Zgiń kochanie

Choć szkocka reżyserka Lynne Ramsay kręci filmy rzadko, to nie pozwalają sobie łatwo wyjść z głowy. Tak było z głośnym „Musimy porozmawiać o Kevinie” czy niby sensacyjnym „Nigdy Cię tu nie było”. Teraz Ramsay wraca z adaptacją powieści argentyńskiej pisarki Ariany Harowicz, której blisko jest do w/w „Kevina”, ale jednocześnie to zupełnie inna bestia.

„Zgiń kochanie” opowiada historię dwójki młodych ludzi, którzy wprowadzają się do domu gdzieś na prowincji Montany. Grace (Jennifer Lawrence) planuje napić powieść, Jackson (Robert Pattinson) zaczyna pracować i próbuje jakoś utrzymać się. Wszystko się jednak zmienia, gdy przychodzi na świat ich dziecko. Początkowo wydaje się wszystko iść w dobrym kierunku. Ale im dalej w las (nie tylko ten znajdujący się wokół domostwa), tym coraz bardziej Grace zaczyna zachowywać się dziwnie. Znudzenie, samotność, izolacja oraz nieobecność męża w domu zaczynają naznaczać się w psychice młodej dziewczyny.

Ramsey z jednej strony niczym w „Kevinie” pokazuje tą mniej przyjemną twarz macierzyństwa, pozbawioną radości i euforii. Ale z drugiej reżyserka o wiele mocniej skupia się na stanie psychicznym młodej matki, która zaczyna się rozsypywać na tysiące kawałków. Nie ma tu jako takiej narracji, gdzie wskakujemy od jednego epizodu do drugiego: coraz agresywniejszego oraz szokującego (kompletne zdemolowanie łazienki, wyskoczenie przez szybę) z chwilami onirycznymi jak pojawianie się tajemniczego motocyklisty, który przejeżdża koło domu. Zupełnie jakby z kobiety zaczyna budzić się coś bardziej zwierzęcego, wręcz pierwotnego, nie dającego się opisać czy zaszufladkować. Czy to, co widzimy dzieje się naprawdę, a może to wytwór jej pokiereszowanego umysłu? Jeśli liczycie na odpowiedź, nie dostaniecie jej. Przynajmniej nie wprost, dodając pewne drobne poszlaki. O ile będziecie chcieli je wypatrzyć.

Całość jest bardzo ciężkim doświadczeniem, co wynika z samej tematyki i – co muszę z bólem przyznać – męczący. A nie było to zbyt przyjemne zmęczenie. Gwałtowne ataki muzyki (punkowy początek wywołał we mnie silny ból głowy), szczególnie intensywny montaż pod koniec, wreszcie bardzo wolne, ospałe tempo. Jednak jak zaczynają dziać się rzeczy, zaś ataki stają się coraz ostrzejsze i mocniejsze, ciężko jest oderwać wzrok. Wszystko jest bardzo pięknie sfotografowane (nawet nocne zdjęcia na lekko niebieskim filtrze są bardzo wyraźne), dialogi mają przebłyski, jednocześnie potrafi zaskoczyć w paru kierunkach. Jednak cały czas miałem jeden poważny problem: cały czas czułem, że nie jestem w głowie bohaterki, tylko przyglądam się jej z boku. Po części przez to nie byłem w stanie zaangażować się emocjonalnie w tym całym rollercoasterze.

Aktorsko jest tu bardzo solidnie, ale wszystko na barkach trzyma rewelacyjna Jennifer Lawrence. W żadnej innej roli aktorka nie grała aż tak ryzykownie, oscylując na granicy przerysowania i szarży, jednak cały czas nie można od niej oderwać. A także nie byłem w stanie przewidzieć, co zrobi dalej: od skradania się na łące niczym kot… z nożem w ręku przez gwałtowne wybuchy emocjonalne aż po niezrozumiałą dla nas frustrację. Poczucie osamotnienia, przygnębienia oraz braku wsparcia doprowadzają do eskalacji oraz bardzo mocnego zakończenia. Nawet jeśli budziło we mnie skojarzenia z „Mother” Darrena Aronofsky’ego, to jednak Ramsey więcej wyciąga z aktorki. W kontrze stoi do niej Robert Pattinson, którego bohater coraz bardziej staje się przytłoczony i nie radzący się z dorosłym życiem. Jest o wiele bardziej w cieniu Lawrence, jednak między nimi jest dość mocna chemia. Drugi plan dominuje dawno nie widziana – przynajmniej przeze mnie – Sissy Spacek jako teściowa Pam i jest świetna.

Jak zwykle w przypadku Ramsey „Zgiń kochanie” mocno spolaryzuje widownię, jak to miało miejsce podczas festiwalu w Cannes. Jest to zdecydowanie nieprzyjemny, trudny, bardzo szorstki dramat psychologiczny, miejscami ocierający o horror kobiety na skraju załamania nerwowego. Ma dość powolne tempo, oniryczny klimat i bardzo testuje cierpliwość, wywołując także dyskomfort. Niemniej jest on jak zadra, której nie da się tak łatwo pozbyć i zostaje na długo, a to bardzo duże osiągnięcie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Tornado

Były już dawniej próby wrzucenia samurajów poza swoim naturalnym środowiskiem w postaci Japonii jak „Samuraj i kowboje” z 1971 roku. Teraz swoje zderzenie honorowych wojowników z Zachodem prezentuje „Tornado” – pierwszy od 10 lat film szkockiego reżysera Johna Macleana. I jest to ciekawe, choć nie dla wszystkich doświadczenie.

Tytułowa Tornado (Koki) to młoda dziewczyna, która razem z ojcem przemierza różne części świata. Występują ze swoim teatrem kukiełkowym. Tym razem są gdzieś w szkockiej prowincji pod koniec XVIII wieku. Jednak spokój nie trwa wiecznie, a wszystko z powodu gangu niejakiego Sugarmana (Tim Roth). Właśnie dokonał napadu, zabierając dwa spore worki złota, jednak te… zostają skradzione podczas występu Japończyków. Przez małego chłopca, który dołącza do Tornado. A to doprowadza do konfrontacji z gangiem, zakończoną śmiercią ojca dziewczyna i jej ucieczką.

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że będziemy kino zemsty z samurajką w brytyjskich krajobrazach. Tylko, że to nie jest do końca prawda. Ale zamiast krwawej jatki, rzezi oraz mordowni Maclean bardziej stawia na klimat, atmosferę i nastrój. Sama fabuła jest bardzo prosta, surowa, wręcz minimalistyczna oraz nie prowadzona chronologicznie. Dialogów jest tu bardzo niewiele, gdzie przebija temat relacji rodzic-dziecko, której potem nie daje się naprawić. Z różnych powodów. Bardziej czuć tutaj pewnego rodzaju melancholię oraz przygnębienie, dotykające wszystkich. Całość jest pięknie sfotografowana (mimo ograniczonej ilości lokacji i skromnego budżetu), co jest zasługą niezawodnego Robbiego Ryana. W tle gra bardzo oszczędna muzyka, sprawnie budowane jest napięcie (cała scena w rezydencji), kończąc się z krwawym finałem w stylu kina samurajskiego. Czyli przemoc jest nagła, gwałtowna.

Aktorsko jest bardzo solidnie, choć wszystko na barkach trzymają trzy kreacja. Pierwsza to Koki, wcielająca się w tytułową Tornado. I nie jest to twarda, silna kobieta, przynajmniej na początku, lecz jej transformacja w anielicę zemsty wypada bardzo przekonująco. Świetny jest za to Tim Roth w roli szefa gangu, coraz bardziej przypominającego siwego lisa, czarującego, sprytnego i bezwzględnego mafiozo. Trzecim jasnym punktem jest Jack Lowden, czyli coraz bardziej zbuntowany syn gangstera, Mały Sugar.

To już kolejny przykład skromnego, ale bardzo kreatywnego podejścia do znajomej konwencji. Mi jednak szkoda, że z tego zderzenia japońskiej mentalności z europejską można było wycisnąć coś więcej poza wizualną estetyką. Ale i tak jest to ciekawe kino.

7/10

Radosław Ostrowski

Niezwykła podróż Baltazara Kobera

Ostatni film Wojciecha Jerzego Hasa wydaje się znów krążyć między tym, co rzeczywistością a snem. Tym razem reżyser „Pętli” wziął na warsztat powieść Fredericka Tristana, przy współpracy z francuskim studiem oraz aktorami. W efekcie powstała dziwna mieszanka, która jest troszkę lepsza od horrorowego „Osobistego pamiętnika grzesznika…”, lecz nie do końca spełnia oczekiwania.

Kimże jest ten tytułowy Baltazar Kober? To młody chłopiec (Rafał Wieczyński) z XVI-wiecznego Budziszyna, który jest wyjątkowy i przeznaczony do rzeczy niezwykłych. Jak bardzo jest to nieprzeciętny indywidualista? Już na samym początku widzi on… archanioła Gabriela (Marek Barbasiewicz), który mu towarzyszy w różnych próbach. Trafia po różnych częściach Europy: od studiów w seminarium przez poznanie grupy komediantów aż po ściganego przez Świętą Inkwizycję alchemika Cammerschulze (Michael Lonsdale mówiący głosem Gustawa Holoubka).

I jak to zwykle u Hasa historia przeskakuje z miejsca na miejsce, gdzie sami zaczynamy się gubić między rzeczywistością a oniryzmem. A sam film próbuje przedstawić dojrzewanie młodego człowieka, odkrywającego życie we wszystkich kolorach. Od prób zgłębiania wiedzy, śmierć rodziny (ich duchy, w tym macochy nawiedzają go) przez poznanie specjalistów przez wszelkie zwidy (zarówno archanioła, jak i tajemniczego Flamanda, będącego… sługą Szatana) aż trafia do Wenecji. Dużo jest tu dialogów pełnych filozoficznych rozważań czy metafor, które bywają mocno hermetyczne. I to wszystko jeszcze nafaszerowane symboliką, czyniącą całość jeszcze bardziej tajemniczą. Bo mamy tu i walkę dobra ze złem, rozumu z sercem, gdzieś w tle jest Inkwizycja, ograniczająca dostęp do wiedzy, Niebo, Piekło, walka o duszę.

