Święto ognia

Kinga Dębska to jedna z tych reżyserek, która znalazła swoją niszę i od lat konsekwentnie w niej przebywa. Czyli słodko-gorzkich komediodramatów, elegancko balansującymi między powagą a humorem. Tak było z jej najlepszymi filmami, czyli „Moimi córkami krowami” oraz „Zupą nic”. Ale tym razem reżyserka zmierzyła się z powieścią Jakuba Małeckiego. Czy oznacza to zmianę w stylistyce czy klimacie? Absolutnie nie.

Historia skupia się na rodzinie i poznajemy ją z perspektywy 20-letniej Anastazji (Paulina Pytlak). Dziewczyna ma porażenie mózgowe, czyli jest z nią dość ograniczony kontakt i w zasadzie nie jest w stanie samodzielnie funkcjonować. Dlatego zajmuje się nią ojciec Poldek (Tomasz Sapryk) oraz starsza siostra Łucja (Joanna Drabik) – uzdolniona baletnica Teatru Wielkiego, która dostaje szansę zagrania głównej roli. Problem w tym, że zaczyna odczuwać silny ból kręgosłupa i zamiast odpuścić będzie próbowała to ukryć. Była jeszcze matka (Karolina Gruszka), lecz zniknęła z tego obrazka. W życie całej familii pojawia się sąsiadka, pani Józefina (Kinga Preis) i już ich świat nigdy nie będzie taki jak przedtem.

„Święto ognia” jest na pierwszy rzut oka historią obyczajową o rodzinie, życiu i całej reszcie. Wydaje się, że w kwestii pokazania porażenia mózgowego po „Chce się żyć” Pieprzycy nie da się nic nowego powiedzieć. Tak samo jak w tamtym filmie nasza bohaterka pełni rolę narratora, który widzi i wie więcej niż się wydaje, co potwierdza jej narracja z offu. Tutaj łatwo można było doprowadzić do karykatury i zwyczajnie przedobrzyć z tą bohaterką, jednak ta granica nigdy nie zostaje przekroczona. Tutaj każdy z bohaterów budzi sympatię i można się z nim łatwo identyfikować, nawet jeśli sama historia potrafi być przewidywalna. Drugim sporym wątkiem jest walka Łucji o rolę w spektaklu baletowym, mimo nagłych problemów zdrowotnych. Bo to nie jest już młoda kobieta, więc druga taka szansa może się nie powtórzyć. Ale czy cena za te pięć minut sławy i pogoń za marzeniami nie będzie zbyt wysoka?

Technicznie nie ma tutaj żadnych fajerwerków, oprócz dwóch wyjątków. Po pierwsze, jest parę ujęć z oczu Nastki jak choćby podczas obserwowania świata z balkonu. Pojawiają się rzadko, ale ich obecność zawsze zaskakuje. Po drugie, sceny baletowe. W tych momentach nie brakuje długich ujęć, skupieniu na detalach, co pozwala mocniej wejść w ten aspekt filmu (swoje też robi świetna muzyka Bartosza Chajdeckiego). W zasadzie najpoważniejszym problemem jest dla mnie wyjaśnienie wątku matki i jej śmierci, które dla mnie próbowało być dramatyczne, a wywołało we mnie frustrację. Czułem tutaj emocjonalny szantaż, przez niemal cały film nieobecny.

Prawdziwym paliwem tego filmu, który czyni go o wiele ciekawszym jest fantastyczne aktorstwo. Szczególnie trzeba wyróżnić grające siostry Paulinę Pytlak i Joannę Drabik – ich więź wygląda bardzo naturalnie, obie mają wiele scen wymagających fizycznie (pierwsza przypomina sposobem Dawida Ogrodnika i Kamila Tkacza z „Chce się żyć”; druga jest zawodową tancerką Opery Narodowej). Szczególnie Drabik podczas scen tańca nie pozwala oderwać wzroku. Kolejny raz zaskakuje Tomasz Sapryk jako sympatyczny, choć czasem nieporadny ojciec. Ale prawdziwym wulkanem, huraganem i tornadem w jednym jest kradnąca szoł Kinga Preis. Pani Józefina w jej wykonaniu jest pełna pasji, energii, wnosząc masę lekkości potrzebnej do tego typu kina. Taka dobra ciotka, co czyni wszystko bardziej znośnym i bardzo pomaga scalić te więzi mocniej.

W dorobku Kingi Dębskiej „Święto ognia” to kolejny feel-good movie, który pozwala zapomnieć o szarzyźnie dnia codziennego i wnieść wiele barw. Jednocześnie pozwala łatwo identyfikować się z postaciami i jest na tyle kompetentnie wykonany, że nie pozwala o sobie szybko zapomnieć po seansie. Sympatyczne a szczere kino.

7/10

Radosław Ostrowski

Kruk. Jak tu ciemno

Ostatnie wydarzenia mocno zniszczyły życie Adama Kruka (Michał Żurawski). Mężczyzna odszedł z policji, by spędzić więcej czasu ze swoją rodziną: żoną i synkiem. Niestety, szczęście okazało się trwać bardzo krótko. Żona zostaje nagle oraz brutalnie zastrzelona przez parę motocyklistów. Minęły dwa tygodnie i Kruka coraz bardziej zżera poczucie winy oraz żądza zemsty. Próbuje na własną rękę znaleźć sprawców, ale w samym Białymstoku i okolicy o spokój jest coraz trudniej. Swoje wpływy próbuje odzyskać mafia z Katowic, którą reprezentowali panowie Dunaj – obecnie w więzieniu. Nadal kombinuje policyjny kret, czyli Justyna Ataman (Magdalena Koleśnik), zaś Rudy (Tomasz Włosok) jako świadek koronny jest pilnowany przez policję. Do tego jeszcze zaginęła 15-letnia dziewczyna – Karolina Stefaniuk.

Trzeci sezon „Kruka” nosi podtytuł „Jak tu ciemno” i pasuje tu idealnie. To zdecydowanie bardzo mroczna historia, która nadal trzyma się lokalnego folkloru oraz kultury, co buduje bardzo specyficzny klimat. Cały czas jesteśmy przy coraz bardziej połamanym Kruku, prześladowanym przez swoje demony. Izoluje się od ludzi w każdym widząc potencjalne zagrożenie, niebezpieczeństwo i zdradę, coraz bardziej kumulując w sobie gniew, poczucie winy oraz desperację. Cała ta wielowątkowa narracja jest kolejnym popisem precyzji scenariuszowej roboty Jakuba Korolczuka, który bardzo zgrabnie lawiruje między mrokiem Kruka, planami zbudowania imperium papierosowego oraz niejako poboczną sprawą kryminalną. Tak było wcześniej, ale mam poczucie, że jest to mniej chaotyczne i bałaganiarskie niż w drugiej serii.

Reżyserowi Maciejowi Pieprzycy i przejmującego w połowie serii Adrianowi Pankowi udaje się stworzyć bardzo gęstą historię, gdzie widać jak bardzo zaraźliwe potrafi być zło. Wystarczy tak naprawdę tylko pchnięcie czy drobny impuls, co pokazuje historia Mariusza (rewelacyjny Cezary Kosiński) – tajemniczy mężczyzna, który wygląda jak menel, niemal nic nie mówi (w zasadzie powtarza usłyszane zdania) i ma tak puste oczy jakby życie z niego wyparowało. Dopiero w momencie odprawienia rytuału przez Szeptuchę pozwalają poznać jego tajemnicę, jednak ta informacja to tylko część prawdy. I ten wątek prowadzi do mocnego rozwiązania, jakiego się nie spodziewałem. Równie mocna jest budowanie imperium przez Justynę oraz Rudego. Niby kobieta nadal jest manipulującą intrygantką, która wydaje się mieć wszystko pod kontrolą. Ale jej facet staje się niebezpieczną mieszanką bezwzględności, brutalności i nieufności, co mocno rzutuje na ich relację oraz na interesy. Wszystko to prowadzi do mocnego, satysfakcjonującego oraz krwawego finału.

Co mnie bardzo zaskoczyło były zdjęcia, które o niebo lepiej wyglądają niż w serii drugiej. Tam w wielu kadrach wkradał się dziwny filtr, który robił z tła całkowicie czarne plamy. Obraz też był dość rozmazany, ale tutaj wszystko wraca do normy. Tak samo wracają bardzo duże zbliżenia na twarze podczas rozmów z Krukiem, pokazane z jego oczu. Nie ma tutaj żadnych dziwnych filtrów, co nie wywołuje dezorientacji. Aczkolwiek wraca też problem z dźwiękiem oraz wieloma niewyraźnie wypowiadanymi słowami, co psuje przyjemność z seansu.

Także aktorsko jest nadal fantastycznie. Michał Żurawski jest kapitalny w roli coraz bardziej udręczonego, wściekłego i pełnego przemocy Kruka. Zdeterminowany, samotny, nieufny wobec innych oraz swoich umiejętności – ewolucja oraz udręczenie tej postaci jest najmocniejszym elementem całej obsady. Równie wyraziste role stworzyli Magdalena Koleśnik oraz Tomasz Włosok, tworząc bardzo niebezpieczną mieszankę wybuchową. Razem są wręcz elektryzujący, osobno pokazują inne oblicza, zwłaszcza postać Włosoka staje się coraz bardziej nieprzewidywalna i szybko ucząca się. Kolejną niespodzianką okazał się za to Tomasz Sapryk w roli „Księgowego” – bardzo opanowany, ze spokojnym głosem tworzy postać poważnego mafioza. W zasadzie nie jestem w stanie wskazać aktorsko jakiegokolwiek słabego ogniwa.

„Jak tu ciemno” domyka historię (byłego) komisarza Adama Kruka z hukiem oraz mrokiem większym niż w jakimkolwiek polskim serialu kryminalnym. Niepokojąca ewolucja człowieka napędzanego swoimi zwichrowanymi demonami, obsesjami i coraz bardziej popadającego w szaleństwo. A wszystko w niezwykle plastycznym Podlasiu, gdzie dawne wierzenia mieszają się z brutalną rzeczywistością.

8/10

Radosław Ostrowski

Wielka woda

Netflix i polskie seriale to zazwyczaj chybiona mieszanka, choć to wynika z niewielkiego doświadczenia oraz docierania się obydwu stron. Niemniej coś się chyba zaczyna kiełkować, co pokazał drugi sezon „Rojsta”, dobrze odebrany „Sexify” (jeszcze nie widziałem) oraz temat obecnego tekstu. „Wielka woda” to kolejny serial reżysera Jana Holoubka i scenarzysty Kaspra Bajona, tylko tym razem skupia się na powodzi 1997 roku.

Akcja skupia się na Wrocławiu roku pamiętnego, kiedy Odra zalała miasto. Ale cofamy się parę tygodni do momentu, gdy trafia faksem notatka hydrolog Jaśminy Tremer (Agnieszka Żulewska). Poziom wody w Odrze rośnie w szybkim tempie. Władze miasta z inicjatywy zastępcy wojewody Jakuba Marczaka (Tomasz Schuchardt) ściągają kobietę w charakterze konsultanta, by nie dopuścić/zminimalizować straty. Jednym ze sposobów ma być wysadzenie wału przeciwpowodziowego wokół wsi Kęty. Mieszkańcy pod wodzą Andrzeja Rębacza (Ireneusz Czop) nie chcą się na to zgodzić, nie mówić już o przeniesieniu się do mieszkań zastępczych. Katastrofa wisi w powietrzu.

Sześcioodcinkowa historia rozbija się na parę mniejszych, by stworzyć mozaikę postaci, zdarzeń oraz realiów roku ‘97. Pokazania czasów, gdzie jeszcze nie wykorzeniła się mentalność PRL-u i nie do końca ufa się władzom. Te z kolei nie są do końca przygotowane na całą sytuację, zakładając optymistyczne scenariusze, nie posiadając aktualnych map i brakuje poczucia kto za co odpowiada. Biurokracja, burdel kompetencyjny oraz przepychanki polityczne były dla mnie jednymi z najciekawszych scen. Zderzenie człowieka z urzędniczą machiną, gdzie musi dojść do nieuniknionego błędu. Nieufność wobec władzy miesza się tutaj z oddolnymi inicjatywami, jednoczącymi ludzi.

Jednocześnie wszystko jest pokazane w skali mikro, z masą postaci na drugim i trzecim planie jak sprzedawczyni lokalnego sklepu, dr Góra, dziennikarka telewizyjna, diler narkotykowy. To pomaga zbudować koloryt i pokazać różne perspektywy, ALE jednocześnie można odnieść poczucie pewnego przesytu. Bo jak się odkryje ile postaci jest ze sobą powiązanych (głównie wokół naszej pani hydrolog), głowa może rozboleć, zaś wiele wątków bywa przeciągniętych (matka Tremer nie chcąca opuścić domu czy poszukiwania córki Marczaka przez ojca).

Niemniej muszę przyznać, że serial wciąga i trzyma w napięciu. Duża w tym zasługa realizacji, miejscami niemal dokumentalnej w formie, a jednocześnie imponującej skalą. Czuć, że był pieniądz. Imponuje scenografia oraz kostiumy, suspens potęguje ambientowa muzyka, nie brakuje też nawet świetnych scen zbiorowych. Próba wykurzenia mieszkańców wsi spod wału przeciwpowodziowego czy ostatnie odcinki z zalanym miastem wyglądają niesamowicie. Co jest imponujące zważywszy, że kino katastroficzne (a do tego gatunku „Wielka woda” wpisuje się) nie jest w Polsce realizowane zbyt często. Jedyny poważny zgrzyt wywołuje we mnie zakończenie, które sprawia wrażenie urwanego i nagłego, co mnie zaskoczyło in minus.

Wszystko to jednak jest fantastycznie zagrane, skupiając się na trzech postaciach: Tremer, Marczaka i Rębacza. Agnieszka Żulewska jest świetna jako zdeterminowana, trzymająca się faktów kobieta z dużym bagażem w tle. Wielu może zirytować ta postać, bo kolejna silna postać kobieta (konserwatywni faceci już dostają piany z ust), ale nie jest przejaskrawioną, przegiętą, antypatyczną, nieomylną wyrocznią. Kolejny raz błyszczy Ireneusz Czop, będący mimowolnym liderem mieszkańców wsi. Prosty facet postawiony w niezwykłej sytuacji, ale pozostaje ludzki (scena przeprawy po ciało ojca za pomocą łódki) i jego racje są zrozumiałe. Dla mnie całość skradł rewelacyjny Tomasz Schuchardt i nie tylko dlatego, że coraz bardziej wygląda jak Ron Swanson z „Parks and Recreation”. Marczak jest ambitnym urzędnikiem, który poważnie podchodzi do tematu, zaś w ostatnich odcinkach gra oczami tak, że w nich widać wszystko. Jego losem przejąłem się najbardziej. Na drugim planie nie brakuje znanych twarzy (m.in. Mirosław Kropielnicki, Leszek Lichota, Piotr Trojan, Łukasz Lewandowski, Anna Dymna czy – po raz ostatni na ekranie – Jerzy Trela), którzy wyciskają wiele i zapadają w pamięć.

Wielu porównywało serial Holoubka do „Czarnobyla”, co jest zrozumiałe. Obydwa tytuły pokazują wielką katastrofę z każdej perspektywy, imponują skalą i zderzają bezsilność władzy z walką ludzi wobec tragedii. Ale produkcja HBO była też aktem oskarżenia wobec skorumpowanego systemu opartego na kłamstwie, zaś „Wielka woda” nie ma aż takich ambicji. Nadal jednak pozostaje wartym polecenia tytułem jakiego na naszym podwórku nie było. Nie brakuje wad, ale zalet ma o wiele więcej.

8/10

Radosław Ostrowski

Lokatorka

Pomysły na potencjalny film podobno leżą na ulicy i wystarczy się po nie schylić. Filmowcy jednak zapominają, że poza tematem trzeba mieć coś jeszcze. Taki – niestety – jest przypadek „Lokatorki”, który inspiruje głośną aferą reprywatyzacyjną w Warszawie. Innymi słowy, chodziło o „odzyskiwanie” kamienic i domostw przez spadkobierców właścicieli, którym odebrano te budynki na mocy dekretu Bieruta. Dzięki procesom sądowym oraz sfałszowanym dokumentom. Sporo z tych domostw miało już lokatorów, czyli ciężaru jaki należało się pozbyć wszelkimi możliwymi sposobami. Po co? By móc potem sprzedać je z dużym zyskiem. Proceder działał w latach 1996-2016, kiedy nagłośniono skandal z udziałem urzędników miasta, zakończony dymisjami oraz powołaniem Komisji Weryfikacyjnej.

lokatorka1

Historia filmu Michała Otłowskiego skupia się na wydarzeniach z 2011 roku, kiedy doszło do morderstwa lokatorki oraz działaczki społecznej Jolanty Brzeskiej (w filmie nazywa się Markowska). Kobieta jako jedyna nie zdecydowała się opuścić swojego mieszkania, z czasem angażując się o walkę w imieniu lokatorów. Widzimy sztuczki, jakich można się spodziewać: siłowe otwieranie drzwi, policyjne interwencje (określane jako „przemoc domowa”), zastraszanie, przekupstwo. Jednocześnie reżyser pokazuje równolegle świeżo upieczoną policjantkę, Annę Szerucką. Zaczyna od patrolowania, przypadkiem trafiają na Markowską. Na własną rękę interesuje się sprawą kamienicy i zaczyna odkrywać powiązania urzędników, policjantów, prawników.

lokatorka2

I tu się zaczynają schody, bo… coś tu ewidentnie nie zagrało. Ta dwutorowa narracja wywołuje poważny zgrzyt, albowiem każda część jest zrobiona w innej konwencji. Wątek Markowskiej (najbardziej błyszcząca Sławomira Łozińska) przypomina kino społeczne, gdzie dokonywana jest zbrodnia w majestacie prawa. A jest to możliwe za pomocą – ulubione słowo miłościwie nam panujących – UKŁADU. Urzędnicy państwowi, gliniarze, sędziowie, prokuratorzy, uliczni bandyci, a nawet dawna ubecja. Drugi wątek dotyczy dochodzenia Szeruckiej (strasznie bezbarwna Irena Melcer) w sprawie śmierci Markowskiej – kobieta została spalona w lesie kabackim – co doprowadza do odkrycia UKŁADU. Czyli mamy tu kryminał, tylko że… sprawców poznajemy już wcześniej.

lokatorka3

Do tego stopnia, iż cała ta bandycka ekipa (grani przez m.in.: Jana Frycza, Jacka Lenartowicza, Leszka Lichotę, Tomasza Sapryka i Piotra Głowackiego) w zasadzie dominuje cały film. Wszystko inne zostaje zepchnięte na dalszy plan, przez co tak brakuje w pełni emocjonalnego zaangażowania. Przynajmniej od połowy filmu, gdzie skupiono się na dochodzeniu. Postacie są jednowymiarowe, zagrane w bardzo przerysowany sposób (poza Łozińską, która jako jedyna wnosi życie do tego przedsięwzięcia), a dialogi – o Jezus Maria! Uszy krwawiły krwią w ilościach znanych z najbrutalniejszych horrorów. Do tego jeszcze mamy masę znanych twarzy, którzy są kompletnie niewykorzystani. Kamil Nożyński pojawia się raptem w jednej scenie, wypowiada JEDNO zdanie i tyle. Andrzej Grabowski jako komendant ma aż TRZY sceny, tak samo Głowacki czy Krzysztof Stroiński. Za takie marnotrawstwo takiej ilości talentów powinien być paragraf.

lokatorka4

Jestem wściekły na Otłowskiego, który po mocnym debiucie w postaci „Jezioraka” nie potrafi się zbliżyć do tego poziomu. Niespójny, płytki, pozbawiony napięcia oraz postaci, które by mnie obchodziły. Jak widać sam temat nie wystarczy do zrobienia dobrego filmu.

4/10

Radosław Ostrowski

Sztuczki

Z reżyserem Andrzejem Jakimowskim nie jest mi po drodze i pozostaje dla mnie fenomenem, którego nie rozumiem. Głownie z powodu pozbawionego sensu oraz ciągu przyczynowo-skutkowego scenariuszy, sprawiających wrażenie pisanych na kolanie i broniących się głównie zdjęciami. Tak było z debiutanckim „Zmruż oczy” czy katastrofalnym „Pewnego razu w listopadzie”. Wyjątkiem od reguły jest koprodukcja „Imagine”. A jak z drugą fabułą, czyli „Sztuczkami”?

sztuczki2

Jesteśmy gdzieś na Śląsku, który w 2007 roku był mocno eksploatowany. A wszystko skupia się wokół rodzeństwa – Elki i Stefka. Dziewczyna jest starsza i pracuje w kuchni, choć przygotowuje się do rozmowy o pracę w dużej firmie. Potrzebna jest znajomość włoskiego, z kolei chłopak próbuje coś jakby „czarować rzeczywistość”. Po co? By odzyskać ojca, który zostawił ich. Wie jak on wygląda, choć nie ma prawa tego pamiętać, ale wie, iż jest on mężczyzną na dworcu czekającym na pociąg. Jest jakimś jasnowidzem, nawiedzonym czy zwykłym gówniarzem, któremu się nudzi i coś sobie ubzdurał? A kogo to obchodzi.

sztuczki1

Jak poprzednio fabuła niby jest, a tak jakby jej nie było. W zasadzie jest to zbiór scenek, gdzie mamy dwójkę bohaterów i toczące się bardzo powoli. Ja rozumiem, że chodziło o kontemplację ładnych widoków (zdjęcia Adama Bajerskiego to mocny punkt filmu) i obserwacje dnia codziennego. Tylko, że tak jak w „Zmruż oczy” nuda jest pokazana w sposób nudny, a to jest największa zbrodnia. Nawet sceny „czarowania” i rzucania sztuczek (kładzenie żołnierzyków, rzucanie monet na tory) wydają się czymś niezrozumiały – niby jak miałoby to sprowokować los? Chyba, że mówimy o życiu innych ludzi, ale czy o to chodziło? Niby jest jeszcze chłopak Elki oraz pewien znajomy handlarz autami, jednak to wszystko zwykłe zapchajdziury.

sztuczki3

Nawet dialogi (te, które da się usłyszeć) sprawiają wrażenie sklejonych na kolanie lub improwizowanych. Niby chodzi o udawanie realizmu, ale to wszystko jest takie sztuczne, udawane, nudne. Jeszcze bardziej uderza fakt, że reżyser wiele chce ugrać niedopowiedzeniami i to jeszcze bardziej frustruje. Niestety, wiele osób dało się nabrać sztuczkom, które stosuje Jakimowski, zgarniając masę nagród. Nie dajcie się zwieść, gdyż „Sztuczki” są puste, udają lekkie kino, serwując niezamierzoną pretensjonalność i sztuczność.

5/10

Radosław Ostrowski

Co słonko widziało

Troje bohaterów, siedem dni i jedno miasto. Jesteśmy gdzieś na Śląsku, gdzie nasi bohaterowie walczą o swoje marzenia. Sebastian ma 12 lat i razem z ojcem sprzedają czosnek oraz żurek w butelkach. Matka chłopaka nie żyje, a podczas „rozmów” z nią przeszkadza drzewo zasłaniające widok na grób. Marta to 17-latka mieszkająca z matką oraz młodszym bratem. Ona ma świetny głos i chciałaby śpiewać na scenie zawodowej, a nie tylko w kościele czy małych scenach. Pojawia się okazja, ale by to zrobić musi wyjechać do Norwegii na festiwal wokalny. No i jest jeszcze Józef – mężczyzna w średnim wieku, mieszkający z żoną. Ona wskutek wypadku ma uszkodzone zęby, on został zwolniony z pracy w kopalni. Jego celem jest uszczęśliwienie żony, czyli proteza zębów.

Czyżbyśmy spodziewali się kolejnego smutnego filmu o życiu w smutnym jak pizda mieście? Michał Rosa wraca do korzeni z debiutu, czyli idzie na Śląsk. Ale jeśli spodziewacie się jakiegoś nowelowego kina, to reżyser nie rozbija historii, gdzie każda część jest skupiona na innej postaci. Ich wątki przeplatają się ze sobą, a nawet parokrotnie przecinają. Mimo tego każdy z bohaterów jest na tyle zarysowany, że ich los obchodzi. Nie wszystko jest powiedziane ani pokazane wprost, co zmusza do uważniejszego oglądania i intryguje. Widać ile ludzie balansujący na granicy ubóstwa są w stanie zrobić do realizacji swoich marzeń czy prostych potrzeb. Jak łatwo można im wiele obiecać, a potem niekoniecznie z tych obietnic się wywiązać. Nie brakuje kłamstw, oszustw, ale także pewnych małych rzeczy.

Jednak co najważniejsze Rosa nie przesadza w żadną ze stron. Ani nie pokazuje skrajnej patologii i wszystkiego w czarnych barwach, ani nie słodzi i wali prostymi rozwiązaniami czy szczęśliwym zakończeniem. Woli pozostawić cień nadziei, tak potrzebny naszym bohaterom. Że jeszcze los się odmieni, że nie wszystko stracone. Że jeszcze jest o co walczyć i ta nuta też wybrzmiewa w muzyce. Oraz w bardzo otwartym zakończeniu, które może wielu zirytować. Na mnie jednak działało jako pewna obietnica, choć nie rozstrzygająca niczego.

I jak to jest cudownie zagrane. Odkryciem filmu byli tutaj Damian Hryniewicz oraz Dominika Kluźniak, dla których były to pierwsze role. Oboje są bardzo przekonujący i nie widać w ich grze fałszu. Do tego jeszcze wchodzi Krzysztof Stroiński, zawsze trzymający wysoki poziom i potwierdzający swoją klasę. Bardzo skromny, zniuansowany i wyciszony, a jednocześnie mający wiele ciężaru. Także drugi plan tutaj nie zawodzi z Jadwigą Jankowską-Cieślak i zaskakującym Tomaszem Saprykiem na czele.

Niby mało znany, ale bardzo solidny film Michała Rosy, wchodzący na wyższy poziom niż zwykle. Idealnie balansujący między niepokojem a nadzieją, unikając popadania w skrajności. To nie jest łatwa sztuka, co pokazał też reżyser w swoim debiucie.

7/10

Radosław Ostrowski

Interior

Filmowcy z naszego podwórka najchętniej obserwują młodych ludzi po 30-tce w kapitalistycznej Polsce. Oboje pochodzą z różnych światów, ale mają więcej wspólnego niż się wydaje. Maciej jest ze Śląska i pracował wykopując węgiel, jednak szef jest mu winien za nadgodzin. Kiedy próba odzyskania kasy kończy się niewypałem, kradnie szefowi jego auto. Z kolei Magda pracuje w urzędzie miasta nadzorując przygotowania do ważnej rocznicy. Jednak zarówno w życiu prywatnym, jak i zawodowym zaczyna się wszystko sypać.

Marek Lechki stał się znany jako specjalista od obyczajowych dramatów i psychologicznych portretów młodych ludzi. Tak było z debiutanckim „Moim miastem” oraz „Erratum”. Po 10 latach od tego drugiego filmu powraca. Ale nie jestem przekonany do tego filmu. Nawet nie o to chodzi, że wraca do znajomych tematów. Bo to jest kolejny portret młodych ludzi zderzonych z brutalną rzeczywistością. Korupcja, nieuczciwość oraz bezsensowny upór – z tym mierzy się każde z nich, próbując się odnaleźć w tym całym bałaganie. Dla mnie jednak problem w tym, że scenariusz też jest jednym wielkim bajzlem. Każda z historii toczy się osobno, nie są ze sobą przeplatane i mają różny ciężar. Wszystko to zawiera tyle scen oraz próbuje zarysować tło swoich bohaterów, a także ich znajomych. One jednak wydają się tylko i wyłącznie zapychaczami przez co sens rozmywa się. Scena snu Maćka, o której wcześniej a potem zostaje zobrazowana czy jego rozmowa z dzieciakiem ukrywającym się w kościele – to wszystko wydaje się niepotrzebne. Tak samo jak scena uroczystości odbywająca się we mgle. Czyżby to miało symbolizować zagubienie naszego kraju? A może zagubienie reżysera w trakcie pisania scenariusza? Wszystko nagle się urywa i nawet scena spotkania naszych bohaterów wydaje się pozbawiona mocy, po prostu się dzieje.

Tak naprawdę nie chce mi się pisać o „Interiorze”, choć strasznie żal mi aktorów. Zarówno Piotr Żurawski, jak i Magdalena Popławska w rolach głównych robią, co mogą. Ale Marek Lechki swoim scenariuszem oraz reżyserią podcina im skrzydła, nie daje szansy na pokazanie czegoś więcej. Drugi plan, mimo znajomych twarzy (m.in. pozytywnie zaskakujący Tomasz Sapryk), w zasadzie rozmywa się. Wielka szkoda.

Tytuł sugeruje pokazanie wnętrza głównym bohaterom. Ale okazuje się ono wypchane czymś tak pustym, że po wyjęciu nie byłoby żadnej różnicy. Sztuczny, przeciętny snuj nie wiadomo dokąd zmierzający. 10 lat przerwy nie przysłużyło się reżyserowi, przez co stracił wiele sił.

5/10

Radosław Ostrowski

Autsajder

Końcówka roku 1981. Wolnymi krokami zbliża się stan wojenny. Ale dla naszego Franka cała ta sytuacja nie robi wrażenia. To młody student malarstwa, który woli skupić się na sztuce. Albo na swojej dziewczynie. Wszystko się zmienia dzięki przyjacielowi Beno. Chłopak prosi go o przechowanie pewnej teczki. W maju 1982 Franek wraca podczas godziny milicyjnej do domu i zostaje zatrzymany przez patrol. Na swoje nieszczęście próbuje uciec i zostaje złapany. Potem okazuje się, że w teczce były ulotki, a Franek zostaje oskarżony o działalność antysystemową.

autsajder1

Bardzo cenie i szanuje Adama Sikorę. To jeden z najciekawszych polskich operatorów, choć ostatnio nie był w najlepszej formie. Teraz postanowił spróbować swoich sił jako reżyser, ale… cóż, efekt jest średnio satysfakcjonujący. Sama koncepcja pokazania stanu wojennego z perspektywy skazańców była czymś świeżym. Problem jednak w sposobie opowieści. Nie brakuje (w zamierzeniu) mocnych i brutalnych scen, pokazujących bezwzględność poprzedniego systemu: tortury, wyrywanie zębów, bicie, a także psychiczne znęcanie. I tak od więzienia do więzienia. To mogłoby być ciekawe i interesujące, ale pod dwoma warunkami. Po pierwsze, gdybym nie widział filmów o więzieniu w ogóle. Na naszym podwórku było kilka produkcji o czasach stalinowskich („Przesłuchanie”, „Generał Nil” czy spektakle Teatru Tv) z perspektywy osadzonych. Tam bohaterowie byli mieleni przez aparat władzy, ale ich sprzeciw czy bunt bardziej angażował. Po drugie, gdyby był bohater był bardziej wyrazisty. Przez cały film pozostaje bierny, wycofany, właściwie niedostępny. Niby lekkoduch, niedojrzały, niby zachodzi w nim przemiana, ale kompletnie jej nie widać. Jest taka bardziej na wiarę.

autsajder2

A i sam koledzy z celi wydają się bardzo papierowi, nudni i nieciekawi. Niby mamy politycznych, morderców, ale interakcja między nimi jest tutaj żadna. Tak samo jest ze strażnikami, oficerami przesłuchującymi czy naczelnikiem więzienia. To wydaje się takie bardzo niedzisiejsze w treści, że ma się to kompletnie gdzieś.

autsajder3

I nie pomaga ani udana praca kamery (wiele kadrów jest z oczu bohatera), ani solidnie wykonana robota na poziomie scenografii, kostiumów czy rekwizytów. To wszystko próbuje być żywą tkanką, tylko że to kompletnie nie działa. Sikora zwyczajnie mówiąc przestrzelił na każdym poziomie. Nawet dialogi wydają się średnie, a całkiem nieźle obsadzeni aktorzy (Marek Kalita, Mariusz Bonaszewski, Tomasz Sapryk i najlepszy z grona Robert Guralczyk) nie mają za wiele do roboty. A jak sobie radzi w głównej roli syn reżysera, Łukasz Sikora? No ładnie wygląda, ale jest strasznie nieobecny. Niby zachodzi w nim przemiana, ale cały czas pozostaje bierny, pozbawiony własnego charakteru.

Film, który miał ambicje, tylko że nic z tego nie wynika. „Autsajder” powstał jakieś 20 lat za późno, a portret głównego bohatera brzmi fałszywie i sztucznie. Jeden z większych zawodów z naszego podwórka.

5/10

Radosław Ostrowski

Supermarket

Sylwester. W jednym z supermarketów trwają przygotowania, zaś ochrona pod wodzą Jaśmińskiego dostaje zadanie ściślejszego pilnowania towaru, gdyż jest to czas nasilających się kradzieży, ponieważ jak to się mówi hajs się nie zgadza, a kradzieży nie można tolerować. W tym czasie do supermarketu przybywa jubiler Warecki, który próbując kupić akumulator zostaje oskarżony o kradzież.

supermarket1

Maciej Żak miał ambicje na stworzenie ciekawego thrillera, gdzie przy okazji pokazuje się supermarkety z niekoniecznie dobrej strony – nieprofesjonalna ochrona, lewe interesy kierownika, nieświeży towar, kradzieże. Tutaj nie można się opieprzać, ważne są wyniki i by w kasie się zgadzały pieniądze. Jednak mam dziwne wrażenie, że reżyser nie wykorzystał w pełni swojego potencjału. Ponieważ wątek kryminalny jest porzucany przez poboczne, które nie są zbyt interesujące i spowalniają tempo („sklepowa miłość” czy koledzy jednego z ochroniarzy), co w przypadku dość krótkiego filmu (84 minuty) jest co najmniej zastanawiające. Poza tym reżyser pewne wątki, które mogłyby wydawać się ciekawe zostają porzucone, jak w przypadku ochroniarzy Jarzyny i „Nerwusa”.  I wyszedł z tego dość czerstwy film z elementami dreszczowca, w którym nie brakowało ciekawych scen („przesłuchania” Wareckiego). Ale to wszystko gdzieś utonęło w realizacji i po prostu zabrakło pomysłu na to, czym miał być ten film.

supermarket2

Sytuacji nie ratują też aktorzy, którzy prezentują dość nierówny poziom. Najmocniej z całej obsady wypadają trzej panowie: Marian Dziędziel (twardy szef ochrony Jaśmiński), Przemysław Bluszcz (śliski i cwaniakowaty kierownik) oraz, co najbardziej zaskakujące Tomasz Sapryk w roli jubilera-ofiary, którego próbują uciszyć ochroniarze, potwierdzający swój talent dramatyczny. Najbardziej zaś mnie drażnił Mikołaj Roznerski w roli niepasującego do reszty ochroniarza Himka – kręcącego się bez sensu, z kolei zmarnowano potencjał Wojciecha Zielińskiego (ochroniarza Jerzyna – były student), Mateusza Janickiego („Nerwus” – ksywa mówi za siebie) oraz całkiem niezłego Macieja „Kołcza” Łuczkowskiego.

Z tej mieszanki wyszedł niby thriller, niby dramat, niby wnikliwa obserwacja. Taki niby film.

5/10

Radosław Ostrowski