Chyba żaden film polski nie wywołał ostatnio takich emocji jak „Miasto 44”. Film skupia się na postaci Stefana, który zostaje zaprzysiężony kilka dni przed powstaniem.

Jan Komasa zaskakuje tutaj nie tylko rozmachem, niemal hollywoodzkim, ale też całkiem nieźle oddaje atmosferę czasu powstania: od euforii (za 2-3 dni, będzie po wszystkim) przez zniechęcenie po grozę i bezwzględność działań powstańczych. Można się przyczepić, że realizacja jest bardzo współczesna i nowoczesna, a bohaterowie są płascy i mało ciekawi (a wątek miłosny między Stefanem i Biedronką – niemal na granicy kiczu). Komasa nie próbuje się bawić w publicystykę czy atakować polityków, ale pokazuje młodych ludzi w czasach, gdy gotowość na oddanie swojego życia za swój kraj było czymś naturalnym. I im dalej trwa powstanie, tym bardziej widać beznadzieję sytuacji – jest coraz mocniej, brutalniej (z obowiązkowym slow-motion) i parę scen na pewno wielu zmiażdży emocjonalnie. Na mnie największe wrażenie zrobiły sceny w kanałach (niemal iście horrorowa strona plastyczna) oraz w piwnicy obrzuconej granatami, gdzie zabijano cywili. To na takich scenach budowany jest ten film, choć może wielu znudzić ten teledyskowy montaż oraz wpleciona muzyka (m.in. dubstep).

O aktorstwie pokrótce powiedziałem, że jest i nie przeszkadza. Bohaterowie mają być na tyle wyraźni, żeby było ich widać, ale o sympatii można zapomnieć, gdyż w każdej chwili mogą zniknąć z ekranu. Tak naprawdę najbardziej warci zapamiętania byli wcielający się w dowódców Tomasz Schuchardt („Kobra”) oraz Michał Żurawski („Czarny”). Dominuje tutaj młoda grupa aktorów z mało znanymi (jeszcze) twarzami, z wyjątkiem Antoniego Królikowskiego („Beksa”) i robią co mogą, radząc sobie poprawnie.

Komasa miał ambicje bycia drugim Wajdą. Plusem na pewno jest to, że stara się unikać patosu i pokazuje powstanie bez słodzenia i ogródek – jako okrutna walka, jak zresztą każda wojna. Problem w tym, że postacie były mi obojętne, a coraz mocniejsze i brutalniejsze sceny mogły działać odstraszająco. Wyraźnie adresowane dla młodego widza z pokolenia Facebooka. Na pewno nie przejdziecie obojętnie wobec niego.
Radosław Ostrowski