Trudno odmówić „Podróży” technicznej biegłości oraz wizualnego piękna – to najładniejszy film Hasa z lat 80.: od szczegółowej scenografii i dekoracji przez pracę kamery aż po kostiumy oraz charakteryzację. Jeszcze w tle gra przepiękna muzyka Zdzisława Szostaka, która zostaje bardzo długo w głowie. Nawet francuscy aktorzy z polskimi głosami nie wywołują zgrzytu – w szczególności niezawodny Lonsdale oraz wręcz diabolicznie wyglądający Daniel Emilfork (rektor). Zaś polska ekipa kompletnie nie odstaje, choć najbardziej zapadł mi w pamięci Jerzy Bończak (Flamand), śliczna Adrianna Biedrzyńska (Rosa) i niezawodny Henryk Machalica (ojciec Baltazara). Jedynym słabszym ogniwem są dzieci (ze wskazaniem na młodszego brata Baltazara) oraz Rafał Wieczyński w roli tytułowej, który mocno odstaje od reszty.

Coraz bardziej tu widać, że pod koniec swojej działalności Has bardziej skupiał się na onirycznej atmosferze niż na historiach, które miały podbić uwagę oraz serca szerokiej widowni. Niemniej „Niezwykła podróż Baltazara Kobera”, choć bardziej mi przypominała mieszankę Lyncha i Lecha Majewskiego, to jednak potrafi zaciekawić. Lecz trzeba mocno uzbroić się w cierpliwość.

6/10

Radosław Ostrowski

Sisu: Droga do zemsty

Trzy lata temu poznaliśmy niejakiego Attamiego Korpi – fińskiego poszukiwacza złota, który okazał się złodupnym komandosem. Przekonała się o tym grupa nazistów, co chciała ukraść mu kruszec. Teraz nasz heros musi wrócić, choć już wojna się skończyła. Ale czy ona tak naprawdę się kończy? Dobra, bo zaraz zrobi się zbyt poważnie.

„Sisu: Droga do zemsty” dzieje się w roku 1946, kiedy to rozpętał się pokój. Wskutek niego Finlandia oddała część ziemi Związkowi Radzieckiemu. To właśnie tam wyrusza Korpi (Jorma Tormilla) ze swoim wiernym pieskiem, by rozebrać swój rodzinny dom i zbudować go po fińskiej stronie granicy. Żona i dzieci nie żyją, co jest zasługą Ruskich, a to obudziło w naszym herosie maszynę do zabijania. I dlatego Armia Czerwona nie chce Korpiego tak łatwo puścić, zaś schwytania/zabicia podejmuje się kat jego rodziny, Jegor Dragunow (Stephen Lang).

Reżyser Jalmari Helander nadal robi mieszankę spaghetti westernu z bardzo krwawym kinem eksploatacji lat 70. Dialogi w zasadzie są ograniczone do minimum, za to dostajemy imponującą przestrzeń i piękne krajobrazy. A także (znowu) brutalną grę w kotka i myszkę, gdzie Korpi będzie próbował uciec z łap Ruskich. A ci rzucą na jego stronę wiele: od prostych piechurów przez motocyklistów w metalowych zbrojach (nie, nie byłem pijany na sali) po samoloty. Jednak pokonanie niemal nieśmiertelnego herosa będzie zadaniem karkołomnym. O ile pierwsza część relatywnie trzymała się ziemi (poza finałowym odlotem – dosłownie i w przenośni), tutaj hamulce zostają puszczone już w pierwszej potyczce. I przekraczana jest granica między „to było cool” a „co tu się odjaniepawla?”. A w ruch idą wszystkie możliwe narzędzia: ciężarówka, granat wbity między szprychy motocyklu, kilof, dwie (!!!) pepesze i… rakieta. O akcji z czołgiem nie wspomnę.

Jednocześnie czuć tutaj inne inspiracje jak „Mad Mad: Na drodze gniewu” czy Indiana Jones, a jak się odnajdziemy w tej groteskowo-absurdalnej konwencji, zabawa potrafi być przednia. Nasz protagonista nadal jest milczący, bo wszystko wyraża swoją mimiką oraz posturą. Tormilla kolejny raz sprawdza się w roli zdeterminowanego i wściekłego, ale też zmęczonego gościa, który znowu musi walczyć oraz obudzić w sobie bestię. Jedynie w dwóch scenach pozwala sobie na bardziej emocjonalną reakcję: na początku (wchodząc do swojego domu) oraz w finale, którego NIE zdradzę. Obydwa momenty uderzają ze sporą siłą. Nie zawodzi także Stephen Lang z fałszywym akcentem jako twardy, bezwzględny Dragunow. Dwie brutalne, wręcz zwierzęce bestie w nieprawdopodobnym finale.

Choć druga część „Sisu” nie ustępuje w kreatywności oraz jeszcze bardziej podkręca absurdalność całej sytuacji, jest tylko troszkę słabsza. Jak się świetnie bawiliście przy poprzedniku, widok masakrowanych Ruskich powinien być równie satysfakcjonujący. Fiński dziadek Johna Wicka jest w formie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dom dobry

Wojciech Smarzowski jak żaden inny reżyser nie wsadza kina w mrowisko, pokazując rzeczy dla nas niewygodne oraz nieprzyjemne. Od zakrapianego alkoholem „Wesela” przez zimowy „Dom zły” i mazurską „Różę” po bezwzględny „Wołyń” oraz pokazujący Kościół „Kler”. Jednak swoimi ostatnimi filmami reżyser mniej lub bardziej mnie rozczarowywał. I kiedy już rok temu pojawiły się pierwsze zapowiedzi „Domu dobrego” nie byłem specjalnie zainteresowany. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Smarzowski w tej formule zwyczajnie się wyczerpał, skupiając się niemal na szokowaniu. Jednak ciekawość oraz zadziwiająco wysoka frekwencja sprawiała, iż wybrałem się na seans.

Cała historia skupia się na Gośce (Agata Turkot) – młodej dziewczynie, która jest po przejściach. Mieszkała w Anglii, jej chłopak zginął w wypadku, choć wcześniej do świętych nie należał. Dorabia jako nauczycielka angielskiego i mieszka z matką-alkoholiczką (Agata Kulesza). Ta ją poniża i wyzywa od najgorszych, więc łatwo nie jest. Ale poznaje pewnego faceta przez Internet. Zwie się Grzesiek (Tomasz Schuchardt) i jest troszkę starszy, troszkę grubszy, ale inteligentny, uroczy oraz poważny. Nic dziwnego, że dziewczyna wprowadza się do niego po kolejnych wyzwiskach matki. Wszystko wydaje się sielankowe: wyjazd za granicę (Grecja, Hiszpania), oświadczyny w Wenecji, wreszcie ślub oraz narodziny córki. Ale zaczynają się dziać dziwne, wręcz niepokojące rzeczy.

Na pierwszy rzut oka „Dom dobry” wydaje się typowym filmem Smarzowskiego. Czyli filmem z popijaniem alkoholu, krwawą przemocą oraz najgorszymi instynktami człowieczeństwa z chętnie wykorzystywanym rwanym montażem. Tylko, że reżyser opowiadając o przemocy domowej nie skupia się na pokazywaniu ludzi z patologii czy nizin społecznych. To zwykli, przeciętni ludzie, z którymi łatwo można się identyfikować. Pierwsze 20-30 minut jest w miarę spokojne, pokazując zakochanie i rodzące się uczucie. Jednak z czasem zaczynają pojawiać się rysy w tym obrazku: była żona Grzegorza, z którą ma dziecko oraz alimenty do spłacenia; zamykanie drzwi i brak klucza, późne powroty do domu oraz oskarżenia. Nagle pewne wydarzenia (nagrane wcześniej na telefonie) widzimy jakby z innej perspektywy, gdzie pojawia się nagle rzucone zdanie, mamy podtopienie podczas pływania. Razem z Gośką zacząłem się gubić oraz dezorientować, szczególnie w scenie, kiedy kobieta wstaje z łóżka, jednocześnie cały czas leżąc. Zupełnie jakby opuściła swoje ciało, zaczynając obserwować cała sytuację z boku.

W tej chwili Smarzowski wchodzi w stan umysłu ofiary. Zaś sama przemoc ma tutaj różne oblicza: od fizycznego bicia i gwałtu przez wyzwiska, upokarzanie, nagrywania w tajemnicy (oraz pokazywania filmów podczas obiadu) aż po izolację od otoczenia. Ta struktura przypominająca obserwowanie alternatywnych scenariuszy (co by było, gdybym uciekła/została?) jest bardzo efektywna, choć bliżej końca wywołuje ogromną dezorientację. Ale także widzimy jak trudna jest tak droga opuszczenia przemocowego partnera/partnerki, o czym opowiadają członkowie grupy wsparcia (mocne opowieści) – od pomocy społecznej przez policję aż po sąd. To kolejne szarpiące za nerwy momenty, które mogą wywołać wstrząs, lecz Smarzowski w żadnym wypadku nie bawi się w pornografię przemocy czy inną eksploatację okrucieństwa. W czym także pomaga rewelacyjny montaż, choć bliżej finału ta dezorientacja idzie za daleko.

Nie mogę też nie wspomnieć o fenomenalnej obsadzie, gdzie nawet drobne epizody zapadają w pamięć. W centrum jest zjawiskowa Agata Turkot, której Gośka budzi sympatię od początku aż do samego końca. Pełna radości, ciepła oraz energii kobieta z czasem zaczyna zmieniać się w zagubioną, przerażoną i bezsilną osobę. Te chwile przeskakiwania w te skrajne emocje są pokazane bezbłędnie oraz bardzo drobnymi spojrzeniami. Ale najbardziej piorunujące wrażenie robi Tomasz Schuchardt w roli Grzegorza. Facet pozornie sprawia wrażenie bardzo sympatycznego, pełnego uroku misia. Jednak, gdy jest sam na sam zmienia się w bestię. Bez żadnego szarżowania, teatralności oraz fałszu. Ataki przemocy są nagłe i niespodziewane, przez co są jeszcze bardziej brutalne. Drugi plan jest wręcz przebogaty, choć tutaj najbardziej wyróżnia się niezawodna Agata Kulesza w roli matki-alkoholiczki.

Dla mnie „Dom dobry” to wściekły powrót Smarzowskiego do formy i prawdopodobnie najbardziej przemyślany pod względem konstrukcyjnym film. Genialnie zagrany, napisany oraz zrealizowany, znowu pokazując rzeczywistość bez znieczulenia, ale jest też zadziwiająco świeższy w formule. Czy to będzie początek nowego rozdziału w dorobku tego twórcy?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Zwierzogród 2

Chyba na żadną kontynuację w tym roku nie czekałem tak bardzo jak na drugą część „Zwierzogrodu”. Bardzo szeroka metropolia mieszająca wszystkie rasy antropomorficznych zwierząt dawała sporą przestrzeń do eksploracji. Plus nasz cudowny niedopasowany duet lis Nick Bajer/królik Judy Hops, którzy działają jako stróże prawa. Jak sobie poradzi nasz duet, którego zaczyna coś zgrzytać?

Bo Bajer to wygadany cwaniaczek, zaś Hops jest aż nadgorliwa w prowadzeniu spraw, nie potrafiąc odpuścić. Tym razem pakują się w o wiele poważniejszą intrygę niż poprzednio. Tym razem wszystko krąży wokół kodeksu Rysiowieckich – rodu założycielskiego miasta, które działa już od 100 lat. Z jakiegoś powodu rękę – nie dosłownie, lecz w przenośni – chce położyć pewien… wąż. Co jest dość niezwykłe, albowiem gady w mieście nie są zbyt powszechnym widokiem. Szczególnie te śliskie, co wiąże się z tajemniczą zbrodnią czasów założenia miasta. Więc nasza para (wbrew przełożonemu, kolegom i częściowo sobie) decyduje się rozwikłać zagadkę.

Wraca duet twórców Byron Howard/Jared Bush i wydawałoby się, że po tylu latach twórcy nie będą mieli zbyt wiele pomysłów na sequel. Bo znowu będziemy mieli komedię opartą na zderzeniu charakterów i kontrastach, przy użyciu stereotypów antropomorficznych zwierzątek? Pomyślcie jeszcze raz. Dość szybko wskakujemy do historii (po krótkim przypomnieniu zakończenia oryginału), gdzie w centrum znajduje się nasz duet. Między nimi nadal jest chemia, ale też są tarcia, które wystawią ich „współpracę” na wysoką próbę. Sama intryga pozwala odkryć inne lokacje jak rodzinna siedziba Rysiowieckich (rysie), górskie krajobrazy, mocno inspirowane Luizjaną dzielnica wodna czy pustynię. Miejscówki są zróżnicowane i pięknie wyglądające – szczególnie finał w opustoszałej dzielnicy gadów. Jednocześnie nie brakuje tu przykład jak bardzo łatwo można zmanipulować społecznością, by wywołać strach, wrogość i uprzedzenia. Szczególnie wobec jednostek wpływowych i przy władzy. Może historia bywa przewidywalna, jednak angażuje swoim tempem, bardzo kreatywnymi pościgami oraz satysfakcjonującym zakończeniem. Nie brakuje powrotu starych znajomych (pan Be, czyli kreci ojciec chrzestny; sprzedający lipne filmy Łasica; leniwiec Flash), lecz nie ma tu żerowania na nostalgii oraz parę zaskakujących odniesień (nie spodziewałem się w animacji Disneya… „Lśnienia” Kubricka). Z kolei nowi bohaterowie (podcasterka Gryzelda Klonowska, nie pasujący do rodziny Ryszard czy podejrzany wąż – Grześ Żmijewski) pięknie uzupełniają się i wnoszą sporo świeżości.

No i nie można nie wspomnieć o polskim dubbingu. Nieżyjącego już Wojciecha Paszkowskiego na stołku reżysera zastąpił Grzegorz Pawlak (głos Flasha), zaś dialogi tłumaczył Jakub Wecsile. Zachowano przekład nazwisk postaci i nazw własnych, które są dość kreatywne. Stare głosy wracają, w tym rewelacyjny duet Julia Kamińska/Paweł Domagała, których ciągle słucha się z przyjemnością. Z nowych głosów najlepiej wypadł zaskakujący Maciej Stuhr (Grześ Żmijewski), trzymający klasę Andrzej Grabowski (Krzesimir Rysiowiecki) oraz żywiołowa stand-uperka Wiolka Walaszczyk (Gryzelda Klonowska). Jest tutaj jeszcze parę zaskakujących epizodów, o których nie chcę mówić, ale odkrywanie ich jest dodatkową frajdą i wielokrotnie łapałem się na tym, że znam ten głos.

Czy warto było czekać na kontynuację „Zwierzogrodu”? Jak najbardziej tak. Twórcy tutaj czerpią w pełni z konwencji buddy movie, mają świetnie napisane postaci, sama animacja jest pełna uroku oraz szczegółów, zaś intryga angażuje. Film daje sporo frajdy najmłodszym oraz tym troszkę starszym, dorównując i nawet przebijając poprzednikowi. A to nie jest łatwa sztuka.

