Jeździec bez głowy

Rok 1799. Miasteczko Sleepy Hollow gdzieś daleko za Nowym Jorkiem. To do niego zostaje wysłany posterunkowy Ichabod Crane, by zbadać makabryczne zbrodnie. Otóż w tej miejscowości doszło do trzech morderstw – ofiary zostały pozbawione głów. Sprawcą tych morderstw podobno jest mityczna postać Jeźdźca bez głowy.

jezdziec_bez_glowy1

Tim Burton zawsze tworzył pokręcone i szalone kino, pełne mroku, jednak tym razem postanowił zrobić pełnokrwisty horror oparty na klasycznej historii Washingtona Irvinga. Sama historia jest oparta na zderzeniu (odwiecznym) dwóch światów: racjonalnego, pełnego logicznego i naukowego podejścia (Crane) oraz magii, tajemnicy i… zabobonu (mieszkańcy). Ten koncept jest typowy dla klasycznej literatury grozy, a reżyser postanawia wskrzesić realia, gdy jeszcze nauka jeszcze pozostawała tajemnicą. Trudno odmówić reżyserowi stylu oraz klimatu, tworzonego przez Sleepy Hollow – las, senne miasteczko i grota wiedźmy. Te miejsca potrafią budzić atmosferę niepokoju, a strach tworzy bardzo dobra muzyka Danny’ego Elfmana. Problem jednak w tym wszystkim, że wszystkie sztuczki Burtona nie działają i jako horror, „Jeździec…” po prostu się nie sprawdza. Nawet obecność samego Jeźdźca oraz jego krwawe rozprawy wywołują bardziej znużenie niż przerażenie. Są pewne próby całkiem niezłe (tajemnicze znaki), jednak cała intryga po mniej więcej 30 minutach stała się dla mnie zbyt łatwa do odczytania.

jezdziec_bez_glowy2

Sytuację próbują ratować aktorzy i to dzięki nim ten seans nie był czasem straconym. Burton w głównej roli drugi raz obsadził Johnny’ego Deppa, a ten w roli Crane’a sprawdza się bardzo dobrze. Jest on racjonalistą z krwi i kości, co wynika z dość traumatycznej przeszłości (sceny z niej nawiedzają naszego bohatera w snach), jednak pobyt w Sleepy Hollow jest dla niego testem tej wiary. Największą gwiazdą jest tak naprawdę Christina Ricci w roli córki wpływowego van Tassela (solidny Michael Gambon), Katrin. Jest nie tylko urodziwą kobietą, ale posiada pewien tajemniczy magnetyzm, mocno działający na Crane’a. kluczowa rolę w całej intrydze odgrywa przekonująca Miranda Richardson (lady van Tassel). Jedyną rzeczą budzącą autentyczne przerażenie w tym filmie jest Christopher Walken w roli tytułowej. Czy nie poczulibyście się przerażeni, gdybyście zobaczyli tą twarz?

jezdziec_bez_glowy3

Burton próbował zrealizować rasowy, choć staroświecki horror. I chyba słowo staroświecki jest tutaj kluczem. Wiem, że aby wystraszyć kogoś nie trzeba krwi, posoki oraz brutalnej przemocy. Reżyser chciał pójść pod prąd, jednak tym razem mocno się poparzył. Zarówno jako horror, co świadczy chyba o tym, ze podjęto realizację tego przedsięwzięcia bez głowy.

jezdziec_bez_glowy4

5/10

Radosław Ostrowski

 


Marsjanie atakują!

Kosmici najbardziej znani na ekranie z tego, że z tylko sobie wiadomych powodów chcą zaatakować naszą planetę, by zmieść ją w pył. Nie inaczej jest w pochodzącej z 1996 roku produkcji Tima Burtona. Sama historia jest prosta jak konstrukcja cepa – Marsjanie, głosząc pokój, idą na wojnę. Oczywiście, największy cios biorą na siebie Amerykanie, a dokładnie prezydent James Dale, który musi wybrać… jaki krawat nałożyć na siebie.

marsjanie_atakuja_1

Sam film ma dość luźną konstrukcję (kilkoro postaci, których wątki przeplatają się ze sobą), a formą przypomina kino spod znaku Eda Wooda (nawet latające spodki wyglądają podobnie), tylko zrobione za większy budżet. Mimo tego efekty specjalnie wyglądają tandetnie – wystarczy zobaczyć na to jak wyglądają kosmici. Jednocześnie pod szyldem tandetnego kina SF, Burton tworzy bardzo satyryczne i groteskowe spojrzenie na swoich rodaków. Obrywa się zarówno liberalnym intelektualistom, którzy w sposób dość pokojowy próbują załagodzić konflikt, jak i narwanym prawicowym generałom oraz redneckom wierzącym w argumenty siły. A metoda pokonania kosmitów to największy, a jednocześnie banalny żart tego całego przedsięwzięcia (oczywiście, nie zdradzę). Najmocniejszy i najzabawniejszy film jest wtedy, gdy powaga miesza się z dowcipem, co widać na przykładzie sceny pierwszego kontaktu (patetyczna muzyka, podniosłe słowa, relacja mediów oraz… kompletna rozwałka jako ciąg dalszy) czy podczas ucieczki z Las Vegas.

marsjanie_atakuja_2

Nie brakuje też ogranych klisz jak dwójki dzieciaków, którzy dzięki grom komputerowym są w stanie eliminować wrogów, rednecków zbrojących się do walki za pomocą strzelb i karabinów czy naiwnych polityków. Głupota, cwaniactwo i próba zarobku kończy się śmiercią, a przetrwa tylko ten, kto ma więcej sprytu oraz działa w czystych, konserwatywnych intencjach. Sami Marsjanie są po prostu istotami o prymitywnym guście, marzący tylko o niszczeniu i destrukcji, co jest tak ludzkie. Prawda?

marsjanie_atakuja_3

Reżyserowi udało się też zebrać gwiazdorską obsadę, która świetnie odnajduje się w tej groteskowej konwencji. Największe brawa należą się świetnemu Jackowi Nicholsonowi, który gra aż dwie postacie – naiwnego i troszkę bezradnego prezydenta USA (stawiającego na dyplomacje oraz lepsze wyniki w sondażach) oraz cwanego właściciela kasyna Arta Landa, próbującego zbić kapitał na inwazji. Dzieli ich zarówno barwa głosu, charakter oraz osobowość, co świadczy o warsztacie Nicholsona. Zresztą interesujących postaci jest kilka: szef sztabu prezydenta (zabawny Martin Short) stawiający na sondaże, naukowiec wierzący w uczciwe intencje Marsjan (Pierce Brosnan z fajką w ustach), uznająca Marsjan za kosmicznych ekologów Barbara Land (rozbrajająca Annette Bening) czy pozbawiona gustu Pierwsza Dama (Glenn Close). Drobnych epizodów jest tu zresztą bardzo dużo i nie starczyłoby miejsca na wymienienie wszystkich, jednak jest parę niespodzianek jak Tom Jones w roli… Toma Jonesa.

marsjanie_atakuja_4

Burton świadomie idzie w stronę pastiszu oraz kiczu, co dla osób spodziewających się gwałtownych ataków śmiechu mogło rozczarować. Ale i tak „Marsjanie atakują!” jako kino z przymrużeniem oka, sprawdza się naprawdę dobrze. Tylko trzeba znaleźć odpowiednie podejście, bo inaczej będziecie rozczarowani.

7/10

Radosław Ostrowski

Ed Wood

Są filmowcy, którzy przechodzą do historii, chociaż nie zawsze ze względu na wysoki poziom artystyczny swoich dzieł. Kimś takim był Edward D. Wood Jr. – reżyser, producent, aktor i scenarzysta. Co można o nim powiedzieć? Był on filmowcem, który miał wszystko, oprócz i szczęścia. Każdy jego projekt był artystyczną i komercyjna klapą, jednak sama postać była na tyle interesująca, iż postanowiono nakręcić jego biografię.

ed_wood1

Początkowo reżyserem miał być Michael Lehmann, jednak projekt trafił w ręce Tima Burtona. Wydawałoby się, że ten reżyser, nie posiadający doświadczenia przy realizacji filmów biograficznych nie poradzi sobie z tą materią. Jednak Amerykanin nie tylko wszedł w klimat, ale także nakręcił jeden z najlepszych filmów w swojej karierze. Jest to zarówno próba wejścia w psychikę Wooda, pokazania jego metody pracy, ale także jest to swoisty hołd dla tego filmowca. Widać to już w czołówce filmu – na początku widzimy opuszczony dom, kamera wchodzi do środka – z trumny podnosi się mężczyzna pokrótce wprowadzający nas w film, by potem obejrzeć cmentarz, gdzie na grobach widzimy nazwiska aktorów. Całość utrzymana w czarno-białej kolorystyce, co tylko bardziej miało stworzyć klimat starego kina. I to się sprawdza – podobnie „horrorowi” muzyka tym razem napisana przez Howarda Shore’a (zastąpił Danny’ego Elfmana, z którym Burton się pokłócił).

ed_wood2

Z jednej strony jest to film o kręceniu filmów, gdzie twórca niejako jest skazany na kompromisy i uzależniony jest producentów. Oni proponują pieniądze, a w zamian proszą albo o zmiany w scenariuszu czy umieszczenie w obsadzie swoich znajomych, często pozbawionych talentu aktorskiego. Z drugiej to też trafny portret freaków, którzy zrobili karierę w telewizji – fałszywych jasnowidzów, transwestytów oraz producentów-amatorów, szukających przede wszystkim profitów. I to tutaj dochodzi do niezwykłej relacji miedzy Woodem, a zapomniana już gwiazdą horroru, Belą Lugosim. I ta znajomość jest najważniejszym wątkiem tego filmu, gdyż obaj panowie są sobie potrzebni – Wood dzięki jego obecności stara się realizować kino, a Lugosi odzyskuje dawną sławę.

ed_wood3

To, że Burton potrafi prowadzić aktorów, wiadomo od dłuższego czasu. Klasę pokazuje tutaj Johnny Depp – tym razem bez makijażu i charakteryzacji, co w przypadku filmów Burtona jest rzadkością. Wood w interpretacji Deppa to przekonany o swojej wielkości facet, który nie ma talentu za grosz, jednak pasja, pomysłowość i determinacja musi budzić podziw, choć jego dziwactwa (jest transwestytą) nie spotykają się z akceptacją jego dziewczyny (naprawdę dobra rola Sarah Jessiki Parker). Jednak największe wrażenie robi znakomita kreacja Martina Laudau w roli Lugosiego. To stary, zmęczony aktor uzależniony od narkotyków oraz swojej roli Drakuli (pierwszy raz poznajemy go, gdy kupuje… trumnę),nie radzący sobie z nowymi regułami szołbiznesu, budzi on współczucie i sympatię. Ten duet wspaniale się uzupełnia i oglądanie go na ekranie sprawia wielką przyjemność.

Burton nawet w innym gatunku potrafi być równie wspaniały jak kręcąc swoje pokręcone opowieści. Świetna biografia pokazująca człowieka, próbującego odnieść sukces. A że udało mu się go osiągnąć po śmierci, to już inna kwestia.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Powrót Batmana

Minęły 3 lata, odkąd w kinach pojawił się Człowiek-Nietoperz. Jednak usłyszał wołanie widzów (czytaj: poprzednia część przyniosła wielkie zyski) i w 1992 roku powrócił, bo pojawiło się kolejne niebezpieczeństwo. A jest nim niejaki Pingwin, który mieszka w kanałach miasta. Osobnik ma pewien plan i do swojej pomocy wykorzystuje szantażowanego przez siebie biznesmena Maxa Shrecka. A dwóch przeciwników to spory problem jest.

batman_powraca1

Za kamerą powrócił Tim Burton i zrobił film, który przebija oryginał. Jest to produkcja bardziej mroczna i tajemnicza, a osadzenie akcji w czasie świąt Bożego Narodzenia jest dodatkowym smaczkiem. To w tym czasie rozgrywa się kolejna walka o władzę nad Gotham. Nie ma tutaj tak dużej dawki groteski jak w poprzedniej części, jednak nie jest to realistyczna wersja Gotham – skorumpowanego miasta, które w momencie chaosu samo nie jest w stanie sobie poradzić. I wtedy pojawia się Batman, a wtedy robi się niewesoło – dla bandziorów. Sama fabuła przebiega tutaj bardzo płynnie i bez zakłóceń, intryga rozegrana jest pierwszorzędnie z elementami zaskoczenia (m.in. przejęcie kontroli nad Batmobilem przez Pingwina czy próba wrobienia Batmana w morderstwo), ale największym zaskoczeniem jest dwuznaczność, zabarwiona erotyzmem.

batman_powraca2

Nadal zachwyca strona plastyczna filmu. Mroczne zdjęcia (cała akcja toczy się w nocy) – zwłaszcza czołówka w kanałach czy „kampania” Pingwina jest zrealizowana bez zarzutu, imponuje scenografia oraz kostiumy. Także wszelkiego rodzaju sceny akcji są zrobione świetnie, aczkolwiek nie pozbawione humoru (Batman pokonujący osiłka za pomocą… bomby). Kapitalne jest też muzyka Danny’ego Elfmana, współtworząca mroczny klimat, łagodząc go muzyką… cyrkową.

batman_powraca3

Wszystko jest tutaj dopięte do ostatniego guzika, włącznie z fantastycznym aktorstwem. Michael Keaton znów potwierdza, że jest najlepszym Batmanem, a jego bardzo oszczędna gra (małomówność, skrytość) sprawdza się idealnie. Kompletną niespodzianką jest Danny DeVito w roli Pingwina. Sama postać wygląda dość groteskowo (pingwinie „ręce”, elegancki frak i nadwaga), jednak trudno nie współczuć jego losowi (jako dziecko został porzucony przez rodziców) – przynajmniej na początku. Bo jest to przebiegły manipulator i szantażysta, kierujący się własnym interesem. Razem z Christopherem Walkenem (podstępny i nieuczciwy biznesmen Max Shreck) tworzy intrygujący i niemal diaboliczny duet.

batman_powraca4

Jednak jedna rola mocno wybija się od reszty i najjaśniej błyszczy z całej reszty, mianowicie znakomita Michelle Pfeiffer. Selina Kyle na początku sprawia wrażenie troszkę nieporadnej, cichej dziewczyny, w dodatku niespecjalnie ładnej. Jej „śmierć” spowodowana przez Shrecka dokonuje w niej przemianę. Jako Kobieta-Kot budzi pożądanie, co jest chyba zasługą lateksowego stroju i umie to wykorzystać do swoich własnych celów. Jednak tłumienie w sobie tych pragnień staje się trudniejsze, gdy poznaje Bruce’a Wayne’a, co jest jeszcze ciekawsze od całej intrygi Pingwina.

Z sequelami zazwyczaj jest tak, że rzadko kiedy dorównują pierwszej części, a co dopiero przebić go. „Powrót Batmana” to ten drugi przypadek. Kolejny przykład rozrywki na bardzo wysokim poziomie oraz mrocznym klimatem. Tylko, że widownia nie dopisała i dlatego Burton nie nakręcił następnych części Batmana. To jednak temat na zupełnie inną opowieść.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Edward Nożycoręki

Przedmieścia gdzieś w USA. Są tam idealne domy, gdzie mieszkają szczęśliwi ludzie, znający się nawzajem. Co się stanie, jeśli w tej okolicy pojawi się ktoś obcy, kogo nie znacie? Sprawczynią tego całego zamieszania jest pani Boggs – akwizytorka sprzedająca kosmetyki Avon. Odwiedziła opuszczone domostwo i znalazłam tam chłopca, który zamiast palców miał nożyczki. Na imię miał Edward, a kobieta zdecydowała się przygarnąć do siebie.

edward_nozycoreki1

Historia opowiedziana w tym filmie przez Tima Burtona jest dość prosta i nieskomplikowana. Zaczyna się jak baśń – najpierw mamy przepiękną czołówkę (ciemny błękit, zbliżenia na detale jak klamki czy wzorki), a potem widzimy starszą panią opowiadającą swoje wnuczce opowieść o Edwardzie. Samej wyobraźni i estetyki charakterystycznej dla tego reżysera tym razem jest bardzo niewiele. Pokręcony styl najbardziej widać w scenach pokazujących mroczne domostwo Edwarda, którego stworzył już mocno zaawansowany wiekowo wynalazca (skojarzenia bardziej z Pinokiem niż Frankensteinem). Gotycka budowa, taśma produkcyjna, dziwaczny piec – to tworzy bardzo mroczny klimat, spotęgowany przez bardzo sugestywna prace kamery oraz scenografię. Jednak przez większość czasu akcja toczy się na przedmieściach jakiegoś miasta gdzieś w latach 60. (w radiu lecą przeboje Toma Jonesa – „Delilah” i „It’s Not Unusual”), co widać zarówno w strojach, wnętrzach domów oraz fryzurach. Jedynym elementem niepasującym do reszty jest Edward ze swoimi rękoma. Osadzenie go w tym „idealnym” świecie staje się testem na człowieczeństwo. Sam bohater początkowo traktowany jest jako sympatyczne dziwadło, które jest w stanie zrobić kilka usług, np. ostrzyć żywopłot czy jako fryzjer. Ale ta idylla nie będzie trwała długo. Wtedy zacznie się wrogość, nienawiść, nieufność.

edward_nozycoreki2

Cały problem z „Edwardem” jest taki, że cała ta historia jest nie tylko przewidywalna (przesłanie też jest dość oczywiste), ale przez większość czasu mało angażująca. Pierwsze próby „adaptacji” Edwarda do świata ludzi są nawet zabawne (próba ubrania się), lecz dopiero pod koniec cała historia zaczyna działać na strunach wrażliwości i ma wiele niezwykłych ujęć (taniec Kim wśród płatków śniegu to magiczny moment, który zapamiętam na długo). Klimat tworzy też bardzo piękna muzyka Danny’ego Elfmana z niezapomnianym tematem przewodnim przypominającym kołysankę.

edward_nozycoreki3

Poziom podnoszą świetnie poprowadzeni aktorzy, z czego jeden z nich otrzymał „etat” u Burtona. Tym aktorem jest Johnny Depp, który jest po prostu uroczy w roli Edwarda. Aktor bardzo wiarygodnie zbudował postać „dużego dziecka” – zafascynowanego i odkrywającego nowy świat, ale jednocześnie łatwo podatnego na manipulację. Wszystko dla niego jest nowe, także miłość, a wszelkie emocje łatwo można odczytać w jego oczach. Równie czarująca jest Winona Ryder jako córka państwa Boggs, Kim. I jak to nastolatka jest wrażliwą dziewczyną, choć początkowo nieufną wobec Edwarda. Potem ta relacja zmienia się w poważniejszą zażyłość. Jest też kilka dobrych ról na drugim planie. Nie sposób nie docenić empatycznej Dianne Wiest (pani Boggs), traktującą Edwarda niemal jak swoje dziecko, antypatycznego Anthony’ego Michaela Halla (psychopatyczny Jake) oraz – ostatni raz na ekranie – legendarnego aktora kina grozy Vincenta Price’a (Wynalazca).

edward_nozycoreki4

„Edward” był ważnym filmem przede wszystkim dla Johnny’ego Deppa, który stał się stałym współpracownikiem Burtona oraz dzięki niemu stał się docenionym aktorem swojego pokolenia. Poza tym jest to dość przewidywalna baśń, która momentami przypomina to, za co kocha się Amerykanina. To jednak za mało, by wznieść się nieco ponad przeciętność.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Batman

Rok 1989 był ważnym rokiem i to z wielu przyczyn. Rozpad systemu komunistycznego w krajach środkowej Europy, na rynku pojawiła się gra „Prince of Persia”, po raz pierwszy wypłynęło nazwisko Leszek Balcerowicz. Jednak dla fanów komiksów te wszelkie wydarzenia były nieważne. Owszem, wcześniej tez przenoszono komiksy na ekran jak choćby „Supermana” w 1978 roku, jednak w większości przypadków były to filmy campowe. Dopiero w 1989 roku po raz pierwszy doszło do naprawdę udanej adaptacji, która nie tylko przyniosła wytwórni wielkie zyski, ale też zdobyła uznanie fanów, co nie zawsze miało się potem zdarzać. Panowie z Warner Bros. podjęli się bardzo śmiałego przedsięwzięcia. Postanowili przenieść na ekran drugą (po Supermanie) ikoniczną postać komiksu narodowego, a mianowicie Batmana. Któż miał nakręcić ten film? Padały różne propozycje – krążyły nazwiska Ivana Reitmana (kinowy przebój „Pogromcy duchów”), Joe’ego Dante („Gremliny”), a nawet braci Coen. Ostatecznie padło na wizjonera – Tima Burtona.

batman1

Zapraszam do Gotham City – duża metropolii, w której panuje głód, nędza i korupcja. Policja jest sterowana przez mafijny półświatek, z którym próbuje walczyć komisarz Gordon. I to właśnie tutaj działa tajemnicza postać, która budzi strach  rzezimieszków oraz nieufność policji. Ci, co go widzieli opisywali go jako wielkiego nietoperza. Troszkę przesadzili, gdyż był to człowiek-nietoperz, zwany tez Batmanem. Ale w półświatku dochodzi do roszady, na skutek której gangstera Grissoma zastępuje jego dawny podwładny Jack Napier, zwany Jokerem. Starcie między tą dwójką jest nieuniknione.

batman2

Jeśli lubicie pokręcone wizje Amerykanina, to „Batman” będzie dla was stanowił kawał świetnej rozrywki. Pod warunkiem oczywiście, że lubicie mroczne opowieści z pogranicza groteski. Reżyser, w przeciwieństwie do późniejszych twórców, nie idzie ani w stronę tandeciarstwa (Schumacher), ani maksymalnego realizmu (Nolan). Świat, w którym obok się pojawia się postać  w trykocie czy chodzący w kolorowych ciuszkach błazen nie może być realistyczny i twórcy są tego w pełni świadomi. Estetycznie i gatunkowo jest to hybryda a’la Tim Burton. Dużo mroku, brudnych zaułków (prawie jak z kina noir), ale tez trzymanej pod kontrolą barokowej wystawności i odrobiny teatralności. Wystarczy wejść  do domu Bruce’a Wayne’a (zwłaszcza pomieszczenie ze zbrojami z różnych epok robi wielkie wrażenie) czy siedziby mafii, by docenić scenografię oraz stroje (parada z okazji rocznicy miasta). W ślad za nimi idzie tez fantastyczna muzyka Danny’ego Elfmana z charakterystycznym motywem przewodnim oraz spora dawka czarnego humoru (cięte riposty Jokera), rozładowującego napięcie. Intryga jest prowadzona bardzo precyzyjnie, tworząc naprawdę wciągająca łamigłówkę (pomysłowość Jokera jest bardzo imponująca, a jednocześnie wie on jak wpływać na ludzi za pomocą mediów), a finałowa konfrontacja w katedrze nadal potrafi trzymać w napięciu (zapewne wpływ ma na to również bardzo niewielkie oświetlenie).

batman3

Reżyser jednak nie trzyma się wiernie kanonicznej opowieści o Waynie. Po pierwsze, sprawcą śmierci rodziców młodego Bruce’a jest Joker, co służy zintensyfikowaniu  konfliktu Po drugie, Joker ma dopisany  własny życiorys, co jest sporym plusem. Pewną zmianą (in minus) jest zmiana koloru skóry Harveya Denta (w filmie jest on czarnoskóry), który jednak pozostaje na dalszym planie. To są jednak drobiazgi, nieodbierające przyjemności z seansu.

Całości dopełnia też bardzo dobra obsada. Obecnie niemal dogmatem jest stwierdzenie, iż najlepszym odtwórcą roli Człowieka Nietoperza jest Michael Keaton. Jednak jego angaż przed premierą wywołał spore kontrowersje, gdyż aktora uznawano za mistrza ról komediowych (m.in. w filmach „Nocna zmiana” czy „Niebezpieczny Johnny”). Tutaj jednak kreację bohatera bardzo niejednoznacznego i bardziej fascynującego niż Christian Bale i jego następcy, choć pozornie Wayne wydaje się raczej sztampowo nakreśloną postacią. Naznaczony tragedią samotnik, mocno stroniący od ludzi, który podejmuje samodzielną krucjatę przeciwko nieprawości Gotham. Gdy jednak w pobliżu pojawia się piękna kobieta, bardzo trudno mu nadal tłumić emocje i Keaton potrafi to bardzo przekonująco pokazać. Jakkolwiek wysiłki Keatona zasługują na uznanie, film kradnie mu Joker (fenomenalny Jack Nicholson), który jest nieobliczalnym czarnym charakterem. Jednak poza grozą, potrafi wzbudzić śmiech i sympatię u widza. Obydwie postaci wbrew pozorom łączy wiele, choćby fakt, że nie są akceptowani przez swoje otoczenie, które uważa ich za dziwaków.

batman4

Jednak świetnych kreacji jest tutaj dużo więcej. Bardzo dobrze prezentuje się  Kim Basinger, która jako Vicky Vale nie jest tylko i wyłącznie damą w opałach. To Inteligentna, piękna kobieta, świadoma swojej wartości. Solidne role stworzyli również pojawiający się także w następnych trzech filmach: Pat Hingle (komisarz Gordon) oraz Michael Gough (Alfred Pennysworth). Nie sposób też nie wspomnieć o Jacku Palance’ie (gangster Carl Grissom), Robercie Wuhl (wścibski dziennikarz Alexander Knox) oraz Tracey’u Walterze (Bob, pomocnik Jokera).

Jeśli ktoś szuka filmu, będącego interesującą rozrywką, „Batman” jest idealną propozycją. Był to pierwszy ważny film w dorobku Tima Burtona, w którym jego formalny styl skrystalizował się. Jeśli kręcić filmy według komiksów, to właśnie tak jak w stylu Burtona – z klimatem, klasą oraz bez pretensji, nadęcia i patosu. Batman will returns…

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sok z żuka

Państwo Maitlandowie to dość spokojna rodzinka mieszkająca w dużym domu, są szczęśliwi, ale dziecka brakuje im do szczęścia. Spędzają właśnie urlop w swoim domu, ale podczas zakupów wpadają do rzeki i giną. Dowcip polega jednak na tym, że jako duchy wracają do swojego domu i nie mogą go opuścić, bo… powiedzmy ze nie będzie zbyt fajnie. Tylko, że do ich domu wprowadzają się nieprzyjemni żywi ludzie, zmieniający ich przyjemny domek w totalne dziwadło. Więc trzeba ich wypędzić. Ale jak?

sok_z_zuka1

Po swoim pełnometrażowym debiucie, Tim Burton dostał spory kredyt zaufania od Warner Bros., którzy pozwolili mu nakręcić, kolejny wariacki film, który można – nawet trzeba – nazwać czarną komedią, będącą odwróceniem „Egzorcysty”, gdyż to duchy chcą wypędzić żywych. Sprawa jest o tyle trudna, że nikt ich nie widzi, a umiejętność opanowania poradnika dla nieboszczyków idzie im pod górkę. Dodatkowym problemem jest fakt, ze nowi lokatorzy są chciwi i będą próbowali na straszeniu zbić kapitał, a to już nietajne. Reżyser jak zawsze ma pokręcone i surrealistyczne wizje, które jest w stanie pokazać bardzo sugestywnie. Wystarczy wspomnieć słynną poczekalnię w zaświatach, gdzie zmarli czekają na rozmowę z kuratorem czy kompletnie przemeblowany dom Maitlandów z dziwacznymi i zagadkowymi rzeźbami budzącymi grozę. Jednak Amerykanin nie byłby sobą, gdyby nie pozwolił na odrobinę czarnego i smolistego humoru (m.in. próby straszenia), tworząc naprawdę przyjemną rozrywkę, która dość szybko się rozkręca z bardzo przewrotnym finałem.

sok_z_zuka2

Poza scenografią (u Bartona zawsze zrobioną z fasonem i klasą), „Sok z żuka” posiada znakomitą muzykę Danny’ego Elfmana, a także bardzo pewnie dobrane piosenki (z „Jump In the Line” Harry’ego Bellfaonte na czele), co jest uczta dla ucha.

sok_z_zuka4

Także pod względem aktorskim film trzyma dobry poziom. Zarówno Alec Baldwin jak i Geena Davis w rolach nieboszczyków bezskutecznie próbujących wykurzyć nowych lokatorów są naprawdę dobrzy i zabawni w swojej nieporadności, co też jest sporym źródłem humoru. Tak naprawdę szoł ukradła im dwójka aktorów. Po pierwsze, urocza Winona Ryder, czyli Lydia Deetz, córka nowych lokatorów. Zawsze ubrana na czarno, ponura i niekochana przez swoich rodziców, jest też jedyną widzącą Maitlandów, nawiązując z nimi silna więź. No i on – brawurowy Michael Keaton w roli tytułowej. Choć pojawia się dość krótko (może z 15 minut), rozsadzał ekran swoją szaloną osobowością jako niekonwencjonalny bioegzorcysta, który nie tylko serwuje najlepsze teksty (pełne dwuznaczności), ale tez jest cwanym manipulatorem z własnym celem. Jednak nie można odmówić mu skuteczności, co tylko potwierdza, że moralność i etyka nie idą ze sobą ręka w rękę.

sok_z_zuka3

„Sok z żuka” to Burton dowcipny, czasami nieobliczalny, z dziką wyobraźnią, która czasami jest w stanie odwrócić uwagę od fabuły. Jednak tak naprawdę następny film miał uczynić z reżysera wizjonera.

7/10

Radosław Ostrowski

Wielka przygoda Pee Wee Hermana

Uwaga: Tekst może zawierać spojlery.

Kim jest Pee Wee Herman? To postać stworzona przez komika Paula Reubensa, która pojawiła się najpierw na estradzie, a potem w programie telewizyjnym „The Pee-wee Herman Show”. W końcu trafił na duży kinowy ekran. Ten elegancko ubrany – jak go nazwać – wygląda jak dorosły, ale ma mentalność dziecka. Mieszka sam, tak naprawdę z pieskiem i jest dość lubiany. Ale jego dość spokojne i uporządkowane życie zmienia się, gdy pewnego dnia jedzie do miast kupić parę rzeczy (m.in. różne przedmioty do robienia psot) i jego super fajny rower zostaje skradziony.

pee_wee_herman1

Kiedy Tim Burton został wyrzucony z Disneya, zwrócił uwagę osób z wytwórni Warner Bros., którzy postanowili dać mu szansę, by zrobił film o Pee-Wee Hermanie. I jest to jeden z najzabawniejszych filmów Amerykanina w karierze, gdzie miesza różne estetyki i style, tworząc pokręcony koktajl Mołotowa. Nie brakuje tutaj zarówno pokręconych wizji Burtona (senne koszmary dotyczące losów roweru), jak i wizualnego oczopląsu. Nieobliczalna wyobraźnię widać na samym początku, gdy wchodzimy do domu naszego bohatera. I nie chodzi o to, że w jego pokoju jest sporo zabawek, ale na przykład o sposób wykorzystania różnych rzeczy, gdzie wodę do węża ogrodowego odkręca się… hełmem dla nurków, a przyszykowanie jedzenia budzi skojarzenia z podobnym mechanizmem jakiego użył dr Emmett Brown w „Powrocie do przyszłości”.

pee_wee_herman2

Dalej jednak dzieją się równie szalone rzeczy, gdzie czasami logika przypomina sytuację ze starych kreskówek z Królikiem Bugsem, Strusiem Pędziwiatrem itp. jak w scenie, gdy Pee Wee podróżuje ze zbiegiem i tuż przed zatrzymaniem przez policję mamy… oboje poprzebieranych nie do poznania. Jak i kiedy zdążyli się przebrać? Nie mam pojęcia, a kompletnym wariactwem jest scena pościgu za Pee Wee w wytwórni Disneya, gdzie rower okazuje się dwukołową wersją pojazdu używanego przez Jamesa Bonda. Więcej wam nie zdradzę, bo to wariactwo trzeba zobaczyć samemu. Ja przy tym naprawdę bawiłem się przednio, a w cały klimat wtopiła się równie wariacka muzyka Danny’ego Elfmana, dla którego był to początek współpracy z Burtonem.

pee_wee_herman3

Jednak tak naprawdę film nie byłby taki, gdyby nie grający główna rolę Paul Reubens. Jego Pee Wee budził automatyczne skojarzenia z… Jasiem Fasolą, który na pewno jest bardziej sympatyczny i zawsze jest w stanie wyplątać się z największych tarapatów, zjednując sobie ludzi. Chociaż zapewne wielu zirytuje jego głos oraz śmiech – troszkę dziecinny i dziwaczny. Reszta postaci, łącznie z epizodami, zapada w pamięć, jednak pozostają one tylko tłem dla Hermana.

Pierwsza pełnometrażowa fabuła Burtona potrafi kompletnie namieszać, stanowiąc spory trening dla przepony. Choć poczucie humoru może skojarzyć się troszkę z triem ZAZ (natężenie absurdu na cm taśmy), nigdy nie przekracza granicy dobrego smaku. A co wy byście zrobili, gdyby skradziono wam rowerek?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Vincent oraz Frankenweenie

Vincent

Bohaterem tej krótkiej animacji jest niejaki Vincent Malloy – młody i samotny chłopak, co chciałby być jak swój imiennik, Vincent Price. Sam opis tej fabuły jest troszkę dłuższy niż sam film, który jest pierwszą ważną produkcją w dorobku Tima Burtona. Amerykanin zanim zaczął realizować swoje wizje, pracował dla Disneya jako animator m.in. przy filmie „Taran i magiczny kocioł”. Za początek jego artystycznej drogi uważany jest animowany „Vincent” sama historia trwa tylko sześć minut. Burtona przy realizacji wspierał jako producent Rick Heinrichs, który później współpracował z pokręconym Amerykaninem jako scenograf.

vincent1

Jednaj już tutaj widać elementy charakterystyczne dla dorobku Burtona – mroczny klimat i potężna siła wyobraźni. Tutaj jednak chyba ona ma siłę bardziej destrukcyjną. Dlaczego? Jak wspomniałem, Vincent chciał być jak Vincent Price, a kim tak naprawdę był Price? Aktorem, który był jedna z ikonicznych twarzy klasycznych filmów grozy, więc wizje młodego chłopca przypominają arsenał z kina grozy. Eksperymenty na psie, kopanie w ogródku (wg chłopca jest to cmentarz), marzenia o obecności nietoperzy, czytanie utworów Edgara Allana Poe – to raczej nie są rzeczy dla kilkuletniego dziecka.

vincent2

Strona wizualna pachnie Burtona – połamane i pokręcone linie, całość okraszona jest czarno-białymi zdjęciami, a atmosferę grozy potęgowana jest jeszcze przez „horrorową” muzykę z kościelnymi organami na pierwszym planie. Smaczkiem i źródłem humoru jest tutaj także narracja samego Vincenta Price’a, który swoim charakterystycznym głosem serwuje wierszowany komentarz całych wydarzeń.

Z jednej strony jest to hołd Vincenta Price’a, z drugiej jest to ironiczna przestroga przed tym, czego sobie życzymy na przyszłość.

7,5/10

Frankenweenie

Jeśli widzicie ten tytuł, to jest spore prawdopodobieństwo, ze już oglądaliście ten film. Był sobie młody chłopak zwany Victorem Frankensteinem, lat 9, który bardzo mocno kochał swojego pieska Sparky’ego. Tak bardzo, że jak piesek zdechł, to postanowił go wskrzesić.

Burton nakręcił taką animacje w 2012 roku, a sam film był dla mnie raczej oznaką (chwilowego) wyrwania się z marazmu. Jednak tak naprawdę ten film już powstał wcześniej, mianowicie w 1984 roku i była to krótkometrażówka z żywymi aktorami, która skupiona jest na jednym wątku – nie pogodzenia się ze stratą swojego najbliższego przyjaciela. Jednocześnie jest to wariacja na temat „Frankensteina”, co nasuwa nie tylko sama scena „wskrzeszenia”, gdzie chłopak buduje własną maszynę. W końcu nazwisko zobowiązuje. Co najciekawsze – w krótszym metrażu, Burton wyciąga więcej niż w swoim animowanym remake’u, co pewnie jest zasługą bardziej zwartej konstrukcji, bez zbędnych pierdów i niepotrzebnych wątków (nie ma tutaj przymurowanego wskrzeszania innych zwierząt, a rodzice – mimo pewnych oporów na początku – akceptują decyzję chłopca).

frankenweenie_1984_1

Znów jest to czarno-biały, który wygląda technicznie bardzo przyzwoicie, a finał (minigolf, gdzie jest duży wiatrak) tworzy niepokojący klimat, ale też pokazuje można pokonać uprzedzenia i strach przed dziwnym, nieznanym i obcym. Reżyser nie byłby jednak sobą, gdyby nie polał tego sosem humoru, zarówno w dialogach, jak i obrazach (film młodego Frankensteina, gdzie chłopak za pomocą domowych przedmiotów tworzy kino troszkę przypominające dzieła Eda Wooda – może nie do końca dopracowane, ale pełne pasji czy czołówka na cmentarzu dla zwierząt z dość zaskakującymi nagrobkami).

frankenweenie_1984_2

Aktorsko jest to bardzo przyzwoity poziom, choć nie ma tutaj jakiś większych błysków czy wpadek z mało znanymi twarzami (wyjątkiem jest tutaj Shelley Duvall, którą wszyscy kinomani „uwielbiają” za to, co zrobiła w „Lśnieniu”, jednak tutaj radzi sobie naprawdę nieźle).

Sam film można uznać za pierwszy duży sukces, jednak wytwórnia Disneya, która dała kasę uznała „Frankenweenie” za marnotrawstwo i Burtona… zwolnili. Kilka lat później zaczęli tego żałować.

8/10

Radosław Ostrowski

Obydwie krótkometrażówki pokazały błysk talentu Burtona, jednak to była tak naprawdę rozgrzewka przed czymś mocniejszym i ciekawszym, jednak jak mówił Bogusław Wołoszański – nie uprzedzajmy faktów.

Frankenweenie

W małej mieścinie zwanej New Holland mieszka Victor Frankenstein, młody, samotny chłopiec, który kocha naukę, horrory i nie ma kumpli. Z jednym wyjątkiem – psa Sparky’ego, do którego jest mocno przywiązany i spędzają ze sobą masę czasu. Ale wszystko, co dobre kiedyś się kończy, bo w trakcie meczu baseballa, pies goniąc za piłką wpada prosto pod koła samochodu. I od tej pory, życie Victora przestało mieć jakikolwiek sens. Jednak chłopak postanawia zrealizować bardzo ryzykowny pomysł – wskrzesić pieska. Nawet on nie jest w stanie przewidzieć komplikacji.

frankenweenie1

Był taki czas, że Tim Burton poza swoim bardzo wyrazistym stylem, miał wyobraźnię, której wielu mogłoby pozazdrościć, a dorównać mógł tylko Terry Gilliam. Ale ostatnie lata były dość średnie i ten film też nie zapowiadał się najlepiej, bo to miał być remake filmu Burtona z 1984 roku (czytaj odgrzewanie kotleta). Jednak ubranie tego w czarno-biały film animowany dało pewną nadzieję, która jednak została spełniona. Od samego początku widać, że jest to film Burtona – ekscentryczny odmieniec w roli głównej, inspiracja horrorami klasy B (film ze Sparky’m w 3D) oraz kiczem („Godzilla” w miasteczku), zaś cała powieść poza byciem wariacją na temat „Frankensteina” jest opowieścią o żałobie i nie godzeniu sobie ze stratą najbliższej osoby, zaś animacja i wygląd bohaterów przypomina rewelacyjną „Gnijącą pannę młodą” (duże oczy, długie postury „patyczaka”). Także scenografia (New Holland z przypominającą Hollywood napis oraz idealnych mieszkań z ogródkiem) oraz muzyka Danny’ego Elfmana jest na wysokim poziomie i co najważniejsze, nie brakuje tu emocji. Gdyby nie lekko przesłodzone zakończenie, to byłby jeszcze lepszy film.

frankenweenie2

Za to naprawdę należy pochwalić voice-acting (film widziałem z polskimi napisami, więc nie znam jakości naszego dubbingu), choć nie ma tu stale współpracujących z Burtonem Johnny’ego Deppa oraz Heleny Bohnam Carter. Zamiast nich mamy bardzo młodego Charliego Tahana (świetny Victor), bardzo błyszczących Catherine O’Harę (matka Victora/wuefistka/dziewczyna z kotkiem) i Martina Shorta (ojciec Victora/burmistrz), jednak największe brawa należą się Martinowi Landau (nauczyciel Rzykrusky – pasjonata).

Dawno Burton nie był w tak wybornej formie i mam małą nadzieję, że następne filmy będą utrzymane na tym poziomie.

8/10

Radosław Ostrowski