Sześć lat – tyle trzeba było czekać na nowy film koreańskiego reżysera Bong Joon-ho po nagrodzonym Oscarem za najlepszy film „Parasite”. Już za sporą kasę z USA (ponad 100 milionów), z bardzo znanymi nazwiskami, w konwencji SF i opierając się na powieści Edwarda Ashtona. Nie bez problemów, bo premiera była parę razy przesuwana – co nie zwiastuje niczego dobrego. Ale może tym razem coś dobrego z tego wyjdzie, prawda?

Akcja głównie toczy się w roku 2045 na statku kosmicznym zmierzającym na planetę w celu jej kolonizacji. Wśród kolonizatorów znajduje się Mickey Barnes (Robert Pattinson) – taka lekka pierdoła, zmuszona do ucieczki. Razem ze swoim kumplem Timo (Steven Yeun) są winni kasę poważnemu lichwiarzowi i gangsterowi, więc decyduje się na kolonizatora w ekspedycji prowadzonej przez Kennetha Marshalla (Mark Ruffalo). A dokładniej na tzw. Wymienialnego, czyli osobę po śmierci drukowaną w specjalnej maszynie. W zasadzie jego praca polega na byciu królikiem doświadczalnym, wykonuje najcięższą pracę i jest traktowany bardziej jak przedmiot wielokrotnego użytku. Jedyną bliską mu osobą jest odpowiedzialna za bezpieczeństwo agentka Nasha (Naomi Ackie), choć sam Mickey nie wie dlaczego. Na miejscu nie jest wcale lepiej – ciagle biało, śnieg naparza non stop i jeszcze są jakieś dziwne istoty nazwane (jakżeby oryginalnie) paskudami, a nasz Mickey jest już 17-tą wersją. Wskutek pewnych okoliczności Mickey wraca zmęczony do swojego pokoju, a tam… jego 18-ta wersja, tylko bardziej agresywna i narwana.

Jak zwykle w przypadku koreańskiego reżysera „Mickey 17” jest gatunkowym kolażem. Z jednej strony to rasowe SF, gdzie przebijają się wątki klonowania (niczym w „Moon”), eksploracji kosmosu i kontaktu z nieznanym (sam wygląd troszkę – tylko troszkę – podobne do „Żołnierzy kosmosu”), z drugiej jest to „ostra” satyra na niekompetentnych przywódców z tzw. elity najbogatszych w sosie groteski. Problem w tym, że te dwa style kompletnie gryzą się ze sobą. Jest tu sporo humoru: od slapsticku przez offową narrację z ironicznym komentarzem, krytyka kapitalizmu i (niemal jednoznaczne) pokazanie Marshalla jako wariację Donalda Trumpa. Problem jednak w tym, że dla reżysera bardziej istotne jest satyryczne – ale strasznie błahe – spojrzenie na Trumpa. Choć Mark Ruffalo i partnerująca mu Toni Collette grają absolutnie świetnie, wręcz po bandzie, to jednak mają aż zbyt dużo czasu ekranowego, stając się niemal monotonnym żartem.

Dla mnie najważniejsze i najciekawsze rzeczy związane są z Mickeyem, które gra absolutnie rewelacyjny Robert Pattinson (a nawet dwóch). Jakim cudem lekko głupkowaty i naiwny Mickey – przynajmniej do tej pory – w kolejnej wersji staje się o wiele bardziej brutalny, bardziej pewny siebie narwańcem? Jak to jest umrzeć? O wiele lepiej te motywy rozgrywał „Moon”, ale w połowie filmu Bong go zwyczajnie porzuca i skupia się na pierdołach. Brakuje tu ognia, ostrości i zdyscyplinowania. Postacie czasami pojawiają się, by na były tu jakieś tarcia na linii reżyser-producenci i to mocno odbiło się na historii.

Technicznie trudno się przyczepić, bo „Mickey 17” wygląda świetnie. Bardzo dobre zdjęcia Dariusa Khondji, bardzo długą chwilę zniknąć, pojawiają się znikąd jakieś retrospekcje, a napięcie potrafi przysiąść. Widać, że bardzo namacalna scenografia, a efekty specjalne są na wysokim poziomie. Problem w tym, że cała ta techniczna otoczka nie jest w stanie zatuszować bardzo chaotycznego scenariusza. Podobno książkowy pierwowzór jest dużo, duuuuuuuuuuuuuuuuużo lepszy, ale nawet to nie zmienia faktu, że nowe dzieło Koreańczyka jest zmarnowanym potencjałem na coś absolutnie świetnego. Boli to jak cholera, szczególnie znając poprzednie dzieła, ALE jest nadzieja. Podobno swój najnowszy film kręci w ojczystej Korei Południowej, gdzie czuje się najlepiej.
5,5/10
Radosław Ostrowski
