8/10

Radosław Ostrowski

Osobisty pamiętnik grzesznika… przez niego samego spisany

Chyba dawno nie widziałem takiego przerostu ambicji oraz możliwości niż w przypadku „Osobistego pamiętnika grzesznika” Wojciecha Jerzego Hasa. Oparta na powieści Jamesa Hogga opowieść miała się skupić wokół życia człowieka w grzechu, podatności na wpływy Szatana. Tylko, że coś tutaj nie do końca zagrało.

Wszystko zaczyna się nocą, kiedy zostaje wykopane ciało lekko gnijącego nieboszczyka. Dowódca gwardii ma znaleźć tytułowy pamiętnik, lecz Robert (Piotr Bajor) zamiast wręczyć go bez wahania, zaczyna opowiadać swoją historię. Urodził się w rodzinie głęboko religijnej, że się tak wyrażę. Matka (Hanna Stankówna) była mocno oddana Bogu oraz modlitwom, zaś ojciec (Janusz Michałowski) był pastorem. Nie był jednak mężem kobiety, gdyż ten zostawił ją po tym, jak zapłodnił ją przemocą. Ale spokojne życie młodzieńca zmieniło się wraz z pojawieniem się tajemniczego nieznajomego (Maciej Kozłowski), który potrafi zmienić się w niego. Wtedy zaczynają dziać się dziwaczne rzeczy.

Reżyser znowu idzie w poetycko-surrealistyczną stylistykę, dodając do mieszanki estetykę kostiumowego kina grozy. Mamy tutaj próbę podjęcia tematów związanych z życiem w grzechu i nieczystości, hipokryzji oraz podatności na zło. A wszystko pokazane z perspektywy młodzieńca, który jest przekonany o swojej wyjątkowości. Brzmi to bardzo intrygująco, dialogi pełne są poetyckich metafor, także wizualnie wygląda to bardzo dobrze: od bardzo szczegółowej scenografii i dekoracji aż po płynną pracę kamery. Problem w tym, że to wszystko zmierza donikąd. Historia dzieje się w sposób urywany sposób, gdzie granica między jawą a snem się zaciera, zaś wiele istotnych wydarzeń rozgrywa się poza kadrem, wywołując jeszcze większy mętlik w głowie. Do tego samo aktorstwo jest strasznie teatralne i sztuczne (szczególnie w wykonaniu Bajora, który jest strasznie sztywny), które może by pasowało do XVII czy XVIII wieku, czyli epoki rozgrywania akcji. Niemniej nie jest to żadne usprawiedliwienie.

Dla mnie „Osobisty pamiętnik grzesznika…” to największe rozczarowanie w dorobku Hasa. Choć ma ładne ujęcia czy porządne technikalia, to scenariusz i reżyseria ciągną ten film w dół. Mętny, zbyt zintelektualizowany, nieczytelny tytuł, wywołujący we mnie przebitki z „wybitnych” dzieł Lecha Majewskiego. A nie jest to dobre skojarzenie.

5/10

Radosław Ostrowski

Rocznica

Było wielu polskich reżyserów, którzy próbowali zdobyć i podbić Hollywood. Największe sukcesy osiągnął Roman Polański w latach 60. i 70., choć wielu próbowało się wybić na amerykańskiej ziemi jak Agnieszka Holland czy ceniony autor zdjęć Andrzej Bartkowiak, to jednak nikt nie zbliżył się do poziomu reżysera „Chinatown”. Teraz swój pierwszy krok ku amerykańskiemu snu wykonał Jan Komasa, który zrobił dwa anglojęzyczne (brytyjski „Dobry chłopiec” wyjdzie w przyszłym roku) w jednym roku.

„Rocznica” skupia się na inteligenckiej rodzinie z typowych amerykańskich przedmieść, którą poznajemy podczas 25-lecia rocznicy małżeństwa. Ellen (Diane Lane) jest profesorem na uniwersytecie, jej mąż Paul (Kyle Chandler) prowadzi restaurację i mają jeszcze czwórkę dzieci: prawniczkę Cynthię (Zoey Deutch), stand-uperkę Annę (Madeline Brewer), mieszkającą z rodzicami Birdie (Mckenna Grace) oraz aspirującego pisarza Josha (Dylan O’Brien), którego nikt nie chce wydać. I to ten ostatni zaprasza na rodzinną uroczystość swoją dziewczynę – Elisabeth (Phoebe Dynevor). Jak się dowiadujemy, młoda kobieta to była studentka Ellen, której praca zaliczeniowa została odrzucona za zbyt anarchistyczne i anty-demokratyczne treści. Co gorsza, jej tekst został opublikowany przez wpływową korporację i staje się bestsellerem.

