Francuski łącznik II

Czy była potrzebna kontynuacja do „Francuskiego łącznika”? Wszak była otwarta furtka, ale nie miałoby to pokrycia w prawdziwych wydarzeniach. Ale dla hollywoodzkich szefów nie miało to żadnego znaczenia i po czterech latach „Popeye” Doyle znów ruszył do akcji. Nie wrócił za kamerą William Friedkin, którego zastąpił John Frankenheimer, ani scenarzysta Ernest Tidyman, tutaj podmieniony przez trójkę autorów pod wodzą Alexandra Jacobsa. To raczej nie miało prawa się udać, prawda?

Tym razem zamiast brudnego Nowego Jorku, mamy równie oszałamiającą wizualnie Marsylię. Tutaj przybywa Doyle (Gene Hackman), który jako jedyny widział (oraz przeżył spotkanie) z Alainem Charnierem (Fernando Rey). Handlarz narkotyków zbiegł ze Stanów razem ze swoją dostawą i ukrywa się przed światem. Nie oznacza to jednak bezczynności czy bierności, lecz przygotowuje kolejną transakcję, tym razem przez Szwajcarię. Zaś przybyły Doyle ma pomóc komisarzowi Henri Berthelamy’emu (Bernard Fresson), ale dochodzi do bardzo ostrych tarć.

Na pierwszy rzut oka „dwójka” wydaje się jednym z wielu filmów sensacyjnych, opierającym się na znanych schematach. Bo mamy gliniarz wrzuconego kompletnie w nieznany teren, równie porywczego (lecz zadziwiająco opanowanego wobec wyzwisk Doyle’a) francuskiego inspektora i nieobecnego dla policji Charniera. Ten ostatni w zasadzie wydaje się być drobnym epizodem, wręcz za bardzo chowającym się w cieniu, bez tej magnetyczności i charyzmy. Marsylia ma ten sam dualizm, co Nowy Jork – piękne plenery i eleganckie hotele mieszają się z brudem, chropowatością oraz nieprzyjemnymi spelunami jak pewien hotel. Z kolei brak znajomości języka francuskiego przez Doyle’a (oraz brak tłumaczenia francuskich dialogów) potęguje poczucie wyalienowania.

I tu Frankenheimer dokonuje pierwszego skrętu – Doyle zostaje porwany przez francuskiego łącznika oraz nafaszerowany heroiną. Po co? By wyciągnąć z niego informacje co tu robi. Wtedy „dwójka” dostaje prawdziwego kopa i szarpie. Szprycowanie narkotykami i przemiana brutalnego, gniewnego gliny w ćpuna nadal robi wrażenie. Ale jeszcze bardziej działa detoks wykonywany w policyjnej celi, gdzie Doyle’a męczy „głód” robi piorunujące wrażenie. Hackman bezbłędnie pokazuje cierpienie, fizyczny ból czy w absolutnie kapitalnej scenie, gdzie wydaje się powoli wracać do normy, ALE zaczyna coraz mocniej prosić o działkę. Taka mieszanka bezradności, bólu, gniewu, frustracji pogłębia charakter Doyle’a i to są najciekawsze sekwencje „Francuskiego łącznika II”.

Sama intryga oraz sceny akcji nie mają tego nerwu, co u Friedkina, ale Frankenheimer nadrabia to ciekawymi inscenizacjami jak podczas strzelaniny przy statku czy brawurowym, pieszym pościgu Doyle’a za Charnierem. W tym drugim przypadku parę razy reżyser pokazuje ujęcia z oczu bohatera, co pomaga podbić stawkę. Oraz samo zakończenie, które wydaje się oczywiste i jednocześnie takie nagłe. Francuscy aktorzy wypadają bardzo solidnie (zwłaszcza Fresson jako szorstki Berthelemy), jednak to Hackman dominuje oraz rozsadza ekran. Zarówno będąc naćpany, na przymusowym odwyku oraz dokonując w finale (ostatnie pół godziny) wściekłej zemsty.

„Francuski łącznik II” to kompetentny film sensacyjny i widać fachową rękę Frankenheimera. ALE nie jest w stanie dorównać klasykowi Friedkina z powodu braku tego wyrazistego charakteru, faktury i energii. Ale poszukiwacze sensacji znajdą tu parę mocnych momentów oraz scen, które zostaną na dłużej.

7/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One

Seria filmów z Tomem Cruisem jako agent Ethanem Huntem jest jedynym cyklem, stanowiącym jakąkolwiek konkurencję dla brytyjskiego szpiega wszech czasów. Wszystko w dużej skali, szalonymi popisami kaskaderskimi, z ograniczonymi do minimum efektami komputerowymi. Teraz pojawia się część siódma serii i trzecia w dorobku reżysera Christophera McQuarrie.

Tym razem amerykański odpowiednik Bonda będzie mierzył się z najtrudniejszym przeciwnikiem w historii serii: Bytem. Kim on jest? Sztuczną Inteligencją, która działa niczym wirus: jest w stanie zaszkodzić i zmanipulować wszystkimi danymi cyfrowymi. Zarówno instytucji cywilnych, wojskowych i wywiadowczych. Bardzo niebezpieczna broń, o czym przekonuje się dowódca rosyjskiego okrętu podwodnego Sewastopol (Marcin Dorociński), zaatakowany przez kod Bytu. Okręt zatonął zniszczony własną torpedą, która miał zatopić obecny na radarze wrogi statek, którego… nie było. Pocisku nie można było wyłączyć, co skończyło się śmiercią, zaś należący do oficerów dwuczęściowy klucz zniknął. I właśnie jego ma zdobyć Hunt, by jego szefowie mogliby kontrolować SI. ALE SI nabrało świadomości, przez co kontrolowanie jest utrudnione. Dla komórek wywiadowczych z całego świata nie stanowi to problemu i dla zdobycia władzy nad Bytem posuną się do wszystkiego.

Hurt oraz jego stała ekipa, czyli Luther (Ving Rhymes) i Benji (Simon Pegg) wyruszają w celu zdobycia drugiej połówki od kupca. Pojawiają się jednak dwa problemy: ekipa IMF zostaje uznana za złych i CIA wyznaczyła swoich ludzi do polowania na nich oraz w całą hecę wplątuje się cwana złodziejka (Hayley Atwell). Jest jeszcze trzecia strona, czyli reprezentujący Byt Gabriel (Esai Morales) – demon z przeszłości Hunta, pozbawiony cyfrowej tożsamości. Do tego nasz antagonista coraz szybciej się uczy, przewidując wszystkie możliwe scenariusze, nawet te najbardziej nieprawdopodobne.

Jestem kompletnie zaskoczony, że po tylu latach (prawie 30 od premiery pierwszej części) nadal można jeszcze coś wymyślić i podbić stawkę. Zwłaszcza kiedy reżyser robi już kolejną część z serii, należy spodziewać się raczej zniżki formy (bardziej lub mniej), co pokazał „Fallout”. Jednak pierwsza część „Dead Reckoning” jest wyjątkiem od reguły. Niby nic się nie zmieniło w serii, bo nadal mamy zabawę ze zmianami tożsamości (maska i modulator głosu), spektakularne pościgi, strzelaniny i popisy kaskaderskie oraz ciągle komplikujący się plan, który miał być o wiele prostszy w teorii. Czyli nic nowego. ALE dlaczego to tak wciąga i trzyma w napięciu? Nie chodzi tu tylko o poziom techniczny, gdzie prawie wszystko jest wykonywane praktycznie (absolutnie świetny pościg przez ulice Wenecji z użyciem m.in…. Żółtego, ciasnego Fiata; strzelanina z najemnikami podczas burzy pustynnej czy finał w rozpędzonym pociągu). Po raz pierwszy miałem poczucie, że dla Hunta i jego ekipy to zadanie może zakończyć się klęską. A nawet jeśli wygra, cena będzie za to bardzo wysoka. Tego przy tej marce nie czułem od czasu… „Ghost Protocol”, czyli części czwartej. I to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie.

Aktorsko tutaj nie mogę się do nikogo przyczepić. Cruise jak to Cruise absolutnie błyszczy i dla niego Hunt to niemalże druga natura. Chemia między nim a Peggiem i Rhymesem nadal jest silna, działając mocno na korzyść. Starzy znajomi w ogóle nie zawodzą, a ich obecność cieszy. Największą niespodzianką dla mnie był powrót Eugene’a Kittridge’a, czyli szefa IMF z pierwszej części serii. Grający go Henry Czerny nadal jest świetny i ciągle nie można było rozgryźć jaki jest jego prawdziwy cel oraz motywacje. Z nowych bohaterów najistotniejsze są dwie, czyli złodziejka Grace oraz cyngiel Gabriel. Zarówno Hayley Atwell jak i Esai Morales są absolutnie fantastycznym uzupełnieniem sił. Pierwsza jest zaradną cwaniarą, nieświadomą w jakie szambo wpadła i wszelkimi sposobami próbuje się wydostać. Jej sceny z Cruisem to jedne z najlepszych momentów w całej serii. Z kolei Morales to bardzo chłodny, kalkulujący (niczym sam Byt) przeciwnik, bezwzględnie eliminujący każde potencjalne zagrożenie. Nawet w swoim otoczeniu.

Więcej nie powiem o samym filmie, ale jedno mogę stwierdzić z całą pewnością: pierwsza część „Dead Reckoning” to najlepsza część serii „Mission Impossible” w dorobku Christophera McQuarrie’ego. A być może nawet całego cyklu, gdzie akcja, napięcie, humor, przewrotki i twisty są wyważone w niemal idealnych proporcjach. Rozrywka perfekcyjna w wykonaniu oraz dająca masę satysfakcji. Już nie mogę się doczekać finału tej opowieści.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Indiana Jones i artefakt przeznaczenia

UWAGA!
Tekst zawiera spojlery, ale nie zdradzam wszystkiego!

Indiana Jones – dla mnie jedna z najlepszych postaci, jakie widziałem w wieku dziecięco-młodzieńczym. Do tego stopnia, że oryginalna trylogia bardzo głęboko siedzi w mym serduchu. Dla mnie opowieść o najsłynniejszym filmowym awanturniku i poszukiwaczu przygód zakończyła się na „Ostatniej krucjacie” i odjazdem ku zachodzącemu słońcu. „Królestwo Kryształowej Czaszki” miało parę momentów, jednak w ogólnym rozrachunku było rozczarowaniem. Na wieść o części piątej miałem bardzo mieszane odczucia, ale światełkiem w tunelu był reżyser – James Mangold. Jednak nawet to nie dawało gwarancji powodzenia.

Wszystko zaczyna się w roku 1944, kiedy III Rzesza było potęgą na glinianych nogach. Nasz Indiana Jones (cyfrowo odmłodzony – poza głosem – Harrison Ford) zostaje schwytany przez nazistów, którzy szukają bardzo cennego artefaktu. Czyli włócznią, którą wbito w bok Jezusa Chrystusa, co ma dać jej mega moce. Szkopy próbują wyjechać pociągiem razem ze skradzionymi rzeczami z całej Europy, ale Indy i wspierający go Basil Shaw (Toby Jones) wydają się nie mieć szans. Jones nie takie rzeczy jednak robił, a przy okazji wykrada połowę Tarczy Przeznaczenia, rzekomo skonstruowanej przez Archimedesa.

Teraz mamy rok 1969 i dr Jones jest już cieniem samego siebie. Małżeństwo z Marion się rozpadło, syn ruszył na wojnę i nie wrócił, a prowadzone przez niego wykłady na studentach nie robią wrażenia. Nuda, szarzyzna oraz powolne odchodzenie, kiedy zamiast przeszłości ludzie interesują się przyszłością. W końcu rok 1969 to lądowanie na Księżycu, więc kogo obchodzi archeologia? Czyżby czekało go nudne, monotonne, smutne jak pizda życie? Tutaj do gry wkraczają dwa duchy z przeszłości. Pierwszym jest córka jego kumpla, Helena Shaw (Phoebe Waller-Bridge), drugim jest wspierany przez CIA nazistowski naukowiec Jurgen Voller (Mads Mikkelsen). To on miał połowę tarczy Archimedesa, a teraz tworzy rakiety dla NASA. Zgadnijcie, czego oboje mogą chcieć od starego Indiany Jonesa?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że wszystko jest na miejscu i Mangold odrobił lekcję z tworzenia klasycznego kina przygodowego. Sam początek w czasach II wojny światowej zawierał to, co pamiętałem z klimatu klasycznej trylogii. Naziści, Indy próbujący wyplątać się z sytuacji, gdzie pojawia się coraz więcej kłód i kłód, akcja niemal pędząca na złamanie karku, pościgi, a w tle gra muzyka Johna Williamsa. Gdyby to jeszcze nie było nocą, a głos Indy’ego był młodszy, byłoby to idealna historia w starym stylu. Potem wracamy do lat 60. i niby mamy to, co było wcześniej. Czyli kreatywnie sfilmowane sceny akcji, gdzie dzieją się zakręcone rzeczy jak cała ucieczka podczas parady w mieście czy równie skomplikowana jazda uliczkami Tangieru. ALE to wszystko wygląda jakoś tak sztucznie, za bardzo pędzi przed siebie, ze zbyt krótkimi momentami oddechu.

Do tego dla mnie problemem było wiele postaci, które w zasadzie były niepotrzebne (płetwonurek Rennaldo, Salah) albo irytowały (agentka Mason czy wspólnik Heleny, dzieciak Tommy). Sama historia i intryga jest całkiem niezła, z dość „odlotowym” finałem. Finałem, który pokazałby wielkie cojones Mangolda i spółki, gdyby… ktoś ich nie wykastrował, przez dodanie epilogu. Sama historia rodzinna Indy’ego, choć dodaje dramatycznego ciężaru, trochę gryzie się z klimatem kina przygodowego.

Ale by nie psioczyć do końca, parę rzeczy tu wyszło. Ładnie jest to sfilmowane, sam Macguffin interesujący, a intryga potrafi zaangażować. Dla wielu największą obawą była Helena grana przez Phoebe Waller-Bridge i choć początkowo potrafiła być irytująca, to jednak jej wyszczekany charakter cwaniary dodawał trochę biglu, szczególnie w opozycji do Indy’ego. Sam Ford odnajduje się w tej postaci bez problemu, choć nie ma tego szelmowskiego uroku. Mimo 80 lat na karku jeszcze nie zapomniał jak używa się bicza i potrafi być twardy jak Roman Bratny. Tak samo jak świetny antagonista w wykonaniu chyba już etatowego odtwórcy hollywoodzkiego złola, czyli Madsa Mikkelsena. Doktor Voller w jego wykonaniu to opanowany, kalkulujący przeciwnik, wspierany przez swoich ludzi – narwanego Klabera (Boyd Holbrook) oraz przypakowanego Hauke (Olivier Richters).

„Artefakt przeznaczenia” był strasznie nierównym filmem, gdzie niby wszystko na podstawowym poziomie wydaje się na miejscu. Nie mogę jednak odnieść wrażenia, że James Mangold nie do końca udźwignął tą opowieść. Tego twórcę stać na wiele więcej niż dzieło trochę lepsze od „Królestwa Kryształowej Czaszki”, ale nie w każdym aspekcie.

6/10

Radosław Ostrowski

Tyler Rake II

Trzy lata temu, kiedy większość ludzi zmuszona została do pracy zdalnej, zaś ośrodki kultury zostały zamknięte, na Netflixie pojawił się On. Młodszy brat twardzieli kina akcji pokroju Stallone’a czy innego Schwarzeneggera, który zgubił się w czasie i trafił do naszej epoki. Nazywał się Tyler Rake (Chris Hemsworth), miał twarz słynnego boga młotków – Thora oraz był niemal chodzącą kliszą: twardym najemnikiem z cierpiącą duszą i absolutnie niczym do stracenia. Wtedy szalał po Bangladeszu, by odbić syna szefa kartelu narkotykowego, zaś w finale… no nie był w najlepszym stanie fizycznym.

Jednak nie z takich opresji wychodził, został znaleziony przez kumpelę z ekipy Nik, a następnie trafił do szpitala. Paromiesięczna rekonwalescencja oraz pobyt w leśnym domku na terenie robią swoje, choć ręka na temblaku i noga jeszcze kuleje. Czyli raczej koniec akcji i naparzanki oraz początek spokojnej emerytury? No nie, bo inaczej ten film by nie powstał. Pojawia się tajemniczy koleś z brytyjskim akcentem i daje Rake’owi robotę, której nie może odmówić. Dlaczego? Tym razem celem do odbicia jest jego szwagierka i ich dzieci trzyma w gruzińskim więzieniu razem z mężem-gangsterem. Jak to zrobić? Po cichu i bez hałasu. Co może pójść nie tak?

W sumie jeśli miałbym opisać drugą część dzieła Sama Hargrave’a, to wygląda jak misja ze współczesnych odsłon Call of Duty, gdzie grasz na kodach i jesteś praktycznie niezniszczalny. Czyli jest jeszcze krwawiej, brutalniej, ostrzej i na większą skalę. Czuć, że dano większy hajs i reżyser jeszcze pewniej operuje kamerą niż poprzednio. I tak jak poprzednio historia jest pretekstem, by zobaczyć naszego wściekłego Rake’a w akcji. To ten typ, co mówi mało, jest cynicznym twardzielem, którego determinacja jest tak silna, że NIC nie może go powstrzymać. Choćby był dźgany, postrzelony, bity i połamany, niczym „Nobody” czy bohater „Sisu”.

Akcja jest jeszcze bardziej szalona niczym z komputerowej strzelanki, co dobitnie pokazuje ponad 20-minutowa (!!!), zrealizowana w jednym ujęciu (albo z poukrywanymi cięciami montażowymi) sekwencja ucieczki z więzienia. Czego tam nie ma: bunt więźniów, przebicie się przez spacerniak, ścigające motocykle, helikoptery czy atak na pociąg. Wszystko skąpane we krwi zmieszane z praktycznymi i komputerowymi efektami specjalnymi, wybuchami, oraz świszczącymi kulami. Bez żadnych większych ambicji, prób pokazania skomplikowanego świata czy głębokich portretów psychologicznych. To jest BRUTALNY, gwałtowny i intensywny film akcji dla dorosłych, gdzie ludzi morduje się z bezwzględnością zwierzęcia. Nawet z płonącą ręką!!! Naparzanka jest jeszcze bardziej satysfakcjonująca niż w poprzedniku, zaś Chris Hemsworth i (mający o wiele więcej czasu ekranowego) duet Golshifteh Faharani/Adam Bessa mają o wiele więcej roboty, będąc w swoim żywiole. Gdybym nie widział nowego Johna Wicka, byłbym pod jeszcze większym wrażeniem.

Wiele wyrazistszy jest antagonista, czyli psychopatyczny brat gangstera (Tornike Gogrichiani). Wychowany surową ręką jest w zasadzie lustrzanym odbiciem Rake’a – jest tak samo zdeterminowany, twardy, ale jest w stanie zrobić wszystko dla zemsty. Bez względu na cenę i ofiary jakie musi ponieść, włączając w to nawet swojego siostrzeńca, Sandro. A propos niego – chłopak oraz cała rodzinna drama jest dla mnie. I nawet nie chodzi o to, że to moment na złapanie oddechu przed kolejną rzeźnią oraz lepsze poznanie tych postaci. Ale dzieciak jest strasznie irytujący, choć raczej chodziło o wywołanie w jego głowie konfliktu między lojalnością wobec ojca i wuja a matką oraz ekipą Rake’a. Co doprowadza do śmierci kilku osób.

Ale poza tym wątkiem reszta była dla mnie dokładnie tym, czego się spodziewałem. Czyli ostrą, wściekłą młócką na większą skalę. I nie chodzi tylko o różne lokacje, ale o więcej wiader krwi oraz wręcz szalonych technicznie scen akcji. Hargrave rozwija się jako reżyser i tak dalej pójdzie, to może zostać postawiony obok klasyków gatunku. Od razu uspokajam, będzie część trzecia, której nie mogę się doczekać.

8/10

Radosław Ostrowski

Transformers: Wojna o Cybertron – Królestwo

Ostatnia część serialowej trylogii tym razem toczy się nie na Cybertronie, nie na statkach kosmicznych, lecz na nieznanej planecie. Tutaj rozbijają się statki Megatrona i Optimusa Prime’a w poszukiwaniu Wszechiskry, od której zależą losy Cybertronu. Na miejscu okazuje się, że planetę zamieszkują… Transformersy z przyszłości. Znaczy się z innej linii czasowej, ale zamiast w maszyny zmieniają się w zwierzęta: Maximale i Predacony. Sprawy się jeszcze bardziej komplikują, gdy Megatron otrzymuje od Predaconów Złoty Dysk, gdzie zapisana jest cała przyszłość.

transformers3-1

„Królestwo” podbija stawkę do granicy możliwości, cały czas rozwijając to uniwersum. Tym razem akcja niemal wydaje się skupiona na jednym celu i nie jest aż tak przeładowana wątkami pobocznymi jak poprzednie sezonu. Nowe postacie oraz powrót paru istotnych podbudowuje tą szaloną historię, gdzie czuć ciężar stawki. Cały czas trwa ewolucja liderów, dorastających do swoich ról, ale cały czas skrywa ich pewna mgła tajemnicy. W pewnym momencie teraźniejszość i przyszłość ścierają się ze sobą, co było sugerowane już w jednym odcinku „Wschodu Ziemi”.

transformers3-2

Dynamika między naszymi starymi znajomymi a bardziej zaawansowanymi, nowymi maszynami nie pozbawiona jest zarówno odrobiny docinków, jak też wsparcia i szacunku. Najbardziej zaskoczyła mnie dynamika między Blackarachnią (Predaconem zmieniającym się w pająka) a Starscreemem. Oboje wydają się niejako zbuntowanymi, chodzącymi swoimi drogami intrygantami, nie budzącymi zaufania. Wszystko jednak zmienia poznanie treści Złotego Dysku, co mocno niszczy psychikę prawej ręki lorda Megatrona. Tak samo postać skonfliktowanego Dinobota, który rozdarty jest między lojalnością a obserwowaniem szaleństwa swoich towarzyszy. Jeszcze przebijają się pewne podejrzenia, że cały ten konflikt był niejako od samego początku zaplanowany. Że komuś bardzo jest to na rękę, by doszło do rozpadu i zniszczenia Cybertronu.

transformers3-3

Z odcinka na odcinka wszystko zaczyna rozpędzać się aż do mocarnego i satysfakcjonującego finału. Poszukiwanie Wszechiskry wciąga mocno, bo a) wszelkiego rodzaju kosmiczne GPSy świrują, b) w przestrzeni znikają pewne rzeczy. To wszystko wygląda niesamowicie, tak jak wizje Starscreema po obejrzeniu Złotego Dysku. Z kolei dwa ostatnie odcinki to zderzenie różnych linii czasowych, gdzie pojawiają się alternatywne wersje liderów oraz silna (także emocjonalnie) konfrontacja. Byłem kompletnie oszołomiony, a finał zostawia pewną otwartą furtkę na kontynuację.

transformers3-4

„Królestwo” wieńczy i zamyka „Wojnę o Cybetron” z hukiem oraz pełną satysfakcją. Nie byłem wielkim fanem anime, ale po serialowej „Castlevanii” mój stosunek zaczyna się zmieniać. Rewelacyjne dzieło, które bije na głowę wszystkie filmowe inkarnacje Transformersów.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Trolle 2

Jak każde studio DreamWorks ma swoje wielkie hity oraz tytuły bardziej rozczarowujące. Do tego drugiego grona wpisują się „Trolle” z fajnym pomysłem na świat oraz stylową animacją, ale kompletnie nijaką historią. Po prostu obejrzałem i zapomniałem, nawet ignorując sequel w chwili premiery. Czyli trzy lata po oryginale, więc co można było dodać do historii?

trolle2-2

A więc wracamy do naszych pozytywnie zakręconych trolli, co lubią popową muzykę i prowadzi ich królowa Poppy. Jak się dowiadujemy razem z nią jej lud NIE JEST jedynymi trollami na tym świecie. Bo dawno, dawno temu żyło kilka różnych królestw Trolli, co grały różną muzykę (country, pop, hard rock, funk, techno i klasyka), której źródłem była harfa ze strunami. Każda struna przynależała do konkretnego gatunku, jednak doszło do rozłamu. Harmonię zastąpiła izolacja i przekonanie o wyższości swojej muzyki. Albo życie w swojej bańce, które pewnie każdemu byłoby na rękę. Do czasu, gdy królowa rocka Barb chce zebrać wszystkie struny i zamienić trolle w jednorodną grupę rockowych zombie.

trolle2-1

Dwójka niejako podbija stawkę całej eskapady i rozszerza cały świat Trolli, co zdecydowanie jest ogromną zaletą. Nadal napędzane jest to przez muzykę zawierającą znajome hity (popowe numery nawet w formie sklejek po parę w jednym) w wykonaniu obsady, ale to tylko jeden element. Każdy z królestw ma swój własny styl – w sensie wyglądu miejsca, jak i samych Trolli, ich strojów – czyniąc historię o wiele atrakcyjniejszą wizualnie. Bo o czym są „Trolle 2”? O braniu odpowiedzialności za swoje decyzje, akceptowaniu inności, liczeniu się z głosem innych oraz sile muzyki. Bez względu na to czy dany gatunek (lub podgatunek) lubi czy niekoniecznie. Po drodze jeszcze będzie parę pobocznych kwestii jak zderzenie charakterów królowej Poppy i Mruka (ona bardzo pozytywnie nastawiona i pogodna, on bardziej zdystansowany i nieufny) czy poszukującego swoich żyrafowaty Kufer. Nic tu nie sprawia poczucia zbędnego dodatku, serwując parę niespodzianek jak łowcy nagród czy poznacie prawdziwej przyczyny rozłamu, prowadząc do niesamowitego – także wizualnie – finału.

trolle2-3

Wizualnie „Trolle 2” trzymają poziom do jakiego przyzwyczaił DreamWorks, tutaj nawet idąc jeszcze dalej. Bo miejscami klimat robi się westernowy (Królestwo Country Trolli – a jakże by inaczej), przy paru ujęciach zmniejszono klatkaż, a miejscami (Królestwo Funku) jest wręcz psychodelicznie. To zdecydowanie jedna z ładniejszych produkcji tego studia. Równie dobra jest zróżnicowana muzyka, gdzie wszystkie style: od popu i rocka aż po smooth jazz, reggaeton do techno oraz… jodłowania. Tak, jest jodłowanie a’la Focus. A to wszystko zasługa producenckiego duetu Justin Tmberlake/Ludwig Goransson.

trolle2-4

Do tego jeszcze cudownie dobrane role głosowe. Film oglądałem z oryginalną ścieżką dźwiękową, więc było parę niespodzianek w postaci cameo artystów muzyki jak Anderson .Paak, George Clinton czy sam… Ozzy Osbourne (a jak!!). Timberlake więcej niż dobrze odnajduje się w roli nieufnego Mruka – szorstki, wycofany, bardziej stąpający po ziemi. A jednocześnie strasznie zabujany w Poppy. Ale czy można się nie zakochać w głosie Anny Kendrick? Świetnie pokazuje jej ewolucję od przesadnie optymistycznej i zbyt ufnej w swoje siły władczyni do dojrzalszej, uważnej oraz otwartej. Z nowych postaci wybija się zdecydowanie kowbojski Orzech z cudnym głosem Sama Rockwella oraz zadziorna Rachel Broom jako punkowa królowa Barb.

Drugie „Trolle” okazały się dla mnie bardzo pozytywnym zaskoczeniem, które zostanie w głowie dłużej niż poprzednik. O wiele ciekawsza historia, zróżnicowana muzyka, kolorowa animacja oraz świetny dubbing, do tego z mądrym przesłaniem – jak tu się nie bawić dobrze?

7/10

Radosław Ostrowski

Transformers: Wojna o Cybertron – Wschód Ziemi

UWAGA!
Tekst zawiera spojlery dotyczące pierwszej serii – „Oblężenia”

Akcja „Wschodu Ziemi”, czyli drugiego sezonu „Wojny o Cybertron” kontynuuje historię konfliktu między Autobotami a Decepticonami. Optimusowi udaje się wysłać Wszechiskrę przez Kosmiczny Most poza macierzystą planetę. W konsekwencji Cybertron traci swoją energię, doprowadzając to miejsce na skraj zagłady. Arka z załogą pod wodzą Prime’a wskutek eksplozji mostu gubi źródło życia i rusza w poszukiwaniu Wszechiskry. W tym samym czasie niedobitki Autobotów pod wodzą Elity-1 odbijają uwięzionych towarzyszy i odkrywają, że Megatron coś kombinuje.

Twórcy idą dalej ścieżką wyznaczoną przez „Oblężenie”, czyli dodaje głębi bohaterom (także drugoplanowym) i utrzymuje w odcieniach szarości. Nadal jest to sześć odcinków po około 25 minut oraz utrzymane w stylistyce anime, a czas mija jak z bicza strzelił. Jednocześnie dzięki wyjściu poza Cybertron coraz bardziej poznajemy ten świat. Bo jest zarówno grupa najemników, rasa panów z wieloma głowami, pojawiają się retrospekcje (Megatron jako wojownik na arenie) i nowe postacie.

Znowu można odnieść wrażenie, że dzieje się tu bardzo dużo w tak krótkim czasie. Niemniej „Wschód Ziemi” cały czas trzyma w napięciu, zaś dwutorowość narracji działa tu na korzyść. Jest parę absolutnie świetnych scen akcji, z których najbardziej imponująca jest próba wysadzenia stacji kosmicznej uwięzionej w Kosmicznym Moście. I jeszcze próba zabicia znajdujące się robota o kształcie… skorpiona, na którego pociski nie robią żadnego wrażenia. Ale najważniejszy jest tutaj odcinek piąty, gdzie ekipa Prime’a oraz ścigających ich Megatron trafiają do Martwego Wszechświata. Nie tylko sama pustka robi piorunujące wrażenie, ale to przełomowy moment dla obu liderów. Obaj trafiają na przebywających tu mentorów, którzy pozwalają wyzwolić najlepsze z nich (lub w przypadku Megatrona najgorsze), przez co brutalny finał działa jeszcze mocniej. I oczywiście, że kończy się to mocnym cliffhangerem, zapowiadając mocne zwieńczenie trylogii.

Już się przyzwyczaiłem do nowych głosów i tego animowanego stylu, zaś dialogi (nadal miejscami ociekające patosem) pasują do tego świata. „Wschód Ziemi” rozwija i utrzymuje poziom poprzednika, co tylko mój apetyt na część trzecią – „Królestwo”. A podobno Netflix marnuje znane franczyzy i rozmienia na drobne.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kraina lodu II

Disney w XXI wieku raczej pozostawał w cieniu swojej konkurencji w postaci Pixara czy DreamWorks. Jednym z nielicznych strzałów w katalogu ich animacji był „Kraina lodu” z 2012 roku, która przywróciła animowany oddział Myszki Miki do gry. Inspirowana „Królową śniegu” baśń oczarowała wszystkich audio-wizualnie („Let It Go”!!!!), paroma zaskakującymi twistami oraz przesłaniem. Aż dziwne, że na ciąg dalszy tej historii trzeba było czekać 7 lat. Choć pytanie brzmi, czy potrzebowaliśmy kontynuacji?

Wracamy do Arrendell, gdzie rządzi królowa Elsa (to ona ma w/w Moc) z siostrą Anną. Wszystko wydaje się przebiegać spokojnie, ale – jak wszyscy pamiętamy – spokój nigdy nie jest dany na zawsze. I w mieście żywioły zaczynają wariować, zaś Elsa słyszy dziwny głos. Do kogo należy? Czego chce? I jaki związek z tym wszystkim ma Zaklęta Puszcza, co spowija ją mgła? Sprawę trzeba wybadać, inaczej nie będzie żadnego domu. Elsa razem z Anną i jej przyjaciółmi (Kristoff, renifer Sven oraz bałwanek Olaf) wyrusza do puszczy, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania.

Druga część nie skupia się na budowaniu postaci oraz relacji między nimi. Tutaj twórcy bardziej rozwijają ten świat, zapuszczając się w nowe miejsca. Co się stało w Zaklętej Puszczy? Czemu żywioły są nadal rozgniewane na Arrendell? Brzmi jak rozwiązywanie tajemnicy, której żadna z sióstr nie jest świadoma i stanowi duże zagrożenie. Powoli poznajemy kolejne tajemnice, uwięzionych w puszczy rodowitych mieszkańców oraz żołnierzy królestwa. Jednocześnie nasz bardzo nieśmiały Kristoff będzie próbował się oświadczyć Annie (i przez większość czasu nie radzi sobie z tym), zaś Olaf – jak to bałwan – jest uroczy oraz zabawny. Jak mówiłem, postacie nie za bardzo się rozwijają, tylko podążają za akcją. Ta jest poprowadzona nieźle, chociaż niespecjalnie też zaskakuje (poza brakiem antagonisty, chyba że za takiego uznamy przeszłość). Jak poprzednio mamy wstawki musicalowe – inaczej Disney nie byłby sobą – jednak piosenki są zaledwie poprawne.

Nadal wizualnie jest zachwycająco, choć zimową aurę zastąpiła jesień. Wrażenie robią nie tylko animowane postacie i zwierzęta (stada reniferów wyglądają cudnie), ale dla mnie prawdziwą perłą było przedzieranie się Elzy przez burzowe morze czy odkrycie tajemnicy we wnętrzu „jaskini”. Ilość szczegółów jest niepojęta, zaś użycie mocy dziewczyny jeszcze bardziej czaruje. I nawet jak do akcji wkracza magia, także nie brakuje małych fajerwerków (głównie fioletowych ogni), co nie pozwoli się znudzić najmłodszym kinomanom.

Nie będę udawał, że druga „Kraina lodu” oczarowała mnie tak jak pierwsza część. Bo tak nie jest, ale nie żałuję czasu spędzonego przy tym tytule. Nadal jest w nim pewna magia (lub jakby rzekł mistrz Yoda: „Moc silna tu jest”), kilka cudnych scen i satysfakcjonujący finał. Jedno, co mnie dziwi to ogłoszenie kontynuacji przez Disneya, bo nie wiem dokąd jeszcze możemy pójść z tymi postaciami. Ale Disney nie takie kontynuacje robił, co potrafiły pozytywnie zaskoczyć.

7/10

Radosław Ostrowski

Strażnicy Galaktyki: Volume 3

Na żaden film superbohaterski w tym roku nie czekałem bardziej niż na trzecie spotkanie ze Strażnikami Galaktyki. Po wielu zawirowaniach do serii wrócił James Gunn, którego Disney najpierw zwolnił za obraźliwe posty na Twitterze sprzed kilku lat. Dlaczego wrócił? Bo żaden inny reżyser nie chciał wejść w buty Jamesa Giwery. Jest to też pożegnanie filmowca z Marvelem, albowiem teraz będzie kierował pracami dla Warner Bros. i DC Comics. Jednak po kolei.

Nasza ekipa przebywa w Knowhere, czyli wielkim ruchomym mieście, co jest też statkiem kosmicznym o kształcie jebitnej czaszki. W zasadzie jest względny spokój, może poza ciągle narąbanym Star-Lordem (Chris Pratt). Nasz heros jest ciągle w żałobie po stracie kobiety. Choć ona wróciła, ale z innej nitki czasowej i jest bardziej wredna. I właśnie wtedy pojawia się niejaki Adam Warlock (Will Poulter), który bardzo chce schwytać Rocketa (głos Bradley Cooper). Niestety, nasz szop mocno obrywa, zaś jego uratowanie mocno jest utrudnione. W środku jego ciała jest „bezpiecznik”, którego naruszenie może doprowadzić do śmierci. By go zneutralizować trzeba znaleźć kod od jego „właściciela”, a zostało tylko 48 godzin życia.

Cała seria „Strażników” zawsze wyróżniała się z tłumu produkcji MCU. I nie chodzi tylko o klimat bardziej przypominający… „Gwiezdne wojny” z większą dawką humoru. Grupa herosów tak niedopasowanych, że pasujących idealnie, świetnie zarysowane postacie, kompletnie odjechane pomysły oraz fantastyczna ścieżka dźwiękowa (głównie hity z lat 70. i 80.) – jak nie kochać tych dzieł? Tym razem jednak Gunn jeszcze bardziej kontrastami niż wcześniej. Jasne, już wcześniej poważniejsze sceny były przekłuwane balonikiem batosu, ale tu jest inaczej.

Trzecia część skupia się wokół Rocketa i jego przeszłości – jak pamiętamy był ofiarą genetycznych eksperymentów oraz modyfikacji. Kierował nimi niejaki Wielki Ewolucjonista (Chukwudi Iwuji), a jego głównym celem jest stworzenie idealnego społeczeństwa. I zobaczycie na własne oczy tą abominację (anty-Ziemia), gdzie znajdują się zmutowane istoty niczym żywcem wzięte z „Wyspy doktora Moreau”. A jak myślicie, co zrobi nasz antagonista, gdy nie pójdzie po jego myśli? Rozwali wszystko i zacznie od nowa. Już go nienawidzicie? Bo dla mnie to zdecydowanie najlepszy antagonista serii, któremu bliżej jest do szalony naukowców z kompleksem Boga oraz odrobiną ideologii totalitaryzmu. Nie chcę nawet mówić jaką miałem satysfakcję z obserwowania jak wali mu się grunt pod nogami.

Jednak zanim do tego dojdzie, będziemy mieli znajome (lecz nadal działające) elementy: imponujące wizualnie planety (archiwum), humorystyczne docinki oraz świetnie dopasowana muzyka (tutaj wpleciono takich wykonawców jak Beastie Boys, Faith No More czy Florence + The Machine), choć z późniejszych czasów niż do tej pory. Reżyser cały czas podbija stawkę, serwując kolejne komplikacje do prostego planu (a jakże by inaczej!), dając też sporo czasu postaciom bardzo pobocznym (pies Cosmo, Kraglin). Wiadomo też, że relacja Star-Lorda z „nową” Gamorą jest o wiele intensywniejsza, zaś laska jest bardziej bezpośrednia, brutalna i szorstka. Ta dynamika dodaje sporo pieprzu, jak zresztą cała drużyna (szczególnie trio Nebula-Mantis-Drax). Sceny akcji wyglądają fantastycznie (szczególnie finałowa konfrontacja), do efektów specjalnych nie można się przyczepić, zaś zakończenie złapało mnie za serducho.

By jednak nie było za słodko, jest parę potknięć w tym filmie. Po pierwsze, drugi akt wydaje się dość chaotyczny i wręcz przeładowany wątkami. Gunn przez to gubi rytm i czasem parę dowcipów jest na siłę rozciągniętych. Po drugie, nie wykorzystano postaci Adama Warlocka (Will Poulter). Pojawia się zaskakująco rzadko, by wywołać zamieszanie i zniknąć na chwilę. Może poza trzecim aktem, choć nie ma dla niego za dużo czasu. Jednak nawet takie problemy (i parę pomniejszych) nie są w stanie zmienić bardzo pozytywnego wrażenia. Bo trzeci „Strażnicy” to absolutnie fenomenalne kino przygodowe w otoczce SF, ze świetnie napisanymi i zagranymi postaciami, zachwycającą realizacją oraz pełne pasji i serca, jakiego w Marvelu od pewnego czasu nie było. Tu się jakieś czary musiały odbyć, bo nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. A mówimy o filmie, gdzie mamy gadającego szopa i drzewca.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

John Wick 4

Czy jest jeszcze jakiś fan kina akcji, który nie wie kim jest John Wick? Miłośnik czarnych garniturów, piesków oraz broni jest w coraz większej dupie. Ścigany przez Wielką Radę, w zasadzie pozbawiony przyjaciół chce już mieć święty spokój. Przez trzy części wykończył ruską mafię, skasował paru włoskich gangsterów, paru Azjatów też dostało. Ktoś jeszcze pamięta, że cała ta jatka i rzeźnia zaczęła się od zabicia pieseła, kradzieży auta oraz pobicia? Wszyscy zamieszani w tą akcję już dawno gryzą piach.

Co musi zrobić nasz Janek (Keanu Reeves), by cały ten mafijny półświatek odwalił się od niego? Odpowiedź wydaje się prosta: zabić ich wszystkich. Ale ta Rada jest jak Hydra – odstrzelisz jednego typa, już dadzą kolejnego. Janek dokonuje jedną chorą akcję, czyli zabija Starszego – członka Rady, co bywał na pustyni. Konsekwencje tej decyzji są okrutne: nowojorski hotel Continental zostaje zmieciony z powierzchni ziemi, menadżer Winston pozbawiony władzy, consierge Charon idzie do piachu, zaś Rada do powstrzymania naszego niezniszczalnego daje wszelkie uprawnienia markizowi de Gramont (Bill Skarsgard). A ten robi wszystko: ściąga z emerytury niewidomego wojownika Caine’a (Donnie Yen), do tego wynajmuje tropiciela niejakiego pana Nikogo (Shamie Anderson). Więc jak się z tego wyplątać?

Chad Stahelski to jest jakiś wariat, który przy tej serii cały czas szuka odpowiedzi na pytanie: czego jeszcze ludzie w kinie akcji nie widzieli? Jakie jeszcze szaleństwa możemy pokazać na ekranie? Jakich sposobów pozbawiania ludzi na ekranie nie widzieli? Z każdą częścią przygód faceta o imieniu John i nazwisku Wick reżyser podkręcał śrubę, jednocześnie rozwijając ten półświatek, jego reguły, strukturę, postacie. Co tam się nie działo? W ruch szły pistolety, karabiny, strzelby, noże, katany, a nawet… konie, psy i samochody. Tutaj nawet więcej osób ginie przejechanych przez samochód niż przez kule.

Fabuła w zasadzie przypomina grę komputerową: bohater ma zadanie, by je wykonać musi pogadać z paroma gośćmi, ci mu zlecą questa, one pomogą mu zdobyć ważne rzeczy, by stoczy finałową walkę z głównym bossem. I cała filozofia – to nie brzmi jak coś skomplikowanego. ALE to się tylko wydaje proste, bo trzeba to wszystko bardzo pewnie przygotować.

Same sceny dzielą się na dwie grupy: dialogi (niczym przerywniki filmowe w grze) oraz krwawa napierdalanka (gracz przejmuje kontrolę nad bohaterem). Te pierwsze pozwalają rozbudować świat i obyczaje tego świata, niejako pozwalając złapać oddech albo stanowią nadbudowę do scen mordu. Cała akcja obejmuje różne miasta: japońską Osakę (i tamtejszy hotel Continental), Nowy Jork, dyskotekę w Berlinie, zaś finał toczy się w Paryżu. Jeśli budzi to u was skojarzenie z Jamesem Bondem czy Ethanem Huntem, trafiliście. Sceny zabijania to kolejne perełki, pozwalające w pełni docenić technikalia oraz szalone popisy kaskaderskie. Czy mówimy o jatce w hotelu w Osace, brutalną walkę w berlińskiej dyskotece (muza jest tak głośna, albo ludzie są tak na haju, że widok zabijanych ludzi – nawet tuż przed nimi – nie robi na nich wrażenia) aż po prawdziwą poezję w Paryżu, gdzie zbierałem szczękę. Od szaleństwa przy Łuku Triumfalnym przez strzelaninę z opustoszonym domu pokazaną z góry jak w „Hotline Miami” aż do przebicia się przez schody do Sacre-Coure (dużo schodów, dużo zbójów do zabicia). A że nasz John ma… kuloodporny garnitur z kevlaru (to jest wynalazek przyszłości!!!), hordy przeciwników robiących za mięso armatnie atakuje pojedynczo (niczym w pierwszej części „Assassin’s Creed”), policja NIE istnieje albo zrobiła sobie wolne. O ślepym zabijace, który jest cholernie skuteczny nawet nie wspominam. To jest wszystko element konwencji, którą albo się kupuje i ma to w dupie, albo będzie drażnić i irytować.

Wizualnie ten film jest oszałamiający. Odpowiedzialny za zdjęcia Dan Laustsen (przy „Johnie Wicku” od części drugiej, ale pracował też m. in. z Guillermo del Toro) tutaj chyba przechodzi samego. Kolorystyka, oświetlenie robi piorunujące wrażenie. Jeszcze do tego dodamy scenografię, która miesza różne style architektoniczne, oczopląs jest gwarantowany. Do tego wraca znajoma muzyka, czyli mieszanka rocka, elektroniki (wręcz dyskotekowe techno), pompującą adrenalinę do wszystkich części ciała. To było wręcz doświadczenie ekstatyczne, jakiego nie miałem od lat.

Niby w tego typu kinie aktorstwo jest sprawą drugorzędną, ale powiem to tylko raz i raz powiem tylko to: „czwórka” jest najlepiej zagraną częścią serii. Keanu Reeves – jak to on – lepiej się sprawdza w bardziej fizycznych rolach niż wygłaszając jakiekolwiek monologi czy dialogi. Dlatego w tej części mówi najmniej, jednak w scenach akcji zwyczajnie błyszczy. Biega, skacze, spada, strzela, dostaje taki łomot, że zwykły śmiertelnik nie powinien się podnieść. Ale przecież John Wick nie jest zwykłym śmiertelnikiem, więc może przyjść na siebie więcej. I bardzo dobrze, bo dzięki temu mam więcej frajdy z tego szaleństwa. Stara ekipa z poprzednich części nadal trzyma fason – zwłaszcza Ian McShane jako lawirujący i wygadany Winston, lecz to nowi bohaterowie robią zamieszanie.

Świetny jest nowy antagonista, czyli markiz w wykonaniu Billa Skarsgarda i nie chodzi tylko o fikuśne, eleganckie garnitury. To przebiegły manipulator, cwaniak oraz krętacz, który swoją władzę odziedziczył w spadku – niejako arystokrata w Wyższej Radzie. Ale jest też zbyt dumny i pewny siebie, a tacy długo nie pociągną. Drobne role Hiroyuki Sanady (Koji Shimizu, menadżer hotelu Continental w Osace), Clancy’ego Browna (Harbinger) oraz kompletnie nie do poznania Scotta Adkinsa (Killa, szef klubu w Berlinie) to drobne i bardzo przyjemne dodatki. Zwłaszcza Adkins pokazuje tu niezły talent komediowy oraz udowadnia, że potrafi coś więcej niż naparzać się z protagonistą, by potem zginąć (to nadal robi świetnie). Cudny jest także Shamier Anderson jako tajemniczy pan Nikt, będący tropicielem z towarzyszącym mu psem, który też chce dopaść Wicka. Choć może nie.

Ale całość kradnie legendarny Donnie Yen – mistrz kina kopanego. Jego Caine to postać troszkę zbliżona do Wicka, czyli zmuszony wbrew swojej woli do walki wojownik. Co z tego, że nie widzi – jest przez to jeszcze groźniejszy dla otoczenia, co pokazuje choćby podczas walki w kuchni w Osace. To jak korzysta z różnych „wspomagaczy” w walce jest niesamowite i jest jedyną postacią stanowiącą poważne wyzwanie dla Jana Wicka. Wspólne sceny obu panów są absolutnie cudowne do oglądania, nawet jeśli tylko rozmawiają (tak, są takie momenty – niewiele, ale jednak).

„John Wick 4” to film, w którym kompletnie zanurzyłem się w ten świat, nie zwracając uwagi na drobne pierdoły i bzdury wynikające z konwencji. To czysty akcyjniak, doprowadzający cała franczyzę do granic wytrzymałości oraz wyobraźni. Choć znając Stahelskiego za kilka lat na te słowa powie Potrzymaj mi piwo i w następnym filmie zrobi kolejne cuda wianki. A my wszyscy oszalejemy z zachwytu albo uznamy, że to totalna głupota. Ja należę do tej pierwszej grupy.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski