Rok 1751. Na amerykańskim kontynencie trwa wojna między Wielką Brytanią a Francją. Wbrew swojej woli w tą walkę zostają wplątani trzej Indianie z plemienia Mohikanów: białoskóry Nathaniel Poe zwany Sokolim Okiem, Unkas zwany „Rączym Jeleniem” oraz ich ojciec Chingachook. Ich neutralność oraz plany zostają zerwane, gdy wyciągają z zasadzki eskortowane przez majora Duncana Heywarda córki pułkownika Munro – Corę i Alice.

Pozornie ten film nie pasuje do całego dorobku Michaela Manna, który w latach 80. zasłynął stylowymi oraz klimatycznymi kryminałami. Tym razem jednak mamy kino przygodowe bazujące na powieści Jamesa F. Coopera, dziejące się w czasach, kiedy jeszcze nie istniały Stany Zjednoczone (kilkanaście lat przed wojna o niepodległość), choć już powoli czuć, że koloniści mogą wszcząć bunt. Jednak tak naprawdę jest to pretekst do pokazania porywającego widowiska o honorze, lojalności, uczciwości, walce oraz… miłości. I chyba ze wszystkich filmów Manna, ten jest najbardziej liryczny ze wszystkich. Co nie znaczy, że zrezygnowano z krwi i przemocy. Imponuje rozmach (scena oblężenia fortu przez Francuzów w nocy – wizualne cudo oraz popis pirotechników), piękne plenery oraz – po raz pierwszy w przypadku tego kompozytora – pełno orkiestrowa muzyka Trevora Jonesa i Randy’ego Edelmana z nieśmiertelnym tematem przewodnim. To wszystko trzyma w napięciu, chwyta emocjonalnie za gardło i jest to na tak wysokim poziomie, że nic nie jest w stanie tego przebić. Drugim istotnym wątkiem jest pokazanie losów Indian, którzy zostają wplątani i przejmują najgorsze cechy białych ludzi – zaślepienie, zemsta, podwójna moralność, co doprowadza do pozbawienia/osłabienia ich relacji z naturą i przyrodą. To doprowadza później do wymarcia plemion indiańskich.

Jednak cała ta pasja oraz perfekcja Manna nie zdałaby się na wiele, gdyby nie charyzmatyczny Daniel Day-Lewis. Sokole Oko to w jego wykonaniu człowiek biały, którego wychowali Indianie, przez co przejął ich zwyczaje oraz przekonania. Nie jest on pozbawiony własnego rozumu i nawet gdy wyznaje miłość, to mu wierzymy na słowo. Nawet w jego miłość z twardo trzymającą się ziemi Corą Munro (wyrazista Madeleine Stowe), która jest zarówno silna jak i bardzo delikatna. Takie kobiety zapadają w pamięć dość mocno. Poza tą dwójką najbardziej zapada w pamieć etatowy Indianin Hollywoodu – Wes Studi jako mściwy i okrutny Magua, pragnący zemsty za swoje krzywdy. To on dominuje, gdy pojawia się na ekranie. Cała reszta obsady prezentuje równie wysoki poziom.

Czyżby „Ostatni Mohikanin” to opus magnum Michaela Manna? Na pewno to najbardziej wyjątkowy film w dorobku tego reżysera, pełen emocji, liryzmu, ale bez popadania w patos. Wszystko jest tu odmierzone w idealnych proporcjach. Ocierające się o arcydzieło wielkie kino.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