Jeśli wielu skojarzyła się ta fabuła z „Hejterem”, to nie jesteście jedyni. Reżyser jednak robi o wiele bardziej kameralny film, który w zasadzie całą akcję osadza w okolicy domu Taylorów, rzadko ją opuszczając. Początek też wydaje się bardziej iść w stronę obyczajowego dramatu, gdzie zaczynają pojawiać się pewne rysy w tym rodzinnym portrecie. Docinki, iskry oraz pewne złośliwości – nie pozbawione odrobiny przebłysku. Ale im się przesuwamy, tym bardziej za oknem zmienia się krajobraz. Kraj staje się coraz bardziej autorytarny, wręcz niebezpiecznie skręcający ku totalitarno-dystopijnym wizjom Orwella czy Huxleya. A to zaczyna się odbijać na samej rodzinie, atmosfera robi się coraz gęstsza, doprowadzając do bardzo dramatycznych sytuacji. Komasa nawet w prostych rozmowach potrafi budować napięcie niczym w rasowym thrillerze. Robi się coraz bardziej politycznie (choć wszystko jest bardzo alegoryczne, nie odnosząc się wprost do obecnej sytuacji), kraj zaczyna się dzielić, zaś członkowie rodziny mierzą się z konsekwencjami tych zmian. I nie brakuje tutaj bardzo mocnych scen – pobicie Anny podczas stand-upu czy bardzo krwawy finał – to jednak film nie jest aż tak ciężki emocjonalnie jak mógłby być. Próba zuniwersalizowania kwestii dziejącej się na przestrzeni 5 lat przemian oraz pewna ogólnikowość tego procesu były dla mnie największą słabością.

Technicznie całość zrobiona jest poprawnie i jest czymś, co nazwałbym przerostem treści nad formą. Zdjęcia, scenografia i kostiumy nie wywołują efektu wow, ale też nie wyglądają jakby robione na odwal. Niemniej brakuje tu jakiegoś pazura czy czegoś wyrazistszego w kwestii stylu. To jednak rekompensuje bardzo soczysta obsada, gdzie każdy ma swoje pięć minut, by móc zabłysnąć. Jednak najważniejsze są tutaj fantastyczne role Diane Lane oraz Phoebe Dynevor. Pierwsza jako matrona z bardzo silnymi przekonaniami liberalnymi, próbując trzymać ład i kontrolę nad wszystkim, druga zaś pozornie łagodna oraz delikatna, lecz jest w niej pewne wyrachowanie oraz manipulacja (przygotowanie przed lustrem nim poznać teściów). Tutaj lecą najmocniejsze iskry, niejako walcząc o „władzę”. Jednak reszta też ma swoje momenty jak zaskakująco poważny Dylan O’Brien, czarujący oraz opanowany Kyle Chandler czy będąca na skraju depresji i obojętności Deutch, przykuwając uwagę.

Więc czy „Rocznica” jest udanym filmem? Teoretycznie odpowiedź brzmi tak, choć miałem pewne poczucie niedosytu. Świetnie zagrane kino obyczajowe, może trochę teatralne w formie i treści oraz udające troszkę głębię, niemniej w trakcie seansu wsysa niczym odkurzacz, trzyma w napięciu do samego końca. Ale kibicuję Komasie oraz mam nadzieję, że następny film będzie lepszy.

7/10

Radosław Ostrowski

Rozmowa

Każdy kinoman musiał zetknąć się z Francisem Fordem Coppolą. „Ojciec chrzestny”, „Czas Apokalipsy”, „Dracula” czy najnowsze, odjechane „Megalopolis”. Ale między dwiema częściami mafijnej sagi rodu Corleone zrealizował ostatni, kameralny film w swoim dorobku. I jednocześnie jeden z najbardziej nietypowych.

„Rozmowa” zaczyna się niepozornie: od widoku na plac w San Francisco z bardzo daleka. Niby nic się nie dzieje: mim chodzi, gra jakiś muzyk, menel leży na ławeczce. No i jeszcze jest młoda parka – chodzą, rozmawiają, niby nic niezwykłego. A jednak oboje są podsłuchiwani. Grupą podsłuchującą kieruje Harry Caul (Gene Hackman), używając sprzętu: od dalekiego zasięgu mikrofonów po bliskie mikrofony. Kto mu zlecił zlecenie? Nie wiadomo, ale płaci sporo. Mężczyznę to nie interesuje i nie obchodzi. Ale uważniej wsłuchując się w strzępki konwersacji zaczyna podejrzewać… morderstwo. I to budzi w nim pewien konflikt, co z tym wszystkim zrobić.

Coppola pozornie wydaje się być thrillerem, ale tak naprawdę „Rozmowa” to zupełnie inna bestia. Tak naprawdę to psychologiczny dramat z kryminalna intrygą. Razem z Harrym próbujemy rozgryźć i odczytać podteksty niby zwykłej rozmowy. Ciągle zapętlane fragmenty (kapitalna robota dźwiękowca Waltera Murcha, tworzącego wszelkie zniekształcenia), odtwarzane taśmy, pokazywane obrazy – reżyser coraz bardziej naciska oraz wchodzi w głowę niepozornego człowieka. Człowieka, który próbuje nie rzucać się w oczy, unika jakiegokolwiek kontaktu, by nie mogło to być wykorzystane przeciwko niemu. Dlatego tak wiele czasu spędzamy właśnie z nim, zaś sama tajemnica rozmowy przez 2/3 filmu jest tłem.

I muszę przyznać, że mimo fenomenalnego Gene’a Hackmana w roli Harry’ego, te momenty pokazujące naszego bohatera wywoływały we mnie znużenie. Wyjątkiem były oniryczne przebitki, pokazujące wyrzuty sumienia oraz częściowo odkrywaną tajemnicę z życia bohatera. Plus absolutnie silny emocjonalnie moment w toalecie hotelowego pokoju, co przypominało mi „Psychozę”. Jeszcze trzeba wspomnieć o tajemniczym Harrisonie Fordzie (asystent dyrektora), duecie Frederic Forrest/Cindy Williams czy bardzo solidny Johnie Cazale (Stan, wspólnik Harry’ego).

„Rozmowa” jest dzieckiem swoich czasów, powstając parę miesięcy przed wybuchem afery Watergate, dając jej dodatkowej siły. Kameralne dzieło Coppoli tematycznie wydaje się bardziej aktualnie niż kiedykolwiek, mimo potężnego rozwoju technologii. Niemniej nie porwała mnie tak bardzo jak sądziłem, co mnie zaskoczyło.

7/10

Radosław Ostrowski

Predator: Strefa zagrożenia

Dan Trachtenberg stał się zbawcą serii „Predator”, choć jego filmy powstały od razu na platformę streamingową. „Strefa zagrożenia” to pierwsza od czasów „The Predatora” część serii, która trafiła na ekrany kin i – co wielu wkurzyło – posiadał kategorię wiekową PG-13. Czyżby Disney chciał wykastrować największego myśliwego w galaktyce?

„Strefa zagrożenia” zaczyna się na planecie Yautia Prime, skąd na swoje safari wyruszają Predatory. Jednym z nich jest Dek (Dimitrius Schuster-Koloamantangi), który ma udowodnić swoją wartość jako wojownik. Wspierany przez brata i znienawidzony przez ojca wyrusza zdobyć swoje pierwsze trofeum. I decyduje się wyruszyć na Gennę, nazywaną planetą śmierci (żaden Predator nigdy stamtąd nie wrócił) oraz upolować Kaliska – groźną bestię, rzekomo nie do zabicia. Lądowanie na planecie jest twarde i nieprzyjemne, a wszystko i wszyscy chcą Deka zabić. Wtedy na drodze trafia na Thię (Elle Fanning) – pozbawioną nóg androidkę działu broni biologicznej korporacji Weyland-Yutani. Jej ekipa wpadła na Kaliska, co skończyło się niezbyt przyjaźnie.

Już tutaj czuć pewną zmianę tonalną, która mocno podzieli widownię. Reżyser zamiast krwawego i brutalnego horroru poszedł w kino przygodowe, gdzie to nasz Dek jest zwierzyną. Nie ma tu krwi, bo zamiast ludzi oraz polowania na Ziemi, by znowu dostać wpierdol od Wikingów, samurajów czy innego Schwarzeneggera, mierzy się z fauną i florą Genny. Sama planeta potrafi być jednocześnie różnorodna, zjawiskowo wyglądająca oraz bardzo niebezpieczna. Od momentu pojawia się Thii, „Strefa zagrożenia” wchodzi w znajomy ton buddy movie, choć nasza towarzyszka początkowo irytuje swoją gadaniną i humor wydaje się wymuszony. Nawet pojawia się pewien uroczy stworek, stający się towarzyszem. Zaraz, to tego Predatora robił Pixar czy inny Disney?

Choć nie mamy tutaj ludzkiej krwi ani przekleństw na ekranie, to jednak akcja jest brutalna, makabryczna oraz obrzydliwa. I reżyser świetnie filmuje akcję (próba zabicia bizona chodzącego po szklanej trawie) oraz buduje napięcie. Oraz poszerza świat samego wojownika Yautia, dając mu mowę, zupełnie inne zabawki (łuk i miecz). A jednocześnie sam Dek świetnie grany przez Schustera-Koloamantangiego oraz efekty komputerowe przechodzi ważną ewolucję. Od mrukliwego, szorstkiego wojownika napędzanego przez dumę, ambicję oraz toksyczną męskość po bardziej empatycznego, dbającego o „swoje stado” lidera. Świetnie uzupełnia go Elle Fanning w podwójnej roli: sympatycznej Thai oraz bardziej chłodną, skupioną na zadaniu Tessę (także androida, a rozpoznać je można po… brwiach).

Ze wszystkich trzech filmów z serii „Predator” od Dana Trachtenberga, to „Strefa zagrożenia” jest najsłabsza. Nie mam problemów ze zmianą tonu i konwencji, zaś uczynienie wojownika rasy Yautia protagonistą wnosi sporo świeżości. Zgrzytały we mnie nie do końca pasujące akcenty humorystyczne oraz krótkie momenty przestoju, niemniej to cholernie dobry kawał kina. Nie wiem, czy następną częścią będzie konfrontacja Predatora z Xenomorphem, jednak nadal jestem zaciekawiony dalszym ciągiem.

7/10

Radosław Ostrowski