancarlo Esposito (Moff Gideon).

mandalorian1-5

Pierwszy sezon „Mandaloriana” to obietnica wielkiej przygody. Może jeszcze nie do końca spełniona, zostawia wiele zagadek, ale wygląda bardzo imponująco i okazale. Robi też jedną, istotną rzecz: przywraca nadzieję na odwiedzenie bogatszego świata Gwiezdnych wojen. Moc chyba wracać do Galaktyki.

8/10

Radosław Ostrowski