Anatomia upadku

Dawno nie mieliśmy na ekranie dramatu sądowego. Wiemy jak takie historie, gdzie mamy zderzenie dwóch wersji wydarzeń i sąd musi ustalić, co uznaje za prawdę. Jednak nowy film Justine Triet jest o wiele bardziej skomplikowanym przypadkiem.

Jesteśmy w domu gdzieś z dala od wielkiego miasta. Tutaj mieszka niemiecka pisarka Sandra Voyter (Sandra Huller), razem ze swoim mężem oraz niewidomym synem. W zasadzie mąż prowadzi remont domostwa (w tle puszczając „P.I.M.P.” 50 Centa), kiedy żona przeprowadza wywiad z nią. Ale hałas nie bardzo pozwala na przeprowadzenie rozmowy, więc umawiają się na inny termin. Syn Daniel po wykąpaniu psa idzie na spacer, zaś Sandra idzie do siebie. ALE jak chłopak wraca ze spaceru, to koło domu leży zakrwawione ciało ojca. Wypadek, samobójstwo czy… morderstwo? Sprawa nie wydaje się być jasna, a mimo poszlak rok później dochodzi do procesu.

No i zaczyna się absolutna jazda bez trzymanki. Triet jednak nigdzie się nie spieszy w pierwszym akcie, więc trochę na rozpoczęcie całej akcji. Być może za długo, by móc poznać jej wersję wydarzeń oraz wsparcia przyjaciela adwokata. Jeszcze podczas wizji lokalnej (albo jak sami nazywają rekonstrukcją) zaczynają pojawiać się pęknięcia w zeznaniach… syna. Ale sam proces to brutalna oraz bezwzględna walka, gdzie kwestia winy i niewinności zależy od… no właśnie, czego. Bo jeśli – tak jak sędziowie – chcecie poznać obiektywną, oczywistą, bezdyskusyjną prawdę lub reżyserka pokażę TĄ scenę, wyjaśniającą całą tą zagadkę, muszę was rozczarować. To pierwsze NIE istnieje w naszym świecie, to drugie w ogóle się nie pojawia. W zasadzie są tylko słowa, słowa i słowa. Same w sobie mogą nic nie znaczyć, JEDNAK umieszczenie ich w kontekście nabiera bardziej niepokojącego wydźwięku. I to wykorzystują obie strony sporu, zarówno prokurator (wykorzystanie fragmentu powieści oskarżonej sprzed kilku lat, by dopasować parę zdań do obecnej sytuacji), jak i obrońca.

A jeśli dodamy fakt, że oskarżona nie próbuje mizdrzyć się do opinii publicznej, jest bardzo wycofana i zdystansowana, to nie przemawia za bardzo na jej korzyść. Jeszcze musi bronić się w języku francuskim, którym nie posługuje się zbyt płynnie (o wiele lepiej idzie jej w angielskim). Triet powoli pokazuje skomplikowaną relację rodzinną, gdzie nie brakuje zarówno niespełnionych ambicji (mąż próbował pisać, ale porzucił pracę nad powieścią po kilku latach), zdrady, egoizmu oraz frustracji. Nic tu nie jest jednoznaczne, zaś kolejne zeznania (biegłych, psychiatry, policjanta) nie rozwiązują tej sprawy. W tych momentach „Anatomia upadku” staje się gęstym i intensywnym dramatem. Jak podczas sceny odtwarzania nagrania audio (kłótnia zostaje pokazana przez kamerę do momentu dźwięków szamotaniny) czy w chwili zeznań Sandry, kiedy podczas wypowiadanych słów znajdujemy się w samym domu. A jeszcze do tego całego tornada zostaje rzucony syn, który zaczyna poznawać rzeczy o jakich nie miał pojęcia.

Ten film by tak nie zadziałał, gdyby nie świetne dialogi i mocny scenariusz, ale przede wszystkim rewelacyjna Sandra Huller. Bardzo stonowana i wyciszona kreacja, gdzie wydaje się trzymać emocje na wodzy (szczególnie w sądzie). Nie udaje świętej, nie robi z siebie, przez co trudno ją polubić i nie pozwala nam wejść do swojej głowy. W bardzo rzadkich momentach pęknięcia tego obrazka, gdzie za pomocą mikrospojrzeń można coś odczytać. Tylko trzeba bardzo UWAŻNIE oglądać. Równie świetny jest Milo Machader Graner w roli nastoletniego Daniela, przechodzący najbardziej brutalny proces wchodzenia w dorosłość, a także Antoine Reinartz (prokurator) oraz Swann Arlaud (obrońca).

Czy „Anatomia upadku” jest zaskakującym dramatem sądowym? Raczej przypomnieniem, że prawda tak naprawdę zależy od naszej interpretacji i uprzedzeń, a nie samych faktów. A przez to cała ta historia po seansie zostaje mocno w głowie. Mimo dłużyzn i nierównego tempa, pozostaje frapującym oraz prowokującym do ciągłego myślenia tytułem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bunt przed sądem wojennym

7 sierpnia 2023 roku zmarł amerykański reżyser William Friedkin. Twórca „Egzorcysty” przypomniał o sobie w 2011 zaskakująco dobrym „Zabójczym Joe” – kryminalną opowieścią w klimacie filmów braci Coen, gdyby oni opowiadali o patologii i byli bardziej ekstremalni w formie. Ale przed śmiercią 86-letni filmowiec zdążył zrealizować film dla stacji Showtime, jednak premiery już nie dożył. Jak sam tytuł wskazuje jest to dramat sądowy.

Podstawą była sztuka teatralna Hermana Wouka oparta na jego powieści z 1953 roku. Reżyser uwspółcześnił realia z czasów II wojny światowej do bardziej nam współczesnych w Zatoce Perskiej. Ale punkt wyjścia jest taki: oskarżenie pierwszego oficera niszczyciela min USS Caine, porucznika Maryka (Jake Lacy) o wszczęcie buntu i odsunięcie kapitana statku od dowództwa. Dlatego, że komandor podporucznik Queeg (Kiefer Sutherland) miał przejść załamanie nerwowe kiedy statek uciekał przed sztormem. Obrony oficera podejmuje się wyznaczony przez sędziego porucznik Greenwald (Jason Clarke), zaś oskarża komandor porucznik Challee (Monica Raymund).

W zasadzie można nazwać „Bunt przed sądem wojennym” produkcją, która bardziej pasowałaby do Teatru Telewizji. Dla wielu może to zabrzmieć jakby to była wada, jakby to było coś gorszej jakości. Ale ta teatralność, osadzenie wszystkiego (prawie) na sali sądowej. Nie ma tutaj żadnych scen retrospekcji (które można byłoby tu spokojnie wstawić), przebitek czy eksperymentów formalnych. Reżyser używa zarówno paru długich ujęć, zbliżeń czy szybkich cięć montażowych. To ma służyć jednemu celowi i jednemu celowi tylko służyć to ma: budowaniu ciągłego poczucia napięcia oraz presji. By móc dotrzeć do prawdy lub czegoś, co za prawdę możemy uznać. Co mam na myśli? Bo nasza sympatia lub antypatia zależeć będzie od tego komu uwierzymy (czytać: czyją prawdę uznamy), o co toczy się cała stawka.

Czy bardziej zaufamy młodym oficerom, czy może bardziej doświadczonemu dowódcy? Czy Queeg naprawdę jest mściwym tyranem, karzącym w dość ostry sposób swoich podwładnych (zakaz korzystania z prysznica, szukanie winnych podjadania truskawek)? A może jego podoficerowie spanikowali i wykazali się zwykłą niesubordynacją? Kolejni świadkowie – zarówno oficerowie, jeden mat, biegli psychiatrzy oraz ekspert wojskowy – podsuwają różne możliwości, hipotezy, teorie. Więcej jest tutaj odcieni szarości niż jednoznacznego wskazania granicy, co budzi wątpliwości. Dopiero w samym finale dostajemy wyjaśnienie w bardzo mocnym monologu, który jest tak kropka rzucona w ostatnim zdaniu.

Tak mięsiste kino potrzebuje też krwistych ról, a Friedkin zazwyczaj miał dobrą rękę do aktorów. Nie inaczej jest w „Buncie…”, gdzie są co najmniej dwie genialne kreacje. Po pierwsze – absolutnie zaskakujący Kiefer Sutherland w roli kapitana Queega. To bardzo neurotyczny oficer, który ma za sobą bardzo silne i poważne przejścia. Co bardzo czuć w sposobie mówienia, chwilach zacięcia, powtarzania się czy nagłego „zapominania”. Aktor pojawia się w dwóch scenach przesłuchania i całkowicie dominuje ekran swoją obecnością, zaś ostatnie momenty w jego wykonaniu to majstersztyk. Takiego Sutherlanda nie widziałem nigdy. Równie rewelacyjny jest Jason Clarke w roli obrońcy Greenwalda, który początkowo sprawia wrażenie niechętnego obrony (do czego sam się przyznaje). Ale im dalej w las, w tym bardziej opanowany, wręcz metodyczny sposób podchodzi do sprawy. Zadaje bardzo zasadne i sensowne pytania, nabierając coraz większej siły, ale najmocniejszą rzecz rzuca w samym finale, już po procesie. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że to jego najlepsza rola w karierze i ogląda go sprawia czystą przyjemność. Tak samo fantastyczny jest Jake Lacy (porucznik Maryk), energiczna Monica Raymund (prokurator Challee) czy pełen siły oraz charyzmy Lance Reddick (kapitan Blakely, przewodniczący składu sędziowskiego) w swojej ostatniej roli.

Nie wiem, czy William Friedkin kręcąc „Bunt przed sądem wojennym” wiedział, że to będzie jego ostatni film, ale jedno mogę powiedzieć na pewno. Reżyser dał z siebie wszystko, wyciskając ze scenariusza i aktorów maksimum możliwości, a ci to odwzajemnili. To ciągle aktualny dramat o odpowiedzialności dowódcy pod wpływem presji i stresu, a także o roli dyscypliny w armii. Absolutnie godne pożegnanie Mistrza z kinem w wielkim stylu.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Od nowa

David E. Kelley to jeden z bardziej zapracowanych twórców serialowych, głównie o tematyce sądowej. Jeśli nie całościowo („Ally McBeal”, „Orły z Bostonu”), to gdzieś wątek związany z procesem pojawia się jak w „Panu Mercedesie” (drugi sezon). I poniekąd tak też jest w zrealizowanym w 2020 roku mini-serialu „Od nowa”.

Akcja znowu skupia się na klasie wyższej białych bogaczy. Ona, Grace Walker (Nicole Kidman) jest psychiatrią, prowadzącym prywatną terapię. On, Jonathan Walker (Hugh Grant) jest lekarzem, a dokładnie onkologiem dziecięcym. Ona jest bardzo wycofana, wręcz stoicka (na ile to kwestia scenariusza, a na ile przeładowanej botoksem „czymś, co kiedyś było twarzą”), z kolei on jest jak na Angola lekko sarkastyczny, ironiczny i bardzo sympatyczny. No i jeszcze jest Henry (Noah Jupi), 15-latek chodzący do prywatnej szkoły, która – jak każda w Nowym Jorku – kosztuje kupę siana. W zasadzie porządna rodzinka. Do czasu. A wszystko z powodu brutalnego morderstwa młodej, latynoskiej kobiety, której syn dołączył do szkoły. Z kolei Jonathan niby jest na konferencji medycznej, lecz… nie wziął telefonu? Coś tu jest nie tak. A to nie jedyna tajemnica.

Tym razem całość wyreżyserowała Susanne Bier – mi najbardziej znana dzięki adaptacji „Nocnego recepcjonisty” dla BBC i AMC. Jeśli spodziewacie się stricte kryminalnej zagadki, to trochę nie do końca. Odpowiedź na pytanie „kto zabił?” nie jest – przynajmniej dla mnie – najważniejsza w tej 6-odcinkowej opowieści. Bo wszystko poznajemy z perspektywy kobiety, której szczęśliwy świat zaczyna się rozpadać niczym domek z kart. Jakby sen (śpiewany w czołówce cover nieśmiertelnego „Dream a Little Dream”) skończył i zmaterializował się w najgorszy koszmar. Kolejne sekrety, kłamstwa wokół męża mocno podważają, czy ten związek naprawdę był taki cudny jak myślimy. A może kolejne poszlaki policji i rewelacje są spreparowane, zaś ofiara była manipulującą wariatką? Sprawcą może być ktoś inny? Kryminalna intryga brzmi dość znajomo, jednak mam wrażenie, że bardziej twórców interesuje psychologiczny portret tej sytuacji oraz reperkusje (prawdziwych lub nie) oskarżeń.

Kolejne retrospekcje, poszlaki, koszmarne majaki pojawiające się nawet na jawie – wszystko bardziej lub mniej świadomie wydaje się wskazywać na winę mężczyzny. Jeszcze to zniknięcie. Jest bardzo źle. Z drugiej strony to desperackie poszukiwanie czegokolwiek, co mogłoby obalić te oskarżenia (także wobec Grace o współudział) i potwierdzić niewinność. I już słyszę te padające pytania: jak ona mogła niczego nie zauważyć? Skoro jest doświadczonym psychologiem, powinna dostrzec pewne sygnały, wychwycić coś nieoczywistego, zaskakującego. A może jest tak, że wobec najbliższej osoby tworzymy pewien wyidealizowany obraz, kiedy nie jesteśmy z nią 24 godziny na dobę. I dlatego ciężko nam uwierzyć, wypieramy niepasujące do tego obrazka fakty? Ten aspekt oraz pokazanie rozpadu fundamentów rodziny, które wydają się za głębokie do sklejenia był najbardziej interesującym elementem. Wszystko to jeszcze sfotografowane w bardzo „jesiennej” kolorystyce, co jeszcze bardziej potęguje klimat obcości, mroku oraz niepokoju.

Technicznie trudno się do czegoś przyczepić, zaś zdjęcia są fantastyczne. Dużo skupień na detale (niemal każda scena rozmów Grace z policjantami), wiele zbliżeń czy ujęć na twarze bardzo działają emocjonalnie. Montażowe przebitki jeszcze bardziej podkręcają atmosferę niepokoju, tak jak mocno schowana w tle muzyka. Jedyne, co mi naprawdę przeszkadzało to finał. Dla mnie zbyt hollywoodzki, trochę efekciarski i jakby z innej opowieści. To jednak w zasadzie nie za duża skaza.

Za to aktorsko jest co najmniej bardzo dobrze. Pozytywnie mnie zaskoczyła Nicole Kidman, do której miałem największe wątpliwości i wyszła więcej niż solidnie. Głosem potrafi pokazać swoje wątpliwości, obawy i cały czas zależało mi na niej. To jak mierzy się z kolejnymi tajemnicami oraz jak więcej zasłon opada z tej wizji jej życia czy podczas zeznań w sądzie błyszczy. Ale tak naprawdę szoł kradnie Hugh Grant, który jako Jonathan pokazuje kilka twarzy: czarującego Anglika, empatycznego lekarza oraz… przekonanego o swojej niewinności gościa. Pod każdą z nich wypada znakomicie, gdzie musi lawirować między winą a brakiem winy, by móc wywołać sprzeczne sygnały. Magnetyzował niemal do samego końca. Tak samo Noah Jupe (bardzo mocno wierzący w ojca i mający fiksację na punkcie sprawy syn Henry) oraz zawsze trzymający fason Donald Sutherland (dziadek Franklin, który nie akceptował Jonathana) świetnie uzupełniają drugi plan. Ale jest tam dużo, dużo bogactwa w postaci m. in. Edgara Ramireza (detektyw Mendoza), Lily Rabe (Sylvia, przyjaciółka Grace) czy Noma Dumezweni (rewelacyjna prawniczka Haley Fitzgerald).

„Od nowa” dość mocno podzieliło widzów, gdzie większość raczej była rozczarowania intrygą kryminalną i jej rozwiązaniem. Dla mnie jednak to bardzo mocny thriller psychologiczny, który może nie odkrywa niczego nowego (każda rodzina ma swoje tajemnice, które prędzej czy później powrócą ze zdwojoną siłą), jednak to w zbyt angażujący sposób, żeby to zignorować. Kolejna mocna produkcja w katalogu HBO.

8/10

Radosław Ostrowski

Prawnik z Lincolna – seria 1

Chyba obecnie żaden autor kryminałów nie jest tak lubiany przez filmowców jak Michael Connelly. Szczególnie przez platformy streamingowe. Najpierw Prime Video wzięło na warsztat serię o detektywie Harry’m Boschu (7 sezonów i jeden spin-off) od Erica Overmeyera, czyli współtwórcy „The Wire”, a teraz Netflix wziął na warsztat cykl o Mickeyu Hallerze – tytułowym prawniku z Lincolna. Tutaj już palce maczał weteran telewizji David E. Kelley, który na serialach prawniczych zjadł zęby („Prawnicy z Miasta Aniołów”, „Kancelaria adwokacka”, „Ally McBeal”, „Orły z Bostonu” czy powstałe niedawno „Goliath”, „Od nowa” i „Anatomia skandalu”).

Nie jest jednak oparta na pierwszej części, która była przeniesiona na duży ekran w 2011 roku (hallera grał Matthew McConaughey), lecz drugiej powieści „Ołowiany wyrok”. Haller (tutaj grany przez Manuela Garcię-Ruffo) przez półtora roku nie wykonywał procesji prawnika, tylko leczył się z wypadku podczas surfingu. Oraz z uzależnienia od leków przeciwbólowych. Wszystko się jednak zmienia po spotkaniu z sędzią przewodniczącą Holder. Ta informuje go o śmierci dawnego kolegi, Jerry’ego Vincenta oraz fakcie, że… przekazał mu swoją kancelarię. I jego sprawy w tym Trevora Elliotta, geniusza komputerowego oskarżonego o zabójstwa żony i kochanka. Razem z asystentką Lorną oraz pracującym dla niego detektywa Cisco próbuje obronić klienta.

Innymi słowy to thriller z elementami dramatu sądowego, skupiona na głównym wątku i paru pobocznych. Bo Haller musi pokazać swoją dyspozycję w innych, „lżejszych” sprawach, które nie wymagają dużej analizy czy opinii ekspertów. Takie mikroscenki dodają odrobinę lekkości i humoru, ale to nie jedyne momenty niejako dodane do całości. Bo jeszcze jest była żona, prokurator Maggie McPherson (Neve Campbell), z którą ma córkę i próbuje być częścią jej życia. Kobieta jeszcze prowadzi sprawę o handel ludźmi niejakiego Angelo Soto, gdzie nie brakuje napięcia oraz momentów bezsilności skomplikowanego systemu prawniczego. Pojawiają się pewne zaskoczenia i komplikacje, które dopiero po procesie zostają ostatecznie wyjaśnione. Wciąga ta historia, choć technicznie nie wyróżnia się niczym z tłumu (może poza rozmowami Mickeya z nowym kierowcą Izzy o mechanizmach związanych z procesem).

10 odcinków mija szybko, nie ma poczucia znużenia ani rozciągnięcia na siłę. A to nie jest takie łatwe zadanie, zrobić klasyczny w formie serial oparty na rozwiązaniu zagadki. To mógłby być spokojnie serial osadzony w tym samym świecie, co „Bosch”, czyli kryminalny/sądowy thriller w klimacie kina lat 90. Czy to jest wada? Dla mnie niekoniecznie, bo dialogi są cięte, powolne odkrywanie kolejnych tropów i poszlak zwyczajnie wciąga, zagrane jest to co najmniej solidnie, gdzie Garcia-Ruffo jako Haller błyszczy charyzmą oraz pozornym spokojem, rzadko pozwalając sobie na inne emocje. Poza nim wybija się Christopher Gorham jako oskarżony Trevor Elliot, sprawiający wrażenie oderwanego od świata bogacza, który nie zabił swojej żony. Przynajmniej tak twierdzi. Reszta postaci trzyma poziom, zapadając w pamięć na parę minut, a nie starczyłoby czasu na wymienienie wszystkich.

Zakończenie zostawia furtkę na ciąg dalszy (który nastąpi w przyszłym roku), co cieszy mnie bardzo. W czasach, gdy niemal każdy serial musi być albo PUNKTEM PRZEŁOMOWYM w historii, albo BARDZO AMBITNĄ porażką, obejrzenie bezpretensjonalnego, kompetentnie zrealizowanej czysto rozrywkowej produkcji jest bardzo odświeżające. Od czasu „Boscha” nie miałem takiej czystej frajdy w oglądaniu prostego, lecz nie prostackiego serialu.

7/10

Radosław Ostrowski

Egzorcyzmy Emily Rose

Horrory z opętaniem w tle stały się bardzo rozchwytywane po sukcesie „Egzorcysty”, tylko co nowego można pokazać w tej kwestii? Poza kolejnymi jump-scare’ami oraz efektami specjalnymi? Takie pytanie sobie postawił reżyser Scott Derrickson i zdecydował się odpowiedzieć w 2005 roku „Egzorcyzmami Emily Rose”. Połączenie horroru z dramatem sądowym na pewno brzmi odświeżająco, jednak wszystko zależy od wykonania.

egzorcyzmy emily rose2

Cała historia skupia się księdzu Richardzie Moorze (Tom Wilkinson), który zostaje oskarżony o doprowadzenie do śmierci Emily Rose, lat 19. Dziewczyna porzuciła leczenie i wierzyła, że została opętana przez demona. Egzorcyzmy jednak zakończyły się niepowodzeniem. Tyle wiemy na początku, zaś archidiecezja wynajmuje kancelarię prawniczą, by przeprowadzić obronę duchownego. Prawda jest taka, że kościół chce uniknąć rozgłosu i skandalu. Dlatego naciskają, by Moore poszedł na ugodę i nie zeznawał przed sądem, jeśli dojdzie do procesu.

egzorcyzmy emily rose1

Konstrukcja filmu bardziej przypomina zagadkę, kiedy film zaczyna się w momencie pojawienia się na farmie Rose’ów sądowego patologa i aresztowaniu duchownego. Cała historia Emily pokazana jest w formie retrospekcji podczas procesu. I wszystko skupia się na zderzeniu dwóch perspektyw: naukowej (medycznej) oraz duchowej (nadprzyrodzonej). Co zabiło Emily: leki czy egzorcyzmy? Naprawdę była opętana czy to wszystko było objawem choroby psychicznej? Najpierw widzimy jedną perspektywę za pomocą zeznań biegłych lekarzy i dopiero w połowie pojawia się druga opcja. Co najbardziej mnie zaskoczyło to fakt, że przez sporą część czasu reżyser nie opowiada się po żadnej ze stron. Obie możliwości uważa za prawdopodobne, zaś wplecione retrospekcje nie dają odpowiedzi. Są za to bardzo sugestywne oraz budzące strach.

egzorcyzmy emily rose3

Ale co dobre, nie trwa wieczne. Derrickson zaczyna się skupiać na relacji między obrończynią a księdzem i to im poświęca dużo czasu, przez co mam wrażenie, iż wierzy w wersję opętania. W końcu to jest horror i nawet pojawia się nawet ingerencja sił nadnaturalnych. Widać to w postaci zatrzymującego się w nocy budzika czy śmierci jednego ze świadków obrony. Ale wróćmy do ar remu. Wilkinson z Linney świetnie grają na kontraście między ateistką a sługą Bożym, bez popadania w szarże i przerysowanie, z czasem budując nawzajem szacunek. Kluczowa jest jednak rola Jennifer Carpenter w roli głównej, gdzie bardzo przekonująco pokazuje jej zagubienie i przerażenie, a w scenach opętania mrozi krew (o sekwencji egzorcyzmu nawet nie wspominam – tutaj reżyser rozwija skrzydła).

egzorcyzmy emily rose4

Klimat pomagają zbudować bardzo stonowane zdjęcia i okraszona „sakralnymi” wokalizami muzyka Christophera Younga. Troszkę szkoda, że nie widzimy tutaj pokazania historii Emily Rose ze strony prokuratora, który jest… wierzący. I to by dało pewne pole do pokazania konfliktu tej postaci. Drugim mocnym zgrzytem jest scena, gdzie Emily widzi we mgle… Matkę Boską. To wygląda i brzmi nie za dobrze. Nie zmienia to faktu, że „Egzorcyzmy…” są efektywnym oraz pozwalającym na zastanowienie się. Co w przypadku horror jest zjawiskiem równie częstym jak spotkanie jednorożca. A jak wiemy to zwierzę nie istnieje w przyrodzie, tak jak demony.

7/10

Radosław Ostrowski

Długa noc

Czasami są takie noce, że zwyczajnie lepiej jest siedzieć na dupie w domu niż wyjść na miasto, bo można wpakować się w poważne tarapaty. Takie, które pozornie wydają się drobnostkami, szczególnie w wieku nastoletnim. Wtedy myślisz, że możesz wszystko robić bez konsekwencji i chroni cię parasol w postaci rodziców. Cokolwiek nie zrobisz, zawsze spadniesz na cztery łapy. Tak myślał sobie Nazir Khan – młody chłopak z pakistańskiej rodziny, co mieszkał w Nowym Jorku. By załapać się na szkolną imprezę, ukradł taksówkę ojca. Niewiele mu pomogło, bo zgubił się i jeszcze miał zapaloną lampkę, że jest w pracy. Tak pojawiła się ona – młoda, pociągająca, od której wzrok krąży cały czas. Podwózka, dom, zabawa nożem a’la „Nóż w wodzie”, narkotyki, w końcu dochodzi do zbliżenia – co może pójść nie tak? Po dragach nasz chłopak ma dziurę w pamięci, budzi się po paru godzinach w kuchni, chce wyjść, przebiega się w sypialni, a tam… dziewczyna leży martwa, jakby zaatakował ją rzeźnik. Naz próbuje zwiać, ale szczęście opuściło go dawno i podczas ucieczki zatrzymuje go policja… za skręcanie w miejscu niedozwolonym. Może się mu upiecze, ale wskutek okoliczności zostaje aresztowany i oskarżony o morderstwo.

dluga noc7

To się nazywa mieć przerąbane, bo wszystko wskazuje na niego. Szansa na wyjście z tej sytuacji wydaje się żadna i pewnie by taka była, gdyby nie John Stone. Kim jest ten facet, co chodzi w klapkach, a stopy wyglądają jak u trędowatego? Drobny adwokat, zajmujący się dilerami oraz prostytutkami, raczej idący na układ przed sądem. Przechodząc przez posterunek, widzi Naza i – ku zaskoczeniu wszystkich – decyduje się zostać jego prawnikiem. Ale czy on ma jakieś szanse z prokuratorem oraz policją, które są przekonane o jego winie?

dluga noc1

Powstały 5 lat temu miniserial HBO to wspólne dzieło scenarzystów Richarda Price’a oraz Stevena Zailliana, którzy wiele razy pokazywali swoje nieprzeciętne talenty. Pierwszy odpowiada za „Kolor pieniędzy” oraz „Okup”, drugi stworzył „Listę Schindlera” czy „American Gangster”, a także ten serial wyreżyserował. O mały włos, a ten serial nie powstał. Początkowo główną rolę, Johna Stone’a miał zagrać James Gandolfini, jednak aktor zmarł po nakręceniu pilota. Po jego śmierci stacja HBO zaczęła prowadzić rozmowy z Robertem De Niro, jednak te – z powodu napiętego grafika – zakończyły się niepowodzeniem. Ostatecznie wybrano Johna Turturro i udało się ruszyć z produkcją.

dluga noc2

Rozbita na 8 odcinków opowieść toczy się na wielu płaszczyznach, ale skupia się na w zasadzie trzech wątkach. Pierwszy dotyczy naszego oskarżonego (bardzo wyciszony Riz Ahmed), który zostaje przetrawiony przez system sprawiedliwości i trafia do aresztu. A wiadomo, więzienie nie jest przyjemnym miejscem dla „świeżaka”, co zostaje mocno i brutalnie przypomniane. Z drugiej strony mamy Stone’a – drobnego prawnika ze zdemolowanym życiem prywatnym oraz egzemą, z którą nie jest w stanie sobie poradzić (co serwuje odrobinę humoru). Cały czas próbowałem zrozumieć dlaczego decyduje się na obronę chłopaka, w zasadzie bez dużego doświadczenia przed sądem? Czy chce coś ugrać, coś udowodnić, choć nie wierzy w niewinność chłopaka? Tutaj musiałem się poważnie zastanowić, ale jedno nie ulega wątpliwości – facet zna bardzo reguły gry i potrafi skutecznie zdobyć informację oraz przygotować się do rozmów z potencjalnymi świadkami.

dluga noc4

No i jeszcze jest trzecia sprawa, czyli policyjne dochodzenie oraz przygotowanie do procesu ze strony prokuratury, a także zbierającej dowody policji. Tą ostatnią reprezentuje zbliżający się do emerytury detektyw Box (świetny Bill Camp), który pozornie wydaje się empatyczny, lecz tak naprawdę to „łagodna bestia” – wyciąga informacje wszelkimi dostępnymi sposobami. A co w kwestii dociekania do prawdy? A kogo ona obchodzi – leży gdzieś tam w różnych mrocznych zakamarkach i czeka aż ktoś do niej dotrze. Tylko co z nią wtedy zrobić?

dluga noc6

Twórcy pokazują jak system sprawiedliwości przypomina zespół naczyń połączonych, gdzie stróże prawa i adwokaci w zasadzie są sobie nawzajem potrzebni. Jedni wiedzą o drugich wiele, czasami idą na układy, a często tyle razy się spotykają przed sądem (i nie tylko), że znają kto jak działa oraz operuje. A czasami biurokracja oraz brak komunikacji potrafi zirytować, co pokazuje zachowanie policjantów wobec Naza, gdy trafia na komisariat bez zarzutów o morderstwo. Bardziej się tutaj liczy kto ma rację i jak można przekonać do niej przysięgłych. A już sceny więzienne, gdzie obowiązują troszkę inne reguły gry oraz hierarchia – potrafi uderzyć, mimo znajomości tematu. Historia wciąga, a początek jest wręcz rewelacyjny, ale potem coś się dziwnego zaczyna dziać.

dluga noc5

Pojawia się masa wątków pobocznych, które zaczynają narrację rozdrabniać i tylko część z nich ma jakiś większy wpływ jak wrogie nastawienie do muzułmanów czy próby dochodzenia do kolejny świadków sprawy. Inną kwestią są dla mnie sceny więzienne, znaczy, kwestia Naza w pierdlu. Facet nie próbuje sobie nawet przypomnieć, co się tamtej feralnej nocy wydarzyło i łatwo – dla mnie zbyt łatwo – adaptuje się do nowego otoczenia. Czy chodziło tutaj o pokazanie, że w pewnych okolicznościach siedzi w nas bestia, czekająca na swoje pięć minut chwały? Czy może o to, iż dla przetrwania zrobimy wszystko? To rozumiem, ale sposób pokazania nie przekonuje, chociaż sceny z „aniołem stróżem” o imieniu Freddy są świetne, co jest zasługą zarówno dialogów, jak i nieodżałowanego Michaela Kennetha Williamsa w tej roli.

dluga noc3

No i chyba największy problem, czyli rozwiązanie i finał, który jest nierozstrzygnięty. Jeśli liczycie na odpowiedź kto zabił?, przeliczyliście się. Bo odpowiedzi nie ma, aczkolwiek jest pewien bardzo obiecujący trop. Tylko kto będzie chciał robić drugi sezon po pięciu latach? No błagam. A wyrok sądowy – to jest dla mniej jakieś lenistwo scenarzystów oraz mało prawdopodobne rozstrzygnięcie. Dla mnie duże rozczarowanie.

Więc jak ocenić „Długą noc”? To na pewno solidny dramat kryminalno-sądowy, przywiązany do detali niczym w „The Wire”, chociaż nie jest aż tak złożony. W górę podnosi go fantastyczne aktorstwo, głównie rewelacyjnego Johna Turturro, ale ściąga go w dół zbyt duża ilość niewnoszących niczego do sprawy wątków pobocznych. Bilans ostatecznie wychodzi na plus, więc dajcie szansę i może coś wygracie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

W obronie syna

Apple Tv+ w Polsce nie jest – na razie – jakoś strasznie popularną platformą streamingową. Być może wynika to z młodego jej wieku (premierę miała 1 listopada 2019) i/lub niezbyt szerokiej kampanii marketingowej. Nie oznacza to jednak, że nie ma tam niczego wartego uwagi. Czy to wykupione przez nią filmy jak „Greyhound” i „WolfWalkers”, czy już powoli przebijające się seriale. Tyle w kwestii platformy, więc skupmy się na tytule.

Akcja mini-serialu stworzonego przez scenarzystę Marka Bombacka (nowa trylogia Planety Małp) oraz reżysera Mortena Tylduma („Gra tajemnic”, „Kumple”, „Odpowiednik”) toczy się na przedmieściach Bostonu. Tutaj mieszka asystent prokuratora generalnego Andrew Barber razem z żoną i 14-letnim synem, Jacobem. Można powiedzieć, że życie traktuje ich łagodnie. Wszystko jednak powoli zaczyna rozsypywać, kiedy w pobliskim lesie zostaje znalezione ciało 14-letniego chłopca. Kolejne dowody wskazują na to, że za zbrodnię może odpowiadać Jacob. Barber zostaje odsunięty od sprawy, lecz nie powstrzymuje go to przed szukaniem sprawcy na własną rękę.

Całą tę historię poznajemy, kiedy mężczyzna staje przed wielką ławą przysięgłych. Dlaczego? Na odpowiedź trzeba czekać do ostatniego odcinka, ale po drodze wydarzy się bardzo dużo. Jeśli jednak spodziewacie się historii, skupionej na dochodzeniu, przesłuchiwaniu świadków i odkrywaniu kolejnych dowodów – to nie jest ten adres. Tyldum z Bombackiem skupiają się na rodzinie oraz tego, jak próbuje sobie radzić z oskarżeniami. To jak oboje z rodziców inaczej zaczynają patrzeć na swoje dziecko. Ojciec (wyciszony i zaskakujący Chris Evans) jest w stanie zrobić dla niego wiele, niemal bezkrytycznie broni go. Z kolei matka (bardzo wyrazista Michelle Dockery) od początku ma wątpliwości i zaczyna sobie przypominać pewne wydarzenia. A sam Jacob (rewelacyjny Jaeden Martell) nie jest chłopakiem, budzącym sympatię – sprawia wrażenie obojętnego, troszkę wywyższającego się i nieodpowiedzialnego (wchodzenie online, choć nie powinien). Ale czy to oznacza, że zabił? Oto jest pytanie.

Twórcy zgrabnie balansują między obyczajowym dramatem, thrillerem i dramatem sądowym. Zacząłem poznawać kolejne tajemnice (zwłaszcza z przeszłości Andy’ego) oraz reakcje na kolejne informacje jak podczas sceny procesu w odcinku przedostatnim. Swoje robią też social media, dzięki którym łatwiej jest rzucać plotki i oskarżać. Ale jest też tu poruszona jedna kwestia – czy skłonność do przemocy i zabijania może być dziedziczona? Jest ten wątek na pewno lepiej poruszony niż w „Historii przemocy” Cronenberga, a wszystko dzięki postaci granej przez J.K. Simmonsa. Nie mogę więcej zdradzić, bo im więcej powiem, tym mniej frajdy będzie z oglądania. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie ostatni odcinek. Wyjaśnienie jednej wolty nie dało mi wiele satysfakcji, ale to co później już tak. A że nie poznajemy odpowiedzi na najbardziej nurtujące pytanie – wielu może to irytować, ale prawda jest taka, że… nie o to tu chodzi. Tylko o radzenie sobie z cieniem wątpliwości, że nigdy nie będziemy znali odpowiedzi na nurtujące pytania.

W zasadzie trudno się do czegoś przyczepić – może poza bardzo spokojnym tempem i zbytnim skupieniem na wątku obyczajowym. Ale takie było założenie i udało się je osiągnąć. A czy Jacob był mordercą czy nie i czy warto było go chronić? Ostatnia scena może dać pewną odpowiedź, lecz nie musi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Proces Siódemki z Chicago

Jeśli widzę na plakacie nazwisko Aarona Sorkina, można założyć bardzo dużą ilość dialogów. Teatralny rodowód scenarzysty jest obecny od pierwszej napisanej fabuły dla kina, czyli sądowego dramatu „Ludzie honoru”. Po 25 latach pisania scenariuszy oraz tworzenia seriali telewizyjnych, autor postanowił chwycić za kamerę. „Gra o wszystko” była udanym debiutem, więc Sorkin poszedł za ciosem i postanowił zrealizować… dramat sądowy. O głośnym w Chicago 1969 roku procesie przeciwko aktywistom społecznym w sprawie dotyczącej zmowy oraz podżeganiu do przemocy.

proces 7 chicago2

A kim byli oskarżeni? Dwaj działacze Studenckiej Partii Demokratycznej, dwaj członkowie partii Yippies, aktywista Stowarzyszenia na Rzecz Zakończenia Wojny w Wietnamie, dwóch młodych chłopaków sprawiających wziętych z łapanki. No i mający wygłosić przemówienie członek Czarnych Panter, bo wtedy trzeba oskarżać każdego czarnoskórego. A rząd zrobi wszystko, by udowodnić winę oskarżonych.

Podobno w amerykańskim prawie nie ma czegoś takiego jak proces polityczny. Ale reżyser Sorkin pokazuje ten dziwny okres, kiedy w kraju toczyła się niejako wojna domowa. Wojna ideologiczna, spotęgowania przez prowadzenie wojny w Wietnamie jeszcze tak nie podzieliła narodu. Młodzi, bardziej idący na lewo (uważani za komunistów), pacyfiści, hippisi kontra konserwatyści oraz rząd wymagający bezwzględnego posłuszeństwa. Dosłownie iskrzyło, a walka toczyła się m.in. o prawa obywatelskie oraz zaprzestanie bezsensownej wojny. Jednak dla rządu Nixona ci ludzie stali się wrogami, antypatriotami i komunistami.

proces 7 chicago1

Sorkin opowiada się za oskarżonymi, jednak pokazuje pewne wewnętrzne konflikty w grupie. Ci bardziej politycznie zaangażowani (Tom Hayden, Rennie Davis) z pewny wywyższeniem patrzyli na działających bardziej oddolnie aktywistów. Chodziło głównie o Abbiego Hoffmana i Jerry’ego Rubina, którzy wyglądali bardziej jak hippisi, mniej poważni gości. Im dalej jednak w las, tym bardziej widać, że są to bardzo ogarnięci goście. Żeby jeszcze bardziej chwycić, reżyser zastosował prostą sztuczkę: łamanie chronologii. Przebieg demonstracji oraz konfrontacji z policją poznajemy za pomocą zeznań, które zostają potem zwizualizowane. Oprócz tego przebywamy poza salą sądową w dwóch kluczowych miejscach: domu obrońcy William Kunstlera oraz podczas stand-upów Abbiego Hoffmana. Te drugie stanowią pewien bardzo ironiczny komentarz do całej sytuacji.

proces 7 chicago3

Dzięki tym narracyjnym zabiegom oraz fantastycznej robocie montażowej nie nudziłem się ani chwili. Nawet w scenach pozwalających na złapanie krótkiego oddechu. I poznajemy kolejne sztuczki wykorzystywane przez rząd w celu dyskredytacji oskarżonych: jednoznacznie stronniczy sędzia, działający w tłumie gliniarze pod przykrywką, podsłuchy, zastraszanie. A ja nie mogłem pozbyć się skojarzeń w kwestii działania sądu. Oglądając ten proces czułem się jak podczas procesów politycznych państw komunistycznych. Niemal ciągłe odrzucanie wniosków obrony, zmiana składu przysięgłych, manipulacja – za bardzo znajomo to brzmiało, bym mógł przejść obojętnie. Nawet mając świadomość tego, że reżyser jednoznacznie opowiada się po jednej ze stron.

proces 7 chicago4

Chociaż największą gwiazdą filmu Sorkina jest scenariusz, to także aktorzy grają absolutnie fantastycznie. Jest tu masa znanych twarzy zarówno kojarzonych z drugim planem jak John Carroll Lynch, Alex Sharp czy Jeremy Strong. Zaskakuje wypadł Eddie Redmayne jako pewny siebie Hayden, formę potwierdza Joseph Gordon-Levitt w roli prokuratora prowadzącego sprawę, a na dwie sceny show kradnie Michael Keaton. Jeśli jednak ktoś jest prawdziwą gwiazdą, to tutaj są aż trzy najwyrazistsze role.

proces 7 chicago5

Pierwszą jest Abbie Hoffman w wykonaniu Sachy Barona Cohena i powiem to od razu: to jego najlepsza rola w karierze. Na pierwszy rzut oka ten bohater sprawia wrażenie niepoważnego błazna, jednak to on rozgryza przebieg procesu i jest bardzo inteligentnym mówcą. Bardzo duża niespodzianka. Obok niego błyszczy silny, choć niepozorny Mark Rylance. Jego Kunstler to doświadczony prawnik, próbujący stosować i reagować stanowczo na wszelkie nieczyste zagrywki. Ale nawet on bywa czasem bezsilny wobec sędziego Hoffmana o twarzy Franka Langelli. To jeden z największych dupków, tak naprawdę sterujący całym procesem i stronniczy jak żaden inny sędzia od dawna. Rzadko mi się zdarza spotkać postać, której nienawiść odczuwałbym od samego początku.

proces 7 chicago6

Nie mam wątpliwości, że „Proces Siódemki z Chicago” to ważny film dla Amerykanów, pokazujący przełomowy moment w ich historii. Fenomenalnie zrealizowany i zagrany, wiernie odtwarzający nerwowe lata 60., które zmieniły kraj na zawsze. A dla nas niejako przy okazji kino instruktażowe o tym jak walczyć o swoje prawa na ulicy i do czego mogą doprowadzić ludzie niekompetentni do systemu sądownictwa. Zaskakująco aktualne kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Epilog norymberski

Kiedy II wojna światowa dobiegła końca, a nazistowskie Niemcy przestały istnieć pojawił się pewien problem: co zrobić z najwyższymi urzędnikami oraz dowódcami Sztabu Generalnego? W ocalałym budynku Trybunału Sprawiedliwości w Norymberdze odbywa się proces sądowy organizowany przez międzynarodowy sąd. Proces trwał 10 miesięcy i zakończył się skazaniem 12 nazistów na karę śmierci, uniewinniono 3, pozostałych skazano na wyroki od 10 lat do dożywocia. O tym procesie postanowił opowiedzieć Jerzy Antczak w przedstawieniu dla Teatru Telewizji.

Nie da się opowiedzieć całego procesu w jakimkolwiek filmie. Reżyser decyduje się dokonać, jak mówi Andrzej Łapicki, syntezy całego wydarzenia, opierając się na zapisach z protokołów. M.in. dlatego nie ma na sali tłumaczy (wszyscy mówią po polsku, więc po co), dziennikarzy, skład sędziowski został zredukowany do przewodniczącego itd. Ale jest jeszcze jedna ważna rzecz: udział w przedstawieniu jako komentatora Karola Małcużyńskiego. Był dziennikarzem opisującym przebieg całego procesu, a przy tym przedsięwzięciu pełni rolę konsultanta. Razem z aktorem Andrzejem Łapickim dopowiada pewne rzeczy, które nie zostały pokazane na ekranie oraz wyjaśnia pewne istotne fakty.

To na pewno dodaje realizmu tak samo jak sceny rozmów zbrodniarzy z psychiatrą, dr. Gilbertem. Wtedy Goering, Keitel, Frank i inni zaczynają mówić rzeczy, których nie powiedzieliby na Sali sądowej ani w swoim towarzystwie: wzajemne oskarżenia, pretensje. Zupełnie jakby próbowali przerzucać winę na innych oraz byli kompletnie przekonani, że kara ich ominie. Że ich obrońcy będą w stanie podważyć zeznania oraz masy dokumentów Sztabu Generalnego. Antczak buduje napięcie prostymi środkami za pomocą dużej ilości zbliżeń czy używając krzyżowego ognia pytań. To jak oskarżeni próbują się bronić jest zadziwiające: niepamięć oraz ciągłe zaprzeczanie, zwalanie winy na nieobecnych jak Hitler i Himmler, poczucie obowiązku nie pozwalające podważyć rozkazu przełożonych.

Same wypowiadane zeznania, mimo lat mają wielką siłę, pokazując bezwzględność zbrodniczego systemu nazistowskiego. Wtedy wydawało się to poza granicami ludzkiej wyobraźni, jednak decydującym momentem w kwestii wyroku było pokazanie ich okrucieństwa nagranego w filmie. Wtedy widać załamanie psychiczne oraz – jak mówi sam Małcużyński – świadomość, że nie będą w stanie się wykręcić ze swoich czynów. A najbardziej zadziwiające jest to, że to wszystko nadal potrafi uderzyć i nie miałem poczucia oglądania spektaklu. Że nie widziałem aktorów (znakomitych zresztą), tylko postacie. Niesamowite doświadczenie.

Radosław Ostrowski

Bezmiar sprawiedliwości

Wrocław, rok 2005. Bohaterem jest Łukasz – student prawa, który jakoś tym prawnikiem nie chce być. Pasją jego jest fotografia, a studia wybrał pod wpływem ojca. I to ojciec go wysyła do swojego przyjaciela, mecenasa Wilczka by go przekonał o dokonaniu aplikacji. Ten jednak opowiada mu pewną historię procesu sprzed 15 lat, w którym brał udział. Sprawa dotyczyła morderstwa ciężarnej dziennikarki, o którą oskarżono jej kochanka oraz kolegę z pracy, Jerzego Kutra. Mimo braku niezbitych dowodów, oskarżony został skazany.

bezmiar sprawiedliwosci1

Nakręcony w 2006 roku „Bezmiar…” był powrotem Wiesława Saniewskiego do kina po 10 latach przerwy. Sama historia jest dla reżysera okazją do przyjrzeniu się jak działał wymiar sprawiedliwości tuż po transformacji. Świetnym pomysłem było przedstawienie tej historii z trzech perspektyw: prokuratury, obrony oraz sędziego. Sama odpowiedź na pytanie „kto zabił?” wydaje się nie być istotna czy ważna. Bardziej liczy się obserwacja środowiska prawniczego, które jest pełne obłudy, hipokryzji oraz skupienia się na karierze niż prawdzie. Bo jak w sądzie liczy się tylko to, co można udowodnić, zweryfikować oraz interpretować. Choć akcja toczy się bardzo powoli, Saniewski ciągle podrzuca kolejne informacje, tropy, wątpliwości, trzymając w zainteresowaniu aż do samego finału. I to ogląda się świetnie, mimo bardzo skromnej, wręcz telewizyjnej formy.

bezmiar sprawiedliwosci2

Reżyser pokazuje jak każdej ze stron – pośrednio – zależało na skazaniu oskarżonego, chociaż motywacje ich działań są kompletnie różne. Ukryć niekompetencje policji i prokuratury w zabezpieczeniu śladów, które następnie znikały w niejasnych okolicznościach, naginanie dowodów do stawianej tezy, przesłuchiwania policji trwające kilkanaście godzin non stop, próba wyrobienia sobie nazwiska, ukrycie swoich moralnych przewinień, brak doświadczenia. Zupełnie jakby zamiast dojścia do prawdy, liczyło się jej ukrycie i zostawienie w mroku. Jakby liczył się tylko spektakl i gra pozorów (symboliczna scena snu z niewidzialną piłką), co powie środowisko (scena u arcybiskupa). Scenariusz z jednej strony jest bardzo precyzyjny, z drugiej nie wszystko wyjaśnia, co daje wiele pola do interpretacji. A czy coś się zmieniło w tym systemie? Nie jestem do końca przekonany.

bezmiar sprawiedliwosci3

Pewny jestem za to tego, że „Bezmiar…” jest fenomenalnie zagrany. Film dominuje całkowicie Jan Frycz jako mecenas Wilczek. W każdej z historii jest kimś zupełnie innym, przez co jego motywacja zmienia się cały czas. Od młodego idealisty przez zgorzkniałego cynika po człowieka próbującego zapomnieć całą sytuację. Każdym gestem, spojrzeniem oraz niewypowiedzianymi słowami buduje bardzo złożoną postać. Równie wyborny jest Jan Englert jako jego mentor i przyjaciel, mecenas Woś. Człowiek bardzo doświadczony, uznany autorytet, choć też wydaje się zależny od kogoś innego. Niestety, od reszty mocno odstaje Robert Olech, czyli niejako główny bohater, który jest tak naprawdę obserwatorem. Ta postać jest niejako jak widz, który obserwuje i chce poskładać elementy układanki, ale w porównaniu z resztą postaci wypada blado. Z pań najbardziej wybija się Bożena Stachura wcielająca się w przyjaciółkę Wilczka, a nawet kogoś więcej, co ma poważne perturbacje w procesie.

Minęło 13 lat odkąd w kinie obejrzałem po raz pierwszy „Bezmiar sprawiedliwości”. Nadal uważam, że jest to znakomity dramat sądowy, niejako będący pretekstem do dyskusji na temat wymiaru sprawiedliwości. Saniewski znakomicie buduje napięcie i przy okazji zadaje pytania, co potrafią tylko wielcy.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski