Zdrajca w naszym typie

Zrobienie dobrego filmu szpiegowskiego, który nie będzie naładowany efekciarską akcją jest zawsze trudne. Nawet jeśli jest to adaptacja powieści Johna le Carre, który woli skupiać się na postaciach zderzonych ze służbami wywiadowczymi. Nie inaczej jest tutaj, gdzie poznajemy naszych bohaterów – niemłode małżeństwo Perry’ego i Gail. Oboje są w Maroku, chcąc spędzić ze sobą czas, mimo pewnego kryzysu (ona jest zapracowanym prawnikiem, on miał skok w bok). Ale ich w miarę spokojne życie zmienia się, gdy poznają Dimę – rosyjskiego biznesmena, który z rodziną i przyjaciółmi spędza wakacje. Ale następnego dnia mężczyzna informuje Perry’ego, że jest księgowym mafii, dla której pierze pieniądze. W zamian za swoją wiedzę chce azylu dla swojej rodziny w Londynie, zaś Perry ma przekazać pendrive z danymi do MI6. Mężczyzna zgadzając się pomóc pakuje się w poważne tarapaty.

zdrajca w naszym typie1

Jak wspomniałem „Zdrajca” to niby film szpiegowski, ale zupełnie innego kalibru. Już prolog, gdzie widzimy zmianę warty w rosyjskim syndykacie pokazuje, że stawka będzie wysoka (finał kończy się morderstwem). Reżyserka Susanna White próbuje iść drogą znaną ze „Szpiega”, czyli pokazuje na ekranie szachową rozgrywkę, gdzie kwestia zaufania jest najważniejsza. A w tej całej stawce cywile, nie mający kompletnie zielonego pojęcia, w co się pakują, bo cała operacja jest prowadzona w tajemnicy i bez zgody przełożonych. By jeszcze bardziej skomplikować opowieść, widzimy powiązania biznesu, polityki oraz mafii, a wszystko po to, by stworzyć bank do prania brudnych pieniędzy. Co na to ludzie u władzy? Nic, bo przeciwnicy mają wpływy (minister, który jest byłym szefem MI6, wspiera całe przedsięwzięcie) i potrafią dopaść każdego.

zdrajca w naszym typie2

Napięcie tutaj budowane jest przez ciągłe komplikacje oraz brak ufności do wywiadu przez Dimę. Bo będzie tak jak on chce, albo nie dostaniecie nic. Cały czas wydaje się wisieć zagrożenie ze strony mafii, nie bojącej się zabić bez mrugnięcia okiem (początek filmu). Ale mam pewien problem z tym filmem. Niby wszystko jest na swoim miejscu, lecz nic mnie to nie obchodziło. Ani zmiany lokacji, dwutorowość narracji (para małżonków oraz działający w wywiadzie Hector) czy dość chaotycznie wyglądające sceny akcji (bójka Dimy z jednym z ochroniarzy w hotelowej kuchni). Mam też wrażenie, że parę wydarzeń zostało pociętych i urwanych.

zdrajca w naszym typie3

Trudno też kogokolwiek wyróżnić aktorsko, choć nie brakuje znanych twarzy. Solidnie wypada Ewan McGregor oraz Naomie Harris w roli naszych małżonków, którzy niejako wbrew sobie pakują się w aferę szpiegowską. Ale to Szkot wyciska więcej ze swojej roli, dając jej charakter. Dla mnie jednak największe wrażenie zrobił mocny Stellan Skarsgaard w roli Dimy. Pozornie sprawiający wrażenie dobrze bawiącego się, lecz lawiruje między lękiem, pewnością siebie a buńczucznością. I ten cudnie brzmiący akcent dopełniają tej postaci.

„Zdrajca w naszym typie” próbuje być innym filmem szpiegowskim, do którego kino nas przyzwyczaiło. Problem w tym, że wygląda to i ogląda się porządnie, lecz czegoś tutaj zabrakło, by porwać na dłużej.

6/10

Radosław Ostrowski

W blasku księżyca

Jest rok 1988, Filadelfia. Tutaj pracuje Thomas Lockhart – zwykły krawężnik, który bardzo chciałby pracować jako detektyw. Potrzebuje jedynie sprawy, która pozwoliłaby mu rozpędzić jego karierę. W końcu trafia się coś takiego, choć sprawa jest bardzo tajemnicza. W trzech różnych miejscach zostają znalezione ciała ludzi z trzema kółkami na szyi. Z wszystkich ofiar wylewa się krew z oczu, uszu oraz nosa, która okazuje się… ludzkim mózgiem. Udaje się odnaleźć podejrzaną, jednak mimo intensywnego pościgu, dziewczyna wpada pod pociąg. Dziewięć lat później, kiedy Lockhart awansuje, seria zabójstw powraca, co jeszcze dziwniejsze dokonuje ich… ta sama dziewczyna.

w cieniu ksiezyca1

Najnowsze dzieło Netflixa idzie w stronę stylowego thrillera z elementami nadprzyrodzonymi. Reżyser Jim Mickle znany jest z tego, że potrafi zaskoczyć i parę razy zwieść w pole. Początek bardzo przypomina stylem kryminały z lat 80., gdzie mamy panoramę miasta, noc oraz dość krwawe sceny. Same pościgi i gonitwy wygląda bardzo dynamiczne, w tle gra syntezatorowa muzyka. Zabawa jednak dopiero się zaczyna, zaś kolejne poszlaki wydają się prowadzić w bardzo absurdalne tropy. Tutaj logika może wydawać się niedorzeczna, zaś kolejne przeskoki w lata (co 9 lat) pokazują bardzo destrukcyjną rolę obsesji wyjaśnienia za wszelką cenę sprawy. Wyjaśnienie całe historii tylko pozornie wydaje się niedorzeczne, mimo wykorzystania wątków z kina SF (oklepane podróże w czasie). Muszę jednak przyznać, że reżyserowi udało się mnie zaskoczyć, a po seansie nie miałem poczucia niedorzeczności czy bezsensu wydarzeń ekranowych. A przeskoki w dekadę są pokazane bardzo delikatnie, bo całość niemal ogranicza się do kilku lokalizacji. Niemniej to śledztwo angażuje, mimo paru drobnych bzdur oraz przestylizowania.

w cieniu ksiezyca2

Aktorsko tak naprawdę najwięcej do pokazania miał Boyd Holbrook i ze swojego zadania wywiązuje się z nawiązką. Lockhart w jego interpretacji to ambitny gliniarz, którzy nie odpuszcza okazji do osiągniecia sukcesu. I wierzy, że rozwiązanie tej sprawy będzie dla niego szansą na powrót do normalności, zaś charakteryzacja (bo jego bohater starzeje się) nie wywołuje poczucia sztuczności. Ma dobrą chemię z Bokeemem Woodbinem (Maddox), grającym jego partnera z pracy. Wrażenie zmarnowanego talentu sprawia Michael C. Hall (kapitan Holt), będący na bardzo dalekim planie, za to zaskakuje naznaczona tajemnicą Cleopatra Coleman w roli głównej antagonistki.

w cieniu ksiezyca3

„W blasku księżyca” pokazuje, że Mickle nadal ma talent do tworzenia zaskakujących filmów gatunkowych, choć tutaj była pewna dawka przewidywalności. Jest stylowy, wciąga i dostarcza rozrywki, a to czasem wystarczy.

7/10

Radosław Ostrowski

Pod ciemnymi gwiazdami

Jesteśmy gdzieś na wyspie w Wielkiej Brytanii, która jest oddzielona troszkę od świata. To właśnie tutaj żyje Moll – niby dorosła kobieta, ale ciągle mieszka z rodzicami (ojciec ma Alzheimera). Pracuje jako przewodniczka wycieczek, śpiewa w chórze prowadzonym przez matkę, jednak troszkę to życie staje się dla niej męczące. I wtedy pewnego ranka na jej drodze pojawia się łobuziak o imieniu Pascal. Mieszka sam, poluje (nielegalnie), nie dba o siebie, ale ją pociąga. Niby nic niezwykłego, ale w okolicy grasuje osobnik, co zabija młode dziewczyny.

beast1

Debiutujący reżyser Michael Pearce tutaj skleja elementy pozornie do siebie niepasujące. Bo jest tu dreszczowiec, kryminalna zagadka, romans, nawet baśń, psychologiczny horror i to wszystko zmieszane, poszatkowane oraz sprawdzone według przepisu Romana Polańskiego. Cały czas miałem pewne skojarzenia (bardzo luźne) ze „Wstrętem” czy „Dzieckiem Rosemary” w krajobrazie znanym z „Tess” (tylko współcześnie). Reżyser wydaje się nie być zainteresowany śledztwem, a ważniejszy jest tutaj nastrój tajemnicy oraz naznaczona mrokiem relacja dwójki bohaterów. Postaci, które mają swoje tajemnice, demony i wiele niedopowiedzeń. Nad nią znęcano się w szkole (skończyło się atakiem nożyczkami), on siedział w więzieniu i nielegalnie poluje. Cała ta sprawa mordercy wydaje się być tylko tłem, które co jakiś czas wypływa i robi poważny ferment. A jednocześnie cały czas obecny jest tutaj mrok, choć scen nocnych jest bardzo niewiele. Mrok odczuwalny w duszy każdej postaci, zarówno rudowłosej dziewczyny, jej apodyktycznej matki, tajemniczego chłopaka, a wszelkie tropy i poszlaki wywołują jedynie dezorientację, by w finale ostatecznie nie dać jednoznacznej odpowiedzi. Po prostu mamy rozrzucone puzzle, a ty widzu sam układaj i spróbuj rozgryźć to wszystko.

beast2

Ewidentnie Pearce wie, jak podsycić poczucie niepewności oraz próbuje wejść do bardzo zwichrowanego umysłu (i to budzi we mnie skojarzenia z Polańskim). Jest parę momentów zmuszających nas do zastanowienia się, kim tak naprawdę są nasi kochankowie. Próbujący zerwać z konserwatywną społecznością, tłumiącą budzą się seksualność i potrzebę usamodzielnienia się od rodzinnego gniazda. W tle przygrywa bardzo niepokojąca muzyka, niemal idąca ku horrorowi, pojawiają się oniryczne wstawki. A jednak nie czuć znużenia czy irytacji, czego troszkę się obawiałem, zaś zakończenie… potrafi walnąć oraz wywrócić wszystko do góry nogami.

beast3

Ale najmocniejszym punktem jest tutaj magnetyzujący duet Jessie Buckley/Johnny Flynn. Ona wygląda zjawiskowo, przyciąga uwagę i ma w sobie pewien romantyzm, z kolei on to taki łobuz żyjący po swojemu, przyciągający swoim stylem życia, izolacją od reszty oraz tajemnicą. Kiedy są razem, dosłownie iskrzy, zaś reszta postaci zwyczajnie nie istnieje.

„Beast”, choć jest dziełem debiutanta, nie sprawia takiego wrażenia i parę razy zaskakuje. Potrafi oczarować swoją aurą godną romantycznych horrorów, tylko dziejąca się tu i teraz. A jednocześnie pokazuje jak można w człowieku obudzić tytułową bestię.

7/10

Radosław Ostrowski

Ciemno, prawie noc

Wałbrzych. Miast pełen brudu, kopalni oraz szarzyzny. I to właśnie tutaj przybywa dziennikarka Alicja Tabor, która kiedyś tu mieszkała. Próbuje napisać o sprawie zaginięcia trójki dzieci, mimo starań policji. Ale kobieta jeszcze próbuje rozgryźć pewną tajemnicę z przeszłości, co może mieć istotny wpływ.

ciemno prawie noc1

Borys Lankosz po latach przerwy wraca z kolejną adaptacją literacką. Tym razem wziął na warsztat powieść Joanny Bator, której – niestety, albo na szczęście nie czytałem. Niby mamy tutaj coś w rodzaju dochodzenia, gdzie nasza bohaterka prowadzi rozmowy. Czy to z matką jednej z zaginionych dzieci, ciotką drugiego czy dyrektorem z domu dziecka „Aniołek”. I do tego jeszcze mamy przebitki z przeszłości, odkrywania tajemnic z życia samej Alicji (a dokładniej zniknięcia jej siostry) oraz wiele innych zagadek. I muszę przyznać, że atmosfera oraz klimat tajemnicy naprawdę wciąga. Poczucie obcości potęgują znakomite zdjęcia Marcina Koszałki (zarówno te nocne, jak i przyrody) oraz świdrująca uszy muzyka. Ale dla mnie największym problemem jest tutaj scenariusz, który całe to śledztwo spycha absolutnie na daleki, BARDZO daleki plan. Twórcy przypominają sobie o tym w ostatnich 30 minutach, gdzie znikąd pojawia się pewien trop. Do tego jeszcze przeskakujemy z postaci na postać, z wątku na wątek, już do niego nie wracając.

ciemno prawie noc2

Bo im dalej w las, tym więcej patologii, brudu i degrengolady zobaczycie. Gwałty, zabijanie zwierząt, pedofilia, pornografia dziecięca, handel dziećmi, kazirodztwo, Kotojady, morderstwo – chyba niczego więcej nie pominąłem. Problem jednak w tym, że im bardziej oddalamy się od śledztwa oraz niby bliżej poznajemy tło, tym bardziej miałem to kompletnie w dupie. Nawet w najbardziej dramatycznych momentach, co jest kompletnie zaskakujące. Samo szokowanie brutalnością, podłością i okrucieństwem świata, gdzie słońce już dawno opuściło to miejsce jest bardzo nieskuteczną strategią. Zamiast współczucia jest nuda, śmiech, obojętność (niepotrzebne skreślić).

ciemno prawie noc3

Reżyser jest jednak na tyle sprytny, że zaprosił iście gwiazdorską obsadę i częściowo próbuje ratować ten bajzel. Ale te duże nazwiska w większości pojawiają się na kilka, kilkanaście minut. Podobać może się wycofana Magdalena Cielecka w roli Alicji Tabor, tylko że nie bardzo byłem w stanie wejść w jej skórę. Niewiele się o niej dowiadujemy, albo inaczej: ta historia jest strasznie poszatkowana. Poza nią najbardziej wybija się z tego grona Piotr Fronczewski (dyrektor domu dziecka) oraz bardzo pogubiona Roma Gąsiorowska (Mizera).

Oglądając „Ciemno, prawie noc” cały czas miałem skojarzenia z „Ostrymi przedmiotami”, tylko że Lankoszowi ktoś bardzo stępił pazury. Zamiast emocji oraz tajemnicy, pojawia się przerost formy nad treścią, a kolejne dokręcanie patologicznej śruby po prostu irytuje. Nie spodziewałem się takiego rozczarowania.

4/10

Radosław Ostrowski

Darling

Wszystko zaczyna się w nieznanym mieście, takim dużym. Jakich jest tysiące w USA. Ale akcja ogranicza się do bardzo starego domostwa, gdzie zostaje przydzielona młoda dziewczyna. Ma pilnować tego domu i nie otwierać drzwi na samej górze. Dom skryta bardzo mroczną tajemnicę.

darling1

Raz na jakiś czas pojawiają się takie filmy, o których mało kto słyszał. Czasami słusznie, a czasami nie. Jak jest z filmem Mickeya Keatinga? „Darling” to bardzo kameralne kino psychologiczne, które bardzo mocno inspiruje się utrzymanym w podobnym tonie filmom Romana Polańskiego. Fabuła jest tutaj bardzo szczątkowa, enigmatyczna oraz… bardzo prościutka. Jeśli oglądaliście „Wstręt”, to poczujecie się jak w domu. Reżyser bardzo próbuje wejść w zwichrowany umysł naszej bohaterki. Jednak realizacja jeszcze bardziej wywołuje spore zamieszanie. Montaż jest pełen krótkich przebitek, wywołujących wielką dezorientację. Co się dzieje naprawdę, a co jest tylko wytworem wyobraźni. Samo domostwo przypomina klasyczną produkcję z horroru: meble niemal wzięte z XIX wieku, brak śladów nowoczesnej technologii (nawet telefon jest niedzisiejszy). Tylko, że to wszystko jest zwyczajnie nudne, nieangażujące oraz kompletnie niezrozumiałe.

darling2

Niby realizacyjnie też się trudno do czegoś przyczepić, bo nawet muzyka jest tutaj podporządkowana formie. Czarno-białe zdjęcia sprawia jeszcze większe poczucie odrealnienia. Podział na rozdziały, wiele onirycznych scen (rozpędzony ruch bohaterki czy nawiedzony trup) – wywołuje to wielki mętlik w głowie. Niby intryguje, ale cały czas miałem wrażenie poczucia deja vu.

darling3

Dla osób zaczynających przygodę z psychologicznym horrorem „Darling” może być niezłym początkiem. Ale bardziej wyrobieni kinomani wyczują przeciętność, której nie jest w stanie uratować specyficzna forma.

5/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible

Impossible Mission Force – tajna komórka wywiadowcza CIA zajmująca się zadaniami niewykonalnymi. Takimi, gdzie trzeba korzystać z masek (charakteryzacja), wodzenia za nos oraz gadżetami, jakich się nie powstydził sam agent 007. Grupa przygotowanych agentów kieruje weteran branży Jim Phelps. Razem ze swoją ekipą (Ethan Hunt, Claire Phelps, Sarah Davies, Hannah Williams, Jack Harmon) otrzymują kolejne trudne zadanie, krążącej wokół listy agentów działających na terenie Europy Wschodniej. Listę ma zdobyć pracownik amerykańskiej ambasady oraz zdrajca Aleksander Golicyn, zaś zespół ma nagrać dowód zdrady, zdemaskować Golicyna i jego kupca. Niestety, cała akcja kończy się niepowodzeniem, śmiercią Golicyna oraz niemal całego zespołu oprócz Hunta. Jedyny ocalony podczas spotkania z szefem IMF, Eugenem Kittridgem orientuje się, że cała akcja to mistyfikacja, a prawdziwym celem jest wykrycie zdrajcy w organizacji.

mission impossible 1-1

W latach 90. był trend przenoszenia na duży ekran fabuł z seriali telewizyjnych. Najbardziej znany stał się „Ścigany” Andrew Davisa, ale drugim filmem z tego okresu było „Mission: Impossible”. Mało kto dziś pamięta, ale film opierał się na serialu telewizyjnym z lat 1966-73. Wielkim fanem tego dzieła był aktor Tom Cruise, który postanowił spróbować swoich sił jako producent filmowy. Do zadania realizacji został wyznaczony prawdziwy stylista kina, czyli Brian De Palma. Powiedzmy to sobie wprost: fabuła nie jest tutaj najważniejszym elementem. Jest to standardowa akcja spod znaku filmów o agencie 007, który zostaje uznany za zdrajcę. Intryga jest tylko pretekstem dla pokazania widowiskowych scen akcji, twistów oraz wodzenie za nos. Prawdziwą siłą jest jednak realizacja oraz charakterystyczny styl reżysera. Nie ma co prawda podzielonego ekranu, ale jest za to podwójna ogniskowa, długie ujęcia, sceny widziane z oczu i zbliżenia na twarze.

mission impossible 1-2

Niemniej fabuła jednak jest w stanie zaangażować, bo reżyser bardzo pewnie prowadzi całość. Historia jest na tyle pokomplikowana, że angażuje. Wymaga ona jednak skupienia, by tak jak Hunt połapać wszystkie elementy układanki. Ciągle lawiruje między IMF a tajemniczym handlarzem bronią Maxem, by oczyścić swoje dobre imię oraz znaleźć zdrajcę. Nie brakuje tutaj trzymających w napięciu scen akcji z nieśmiertelną sceną włamaniu do komputera w Langley (nawet jeśli czasami logika mówi co innego w kwestii tego, co się dzieje), akcji w Pradze czy finałowej konfrontacji w pociągu TGV. Pomaga w tym świetny montaż, znakomita praca kamery oraz absolutnie rewelacyjna muzyka Danny’ego Elfmana (bardzo w duchu kina szpiegowskiego).

mission impossible 1-3

Jest jeszcze jedno zaskoczenie, czyli stylizacja. De Palma kompletnie unika charakterystycznych elementów, który wskazywałby na realia lat 90. Jedyne, co zdradza wiek produkcji to komputery oraz wizja tego, jak miałby wyglądać Internet. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to śmieszne i zestarzało się bardzo. Gdyby nie ten element, można odnieść wrażenie, że akcja toczy się w latach 60., co widać w scenografii czy kostiumach, a nawet fryzurach. I ten styl mocno wyróżnia ten film z całej serii. jedynym moim poważnym zastrzeżeniem – poza efekciarskim finałem – są wplecione sceny dialogów, będących repetycjami pewnych zdań kluczowych dla intrygi.

mission impossible 1-4

Jeśli chodzi o aktorstwo, powiedzmy sobie wprost: tu nie ma za dużo do grania, a wszystko jest tutaj mocno wzięte w nawias. Z tej reguły wyłamuje się Tom Cruise w roli Ethana Hunta, który jest typowym Cruisem z czasów kina akcji. Czy jest to nudna postać? O nie, tutaj nasz bohater musi ciągle lawirować na niepewnym gruncie, próbuje przewidywać kolejne ruchy tropiących go ludzi oraz daje z siebie wszystko w scenach kaskaderskich. Największe wrażenie robi w scenach, kiedy puszczają mu nerwy. Drugi plan w sumie trzyma solidny poziom (zjawiskowa Emmanuelle Beart, szorstki Jean Reno, spokojny Jon Voight, elegancka Vanessa Redgrave), ale z niego wybijają się dwie postacie – Luther oraz Kittridge.

mission impossible 1-5

Pierwszy w interpretacji Vinga Rhamesa wydaje się dość dziwnym wyborem do roli komputerowego hakera (bardzo przypakowany facet), ale wnosi on sporo lekkości i humoru, budząc sympatię od samego początku. I jako jedyny – oprócz Hunta – pojawia się we wszystkich częściach. Drugi z twarzą Henry’ego Czerny’ego wydaje się (na razie) najlepszym szefem IMF, tutaj pełniącym rolę tropiciela – analityczny umysł, szybko łączący fakty oraz bardzo pewny siebie. Wie, za jakie sznurki pociągnąć, by sprawić ból. Bardzo inteligentna postać (świetna scena spotkania z Huntem w restauracji) – szkoda, że nie wraca do serii.

Powiem szczerze, że z każdym seansem film De Palmy tylko zyskuje w oczach. To najbardziej elegancki oraz stylowy film szpiegowski z całego cyklu. Może nie jest tak widowiskowy jak następne części, ale też potrafi trzymać w napięciu i nadal zachwyca wykonaniem. Tak się zaczyna serię, czego chyba nikt się nie spodziewał.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Wilcze echa

Wszystko zaczyna się w Syrii, gdzie francuski okręt podwodny Tytan ma za zadanie przechwycić grupę nurków stamtąd. Akcja komplikuje się z powodu niezidentyfikowanego dźwięku, jaki namierzył marynarz przy sonarze. Facet posiada wręcz słuch absolutny, jednak tutaj sprawa bardzo mocno się komplikuje, bo znajduje się okręt podwodny, którego nie powinno być. Na szczęście wszystko kończy się sukcesem, jednak doprowadza to do niebezpiecznej sytuacji politycznej. W powietrzu szykuje się III wojna światowa, a Rosja grozi atakiem nuklearnym na Francję.

wilcze echa1

Dawno nie widziałem thrillera z okrętem podwodnym w roli głównej. Debiutujący na stołku reżyserskim Abel Lazanc nie zamierza iść w stronę kina skupionego na widowiskowej akcji, popisach pirotechnicznych czy tego typu bajerach. Sama akcja toczy się bardzo powoli, zaś przez pierwszą połowę większość akcji toczy się… na lądzie. Intryga tutaj stara się skupić przede wszystkim na zarysowaniu reakcji między postaciami. Najważniejsi są tutaj trzy postacie: kapitan Grandchamp, analityk sonaru Chanteraide oraz pierwszy oficer D’Orsi. Nasi oficerowie to przede wszystkim ludzie lojalni oraz posłuszni rozkazom swoich przełożonych, z kolei dźwiękowiec podążą za swoim instynktem, drąży i analizuje (próba ustalenia czym był ten dźwięk). Mocno jest zarysowane polityczne tło, zaś kolejne wydarzenia pokazują tylko jak bardzo zawodne są procedury i reguły, które w kryzysowej sytuacji są albo bezużyteczne, albo kompletnie zawodne. Wszystko tutaj zależy tak naprawdę od człowieka, który potrafi być nieobliczalny.

wilcze echa2

Kolejne odkrywanie elementów układanki, gdzie dochodzi do sytuacji ekstremalnej pokazane wręcz w sposób bardziej przyziemny. Napięcie wynika tutaj nie tyle z wizji nieuniknionego, ale coraz bardziej podbijanej stawki. W przeciwieństwie do kolegów z USA, tutaj człowiek wydaje się trybikiem wielkiej maszyny, z której bardzo ciężko jest zawrócić. Suspens tutaj wynika także ze scen dziejących się na morzu. Nie brakuje tutaj skojarzeń z „Polowaniem na Czerwony Październik” czy „Karmazynowym przypływem”, ale to bardzo działa. Chociaż efekty specjalne troszkę wydają się takie sobie, muzyka bywa aż nadto patetyczna, zaś finał może wydawać się naciągany.

wilcze echa3

Aktorsko tutaj jest naprawdę solidnie, choć dla mnie najbardziej znane były dwie twarze: Omara Sy (D’Orsi) oraz dawno nie widziany Mathieu Kassovitz (admirał Alfost). Każda z głównych postaci jest tutaj na tyle wyrazista, że zależy na losie każdego. Nie można nie wspomnieć o Redzie Ketabie (Grandchamp) oraz Francois Civilu (Chanteraide „Socks”), mający dużo do pokazania oraz przyciągający uwagę do końca.

Dawno żaden film marynistyczny nie trzymał w napięciu jak „Wilcze echa”. Pozornie kameralny, wyciszony film, gdzie intryga coraz bardziej zaczyna się komplikować. Czasem może troszkę szwankować logika, ale emocje są tutaj odczuwalne, a jednocześnie to dobrze napisane. Idziemy się zanurzyć?

7/10

Radosław Ostrowski

 

Parasite

Od czego by tu zacząć? Jesteśmy w południowej Korei, czyli tej spokojniejszej, demokratycznej. Tutaj przebywa biedna rodzina pana Kima, mieszkająca w ruderze, a właściwie piwnicy. Żadne z tej familii nie ma pracy na stałe, próbując jakoś przeżyć kolejnego dnia. Bo ile razy można pakować pudełka po pizzy? Wszyscy mają smartfony, ale wszystko się zmienia, gdy zostaje zmienione hasło do wifi. Zmianę powoduje tutaj szansa, by zmienić swoje położenie. Mianowicie przyjaciel Gi-woo proponuje mu zastępstwo w swojej pracy: korepetytora języka angielskiego córki bogatych ludzi. Chłopak się zgadza i po jednej lekcji zaczyna kombinować jak zaadaptować resztę rodziny do pracy w tym domostwie.

parasite1

Do kina azjatyckiego zaglądam rzadko z powodu obaw wynikających z nieznajomości kontekstu kulturowego. Ale reżyser Bong Joon-ho jest jednym z wyjątków od tej reguły, który mnie zaciekawił. Więcej o fabule nagrodzonej Złotą Palmą „Parasite” nie mogę powiedzieć, bo na niespodziankach, woltach, sztuczkach oparta jest całość. Niby zaczyna się jak dramat społeczny, gdzie mamy zderzenie dwóch światów: nowobogackich ludzi wychowujących dzieci w bardzo „zachodni” sposób oraz naszych bohaterów, którzy nie są pozbawieni talentów (głównie oszustwa i manipulacji), lecz znajdują się na dnie drabiny. Dlatego, by przetrwać decydują się na różne sztuczki oraz mocne balansowanie na granicy prawa. A najbardziej zadziwia ta rodzina nowobogackich, sprawiająca wrażenie naiwnych, podatnych na każdą sugestię (ważniejsze jest dla nich polecenie czy rekomendacja niż dokumenty czy CV w sprawie pracy). Troszkę szkoda, że nie poznajemy ich bliżej, ale to wtedy byłby inny film.

parasite2

Reżyser – jak na twórcę azjatyckiego przystało – miesza tutaj pozornie różne i niepasujące do siebie gatunki. Bo poza dramatem czy kinem społecznym znajduje się miejsce na odrobinę humoru oraz dreszczowiec. Zwłaszcza ostatnie 45 minut idzie w zupełnie innym kierunku, gdy wypływa tajemnica związana z domem, o jakiej nie wiedzieli sami właściciele. Powiem tylko jedno: dzieje się, a historia naprawdę potrafi zaangażować. A jednocześnie ciągle jesteśmy wodzeni za nos, nie mogąc przewidzieć kierunku rozwoju fabuły z wyrazistymi postaciami oraz świetnymi dialogami. Pomaga w tym fantastyczna realizacja od bardzo precyzyjnej pracy kamery po płynny montaż. O aktorstwie nie jestem w stanie złego słowa powiedzieć, a trudno mi kogokolwiek (może oprócz ojca i syna) wyróżnić.

parasite3

„Parasite” jest bardzo prowokacyjnym filmem, który stawia pytanie o to, kto tak naprawdę jest pasożytem w społeczeństwie. Problem jednak w tym, że odpowiedź na nie wcale nie jest prosta, chociaż czy jest ona istotna. Poza tym to wspaniałe kino gatunkowe, a jednocześnie bardzo przystępne dla osób nie zainteresowanych kinem koreańskim. Czy muszę mówić, że trzeba to obejrzeć?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Glass

M. Night Shyamalan ostatnimi laty zaczynał wracać do swojej formy. Kameralna „Wizyta” oraz niemal klaustrofobiczny „Split” przypomniały talent reżysera. Pytanie jednak, czy nasz specjalista od twistów utrzymuje poziom, czy jednak sukces był przedwczesny? Na to pytanie odpowiedź powinien dać „Glass”, który był ostatnią częścią trylogii superbohaterskiej Hindusa. Ale jakiej trylogii?

glass1

Wszystko zaczęło się od roku 2000, kiedy reżyser stworzył „Niezniszczalnego”. Była to opowieść o szarym facecie, który odkrywa w sobie superbohaterskie moce. „Split” – jak się okazał – był historią o narodzinach superłotra. W założeniu „Glass” ma być ostateczną konfrontacją między Davidem Dunnem a tajemniczą Bestią. I początkowo wydaje się, że będziemy szli w tym kierunku. Dunn (obecnie szef sklepu ze sprzętem do ochrony) nadal działa jako samotny mściciel i przypadkowo trafia na ślad Kevina, przetrzymującego porwane cheerleaderki. Dochodzi do bijatyki, którą kończy interwencja policji, zaś obaj panowie trafiają do strzeżonego szpitala psychiatrycznego. Tam mają zostać poddani leczeniu oraz przekonani, że nie są superbohaterami, nie mają żadnych mocy, a nadprzyrodzone sytuacje da się racjonalnie wyjaśnić. Jakby tego było mało, razem z nimi przebywa Mr. Glass – ekscentryczny pasjonata komiksów, odpowiedzialny za wiele zbrodni.

glass2

Punkt wyjścia naprawdę dawał duże pole manewru. Reżyser powoli przygotowuje grunt do konfrontacji, choć pierwsza scena akcji wydaje się dość dziwacznie sfilmowana (kamera pokazująca zdarzenia jest przyklejona tak, by widać przód protagonisty albo jest oddalona). Niemniej to jest intrygujące, ale wszystko zmienia się z miejscem akcji. Zamiast interakcji między trójką kluczowych postaci, widzimy ich odizolowanych od siebie i pojawia się pani psycholog (Sarah Paulson będąca tutaj Człowiekiem-Ekspozycją). Cała ta relacja oraz motyw, że tzw. superbohaterowie to tylko odbicie ich problemów psychicznych miała w sobie potencjał. Ale Shyamalan za bardzo przeciąga ten wątek, przez co czułem się znużony, zaś dialogi są rzucane w tak łopatologiczny sposób, że aż to naprawdę boli. Pojawiają się zbędne retrospekcje oraz postacie niejako wspierające każdego z wyjątkowych postaci.

glass3

Najgorsze jednak Shyamalan zostawia na koniec. Oczywiście musi zaserwować masę twistów oraz wolt, a finałowe starcie okazuje się być pozbawione jakiegokolwiek napięcia. Jakby tego było mało, zachowanie postaci staje się coraz bardziej irracjonalne, zaś wielki plan Glassa oraz ostatnie 20-25 minut wywołało we mnie poczucie żenady (zwłaszcza śmierć jednego z bohaterów). Najchętniej wymazałbym je z pamięci, gdybym mógł.

glass4

Nawet aktorzy (i to nawet zdolni) nie mają tak naprawdę zbyt wiele do roboty. Bruce Willis jako Dunn miewa przebłyski oraz chwile, kiedy zaczyna wątpić w swoje moce. Ale przez większość czasu zwyczajnie siedzi i smutną ma twarz. Samuel L. Jackson przez większość filmu nic nie mówi, a nawet się nie rusza. Tylko, że w kreowaniu mistrza zbrodni wydaje się być karykaturą swojej postaci z pierwowzoru. Jedynie James McAvoy ma duże pole do popisu (w końcu ma 24 osobowości) i tylko on ciągnie całość na swoich barkach. Lekko szpanuje swoimi umiejętnościami, ale i tak wypada najlepiej.

Chciałbym powiedzieć, że „Glass” jest udanym filmem oraz intrygującą dekonstrukcją kina superbohaterskiego. Ale Shyamalan znowu zachłysnął się swoimi sukcesami, popadając na wielkich mieliznach i tworząc swój najgorszy film od czasów „Ostatniego Władcy Wiatru”. Tego się nie spodziewałem.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Domino

Pamiętacie jeszcze takie czasy, kiedy Brian De Palma był jednym z najbardziej topowych reżyserów kina amerykańskiego? Kto z nas nie oglądał takich tytułów jak „Carrie”, „Człowiek z blizną” czy „Mission: Impossible”? Od czasu tego ostatniego, czyli od 1996 roku nie nakręcił zapadającego w pamięć filmu. Reżyser od lat błąka się ku produkcjom spoza hollywoodzkiego systemu i działa bardziej na terenie Europy. Najpierw była tworzona w Niemczech i Francji „Namiętność”, a teraz powraca z duńsko-francuskim „Domino”. Czy filmowiec wraca do formy?

Bohaterem jest Christian Toft – duński policjant, działający od lat ze swoim starszym partnerem. Pewnej nocy dostają zgłoszenie o przemocy domowej, więc powoli ruszają do mieszkania. Kiedy Christian wyrusza do mieszkania, już po zgarnięciu podejrzanego, znajduje zmasakrowane zwłoki oraz materiały wybuchowe do produkcji bomby. Partner Christiana zostaje zadźgany nożem, zaś podczas pościgu na dachu, razem ze sprawcą spadają na ziemię. Podejrzany zostaje zgarnięty przez tajemniczych facetów w czerni. Gliniarz razem z przydzieloną do sprawy Alex ruszają tropem terrorysty.

domino (2019)1

„Domino” jest klasycznym thrillerem, gdzie mamy zabawę w kotka i myszkę. Najbardziej zaskakujący jest udział trzeciej strony konfliktu, czyli CIA. Agent Joe tutaj próbuje wykorzystać ściganego przez policję do wytropienia szefa komórki terrorystycznej. Tutaj terroryści są tutaj przedstawieni jako żądni krwi fanatycy religijni, co chcą zatrząść światem. Nie ma miejsca na pogłębianie postaci, a wszystko idzie na klasycznych szablonach: bezwzględni źli, manipulujące tajne służby, skrywane tajemnice oraz żądza zemsty. Nadal czuć inspiracje Hitchcockiem (pościg na dachu budzi skojarzenia ze „Złodziejem w hotelu” oraz „Zawrotem głowy), a reżyser nadal bawi się formą. Fantastyczne wrażenie robi finałowa konfrontacja w slow-motion z wariacją „Bolera” Ravela w tle czy pokazana strzelanina dokonywana przez terrorystkę na podzielonym ekranie. Nadal czuć rękę reżysera, którego nie da się pomylić z nikim innym.

domino (2019)2

Niestety, fabuła nie angażuje tak mocno jak strona wizualna (choć też dość nierówna). I nawet nie chodzi o serwowanie klisz czy odkrywanie oczywistych tajemnic (relacja nowej partnerki Christiana z poprzednim partnerem, współpraca szefa policji z agentem CIA). Jeśli dołożymy do tego masę zbiegów okoliczności (namierzenie szefa komórki przez Christiana) i bardzo średnie dialogi, oglądanie może wywoływać pewne problemy. A i sam film miejscami wygląda dość tanio, jakby miał być skierowany do telewizji. Mało ludzi pojawia się na ekranie (rzadko przekracza ona trzy osoby), większość lokacji sprawia wrażenie pozbawionych oświetlenia (kamienica, gdzie zostaje zabrany podejrzany czy hiszpańska restauracja), zaś ostatnia scena wydaje się po prostu zbędna. Z drugiej jednak strony czuć dobrą rękę w prowadzeniu aktorów oraz budowaniu napięcia.

domino (2019)3

Rzeczywiście, aktorstwo (mimo szablonowo napisanych postaci) udaje się na troszkę ożywić. Nicolaj Coster-Waldau ma w sobie wiele charyzmy oraz determinacji, by stworzyć kreację żądnego zemsty policjanta, a partnerująca mu Carice van Houten wypada całkiem nieźle w roli partnerującej mu Alex. Nie czułem jednak zbyt wielkiej chemii i zgrania między tą dwójką. Na drugie planie błyszczy bardzo wyluzowany i zdystansowany Guy Pierce, nie traktujący się zbyt poważnie jako agent CIA Joe oraz Eriq Ebouaney, czyli żądny zemsty terrorysta.

Trudno mi jednoznacznie polecić ani zniechęcić do obejrzenia nowego dzieła De Palmy. „Domino” to konwencjonalny thriller, potrafiący odpowiednio zbudować napięcie, ale ma niezbyt angażującą historię. Czuć krok w dobrym kierunku i widać przebłyski na coś więcej.

6,5/10

Radosław Ostrowski