Zwierzogród 2

Chyba na żadną kontynuację w tym roku nie czekałem tak bardzo jak na drugą część „Zwierzogrodu”. Bardzo szeroka metropolia mieszająca wszystkie rasy antropomorficznych zwierząt dawała sporą przestrzeń do eksploracji. Plus nasz cudowny niedopasowany duet lis Nick Bajer/królik Judy Hops, którzy działają jako stróże prawa. Jak sobie poradzi nasz duet, którego zaczyna coś zgrzytać?

Bo Bajer to wygadany cwaniaczek, zaś Hops jest aż nadgorliwa w prowadzeniu spraw, nie potrafiąc odpuścić. Tym razem pakują się w o wiele poważniejszą intrygę niż poprzednio. Tym razem wszystko krąży wokół kodeksu Rysiowieckich – rodu założycielskiego miasta, które działa już od 100 lat. Z jakiegoś powodu rękę – nie dosłownie, lecz w przenośni – chce położyć pewien… wąż. Co jest dość niezwykłe, albowiem gady w mieście nie są zbyt powszechnym widokiem. Szczególnie te śliskie, co wiąże się z tajemniczą zbrodnią czasów założenia miasta. Więc nasza para (wbrew przełożonemu, kolegom i częściowo sobie) decyduje się rozwikłać zagadkę.

Wraca duet twórców Byron Howard/Jared Bush i wydawałoby się, że po tylu latach twórcy nie będą mieli zbyt wiele pomysłów na sequel. Bo znowu będziemy mieli komedię opartą na zderzeniu charakterów i kontrastach, przy użyciu stereotypów antropomorficznych zwierzątek? Pomyślcie jeszcze raz. Dość szybko wskakujemy do historii (po krótkim przypomnieniu zakończenia oryginału), gdzie w centrum znajduje się nasz duet. Między nimi nadal jest chemia, ale też są tarcia, które wystawią ich „współpracę” na wysoką próbę. Sama intryga pozwala odkryć inne lokacje jak rodzinna siedziba Rysiowieckich (rysie), górskie krajobrazy, mocno inspirowane Luizjaną dzielnica wodna czy pustynię. Miejscówki są zróżnicowane i pięknie wyglądające – szczególnie finał w opustoszałej dzielnicy gadów. Jednocześnie nie brakuje tu przykład jak bardzo łatwo można zmanipulować społecznością, by wywołać strach, wrogość i uprzedzenia. Szczególnie wobec jednostek wpływowych i przy władzy. Może historia bywa przewidywalna, jednak angażuje swoim tempem, bardzo kreatywnymi pościgami oraz satysfakcjonującym zakończeniem. Nie brakuje powrotu starych znajomych (pan Be, czyli kreci ojciec chrzestny; sprzedający lipne filmy Łasica; leniwiec Flash), lecz nie ma tu żerowania na nostalgii oraz parę zaskakujących odniesień (nie spodziewałem się w animacji Disneya… „Lśnienia” Kubricka). Z kolei nowi bohaterowie (podcasterka Gryzelda Klonowska, nie pasujący do rodziny Ryszard czy podejrzany wąż – Grześ Żmijewski) pięknie uzupełniają się i wnoszą sporo świeżości.

No i nie można nie wspomnieć o polskim dubbingu. Nieżyjącego już Wojciecha Paszkowskiego na stołku reżysera zastąpił Grzegorz Pawlak (głos Flasha), zaś dialogi tłumaczył Jakub Wecsile. Zachowano przekład nazwisk postaci i nazw własnych, które są dość kreatywne. Stare głosy wracają, w tym rewelacyjny duet Julia Kamińska/Paweł Domagała, których ciągle słucha się z przyjemnością. Z nowych głosów najlepiej wypadł zaskakujący Maciej Stuhr (Grześ Żmijewski), trzymający klasę Andrzej Grabowski (Krzesimir Rysiowiecki) oraz żywiołowa stand-uperka Wiolka Walaszczyk (Gryzelda Klonowska). Jest tutaj jeszcze parę zaskakujących epizodów, o których nie chcę mówić, ale odkrywanie ich jest dodatkową frajdą i wielokrotnie łapałem się na tym, że znam ten głos.

Czy warto było czekać na kontynuację „Zwierzogrodu”? Jak najbardziej tak. Twórcy tutaj czerpią w pełni z konwencji buddy movie, mają świetnie napisane postaci, sama animacja jest pełna uroku oraz szczegółów, zaś intryga angażuje. Film daje sporo frajdy najmłodszym oraz tym troszkę starszym, dorównując i nawet przebijając poprzednikowi. A to nie jest łatwa sztuka.

8/10

Radosław Ostrowski

Predator: Pogromca zabójców

Po sukcesie „Prey” reżyser Dan Trachtenberg musiał zdobyć spore zaufanie u Disneya, bo postanowili mu dać pieczę nad Predatorem. Teraz reżyser szykuje kinową „Strefę zagrożenia”, ale parę miesięcy temu pojawiła się animowana antologia „Pogromca zabójców”. I to dla mnie jedna z największych niespodzianek tego roku oraz – co może zaskoczyć – najlepszym Predatorem od czasu części pierwszej.

Mamy tutaj trzy historie osadzone w trzech różnych realiach czasowych: IX wieku, XVII wieku oraz podczas II wojny światowej. W pierwszej przywódczyni Wikingów Ursa razem z synem Andersem wyrusza, by się zemścić na innym przywódcy. W drugiej dwaj bracia, synowie dajmio walczą przeciwko sobie – jeden jako samuraj, drugi będąc wygnanym (zbyt słabym) ninja. Z kolei w trzeciej mamy młodego mechanika Torresa, który – trochę wbrew sobie – walczy na Pacyfiku. We wszystkich tych akcjach wbija się na trzeciego wojownik z rasy Yautia, będący troszkę takim nieproszonym gościem na imprezie.

Każda część jest niejako osobną opowieścią, która – pod koniec – zaczyna się łączyć. Wszystkie segmenty wyglądają bardzo imponująco, mają swój wyrazisty styl i są bardzo brutalne. Krwawa jatka Ursy przy użyciu tarczy, wkroczenie ninja oraz infiltracja pałacu – to są bardzo soczyste, intensywne, trzymające w napięciu sceny. No i sceny walka powietrznej ze statkiem Predatora. Czuć tutaj stawkę każdej walki, zaś Predator (za każdym razem inaczej uzbrojony) jest bardzo ogromnym wyzwaniem. Mi się najbardziej podobał segment japoński, głównