Czarne bractwo. BlacKkKlansman

Dawno, dawno temu Spike Lee był traktowany przez czarnoskórą widownię niczym poważny, wściekły prorok. Młody gniewny twórca, bardzo uważnie przygląda się swojemu społeczeństwu pod względem rasizmu i nietolerancji. Ostatnie lata były bardzo chude, chociaż pewien renesans wskazywał zrobiony dla Netflixa serial „Ona się doigra” (telewizyjny remake reżyserskiego debiutu – ciągle do nadrobienia). Ale tym razem reżyser postanowił wrócić do pełnego metrażu z historią tak nieprawdopodobną, że musi być prawdziwa.

Jest początek lat 70., czyli czas, kiedy jeszcze była wojna w Wietnamie, działały Czarne Pantery, a czarnoskórzy obywatele zaczynali coraz bardziej zdobywać takie same prawa obywatelskie jak biali mieszkańcy. Do Colorado Springs trafia Ron Stallworth – czarnoskóry policjant, który zostaje przyjęty do zaszcza…, ehh, zaszczytnej funkcji… archiwisty. Podła robota, ale od czegoś trzeba zacząć. Ale nasz Ron jest uparty i zostaje przeniesiony jako tajniak, mający infiltrować środowisko młodych, czarnoskórych studentów. Ale całą jego prace zmienia jeden telefon. Telefon z ogłoszenia od Ku Klux Klanu. Przepraszam, od Organizacji, że chciałby ich bliżej poznać. I… bardzo szybko pojawia się odpowiedź. Ale przecież jest Murzynem, więc jak miałby zinfiltrować Ku Klux Klan? Powiedzmy, że zamiast niego będzie biały glina – Philip Zimmerman.

blackkklansman1

Lee wraca do swoich tematów, ale ubiera to w bardziej przystępnej, rozrywkowej formie. Historia oparta na wspomnieniach Stallwortha jest bardzo szalona. Mamy klasyczną infiltrację wrogiego środowiska za pomocą dwóch gliniarzy, którzy muszą stać się niejako jednym organizmem. Flip musi naśladować sposób mówienia Rona, z kolei Ron zwyczaje oraz pewne nawyki. Sama intryga jest dla reżysera pretekstem do pokazania realiów epoki, gdzie po jednej i drugiej strony widać silną nienawiść. Z jednej strony mamy ten Ku Klux Klan, który wszędzie widzi spisek Żydów, nienawidzi innych ras niż biała. Z drugiej strony są czarnoskórzy aktywiści związany z Czarnymi Panterami, którzy chcą siłą zdobyć swoje (należne) prawa i przywileje. Czy w ogóle jest możliwa inna droga niż konfrontacji, bezkompromisowej walki? Wydaje mi się, że Lee piętnuje obydwie postawy, stawiając na dialog oraz porozumienie. Nie brakuje tu śmiechu (świetne rozmowy telefoniczne, zwłaszcza z szefem KKK – puenta wali po łbie), odrobiny publicystycznych tekstów (bo wtedy młodzi rozmawiali o polityce, a nie o duperelach; chyba?), ale nie brakuje też bardziej poważnych tonów. Mocne wrażenie robi montażowa przeplatanka, gdzie mamy obok siebie inicjację nowych członków Organizacji + seans „Narodzin narodu” oraz wspomnienia starszego człowieka dotyczące śmierci jego znajomego podczas zamieszek.

blackkklansman2

Jednocześnie reżyser bardzo dobrze rekonstruuje klimat lat 70. Kapitalne są tutaj stroje i charakteryzacja (główne czarnoskórych bohaterów), ale też scenografia, samochody. Jednocześnie Lee bawi się formą, bo nie brakuje zarówno montażu równoległego, szybko wplecionych fotografii, plakatów (rozmowa Rona z dziewczyną na moście), komiksowy „podział” ekranu, a nawet jest jeden zabieg żywcem wzięty z kina tego okresu (bohaterowie „przesuwają się” przez korytarz). I to czyni seans „BlacKkKlansmana” jeszcze przyjemniejszym.

blackkklansman3

Ale dla mnie są dwie dość drobne, lecz istotne kwestie. Po pierwsze, więcej tutaj uwagi jest poświęcone Klanowi, który czuje się coraz bardziej przerażony obecnością Murzynów na świecie i nie potrafi się dostosować do obecnych czasów. Co troszkę powoduje, że środowisko czarnoskórych studentów, którzy są gotowi na konfrontacje jest ledwo zaznaczone. Przydałby się tutaj balans, chociaż rozumiem intencje twórcy.  Po drugie, na koniec dostajemy dokumentalne wstawki z obecnej Ameryki, gdzie dochodzi do spięć na tle rasowym. To przesłanie, że jest to problem nierozwiązany jest zbyt łopatologiczny, czego Lee unikał przez cały film.

I jak ten film jest cudownie zagrany. Choć rzadko pojawiają się razem John David Washington (Ron Stallworth) i Adam Driver (Flip Zimmerman), obydwaj są rewelacyjni, jednak ten drugi ma więcej czasu ekranowego. Niemniej jednak czuć chemię między panami, zaś Washington ma świetną nawijkę (głos w końcu odziedziczył po ojcu), a Driver znakomicie sprawdza się jako tajniak udający rasistę i ksenofoba. Choć na drugim planie nie brakuje wyrazistych postaci, to na tym polu najbardziej wybija się Topher Grace jako David Duke, czyli szef KKK. To jest odpowiednia mieszanka rasizmu, pewności siebie oraz tępoty, że aż nieprawdopodobne.

Muszę przyznać, że Spike Lee wrócił. „Czarne bractwo” to z jednej strony świetne poprowadzone kino sensacyjne, ale też ostrzeżenie, iż sprawy rasizmu nie zostały do końca rozwiązane. I oby się to nie skończyło wojną, co może sugerować bardzo gorzki finał.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Gregory Porter – Nat King Cole & Me

Gregory_Porter__Nat

Jeśli szukalibyście jakiegoś albumu na Święta, najlepiej dać jakiś album ze standardami klasycznego popu z lat 40. i 50. Właśnie w tym kierunku poszedł posiadacz największej ilości kapeluszy wśród jazzmanów – Gregory Porter. Na swojej piatej płycie postanowił oddać hołd swojemu idolowi, czyli legendarnemu klasykowi, Nat King Cole’a.

Wokalistę wsparł mały zespół oraz orkiestra, dodając bardzo klasycznego uroku słuchania płyty niemal żywcem wziętej sprzed 50 lat. Wybijają się płynnie grające smyczki, pojawiające się w tle flety, harfa czy dęciaki. Czasami to daje utworowi rozmachu (“Mona Lisa” z wyciszonymi zwrotkami czy wręcz mocarny początek “Miss Otis Regrets”), bardziej refleksyjnego charakteru (dość skromne “Smile” z harfą oraz trąbeczkę na początku czy “Nature Boy” z przepiękną partią skrzypiec), ale pojawiają się też utwory brzmiące bardziej kameralnie (szybki “L-OV-E” z sekcją rytmiczną, fortepianem oraz trąbkę grana przez samego Terence’a Blancharda czy zmysłowy “Quezas, Quezas, Quezas” oparty na fletach, zmieniający w połowie skalę uderzenia). Niby nie jest to niczym zaskakującym, ale zarówno aranżacje, jak przede wszystkim bardzo ciepły wokal Portera czynią ten materiał lekką, bezpretensjonalną zabawą. Jest to mały, muzyczny wehikuł czasu, pozwalający się cofnąć 60 lat wstecz, tworząc bardziej eleganckie, choć nie pozbawione odrobiny fantazji i wigoru (“Ballerina”).

“Nat King Cole & Me” to solidna, przyjemna płyta dla osób, które chcą poznać dorobek Cole’a. wersja deluxe zawiera jeszcze dodatkowe cztery utwory w tym “The Christmas Song”.  Ładna muzyka, zrobiona ze smakiem, szacunkiem oraz na dobrym poziomie.

7/10

Radosław Ostrowski

Terence Blanchard – 25th Hour

25th_Hour

11 września 2001 r. – ten dzień zmienił oblicze świata. Nikt nie spodziewał się, że dojdzie do jakiegoś zamachu terrorystycznego na terenie USA, politycznego i gospodarczego mocarstwa. I że wieże World Trade Center. Jednym z pierwszych filmów opisujących to miasto po zamachu jest „25. godzina” Spike’a Lee. Reżyser wykorzystuje do tego historię dilera narkotykowego (życiowa rola Edwarda Nortona), który spędza ostatni dzień na wolności przed długą odsiadką. Wspomina dawne czasy, próbuje ustalić kto go zdradził i zastanawia się co zrobić.

blanchardTa elegia nad straconym życiem, musi mieć odpowiedni podkład muzyczny. A za ten odpowiada Terence Blanchard – nadworny kompozytor Spike’a Lee. I teoretycznie ten album powinien wynudzić, bo w zasadzie to jeden i ten sam temat – bardzo smutny, wręcz elegijny. Jednak siła tego tematu jest porażająca, a kompozytor tak sprytnie aranżuje, że robi to wrażenie i nie ma tu miejsca na nudę. Bywa ona podniosła („Open Title” – z poruszającymi smyczkami i żeńską wokalizą), skręcająca w jazz (kapitalna druga połowa „Fu Montage”, gdzie do skrzypiec dochodzą kotły i fortepian czy „Playground”) czy idąca w stronę orientu („Brogan’s Bar” czy będący hołdem dla miasta „Ground Zero” z fantastycznymi wokalizami i zapętlającymi się smyczkami pod koniec). Zdarzają się też momenty złagodzenia brzmienia jak w „Bridge” (flety), „Sleeping Is Naturelle” (piękny fortepian) i „Jake’s Happiness” (plumkające smyczki). Ale i tak najlepsze zostawił kompozytor w finale – ponad 10-minutowej suicie („25th Hour Finale”), która podsumowuje całą ścieżkę.

W samym filmie muzyka jest bardziej w tle, współtworząc lekko refleksyjno-nostalgiczny klimat. Jest elegancko, ale i z masą emocji, które są do wychwycenia nawet poza filmem. Ta ścieżka brzmi rewelacyjnie i trochę szkoda, że nie została w pełni doceniona (tylko nominacja do Złotego Globu).

Blanchard popełnił nie zawaham się użyć tego określenia wybitną pracę i udowodnił, jak wiele można wycisnąć mając tylko jeden temat. A w dzisiejszym dniu „25. godzina” brzmi po prostu wyjątkowo. Zarówno film i muzyka z niego to pozycja obowiązkowa dla każdego szanującego się kinomana i melomana. I tyle.

10/10 + znak jakości

Ludzie, których znam

Eli Wurman jest specjalistą od PR-u, który swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. Teraz jest starym, zmęczonym facetem nadużywającym alkoholu i lekarstw. Jego stały klient aktor Cary Launer prosi go o przysługę: zaprowadzenie jego kochanki do hotelu i potem na lotnisku. Przez to zostaje wplątany w morderstwo.

ludzie1

Film niejakiego Daniela Algranta to mieszanka dramatu obyczajowego z thrillerem. Samo to połączenie wydaje się dość karkołomne, jednak całość wyszła dość intrygująca. Opowieść o sile mediów i PR-u, od którego zależą losy wielu, bo bez „gwiazd i sław” nic nie można dzisiaj załatwić jest prowadzona w dość spokojny, wręcz ospały sposób. Tempo jest bardzo powolne, intryga jest dość jasna i klarowna, choć w połowie następuje przyśpieszenie, zaś parę wątków (polityczny, kryminalny, miłosny) wydaje się pourywanych. Niemniej jest to dobra historia, z dość zaskakującym finałem, gorzką refleksją i obnażeniem hipokryzji świata pozbawionego ideałów, gdzie inni ludzie decydują o naszym losie. Niby nic zaskakującego, ale dobrze się ogląda m.in. dzięki intrygującym zdjęciom i jazzowej muzyce.

ludzie_znam

Siła napędową jest zdecydowanie Al Pacino, który wcielił się w typ postaci, który ostatnio przylgnął do jego wizerunku – zmęczonego, skażonego złem człowieka. Jest to słaby, uzależniony od nałogów (leki, alkohol) facet wplątany w sytuację, która go zmusza do refleksji – jak się zachować? Poza Alem warto tez zwrócić na Kim Basinger (szwagierka Victoria, która chce z nim związać życie) oraz Teę Leoni (Jilli Hooper).

Dobre i sprawnie zrobione kino z magnetyzującym Alem P., który wielkim aktorem jest i basta.

7/10

Radosław Ostowski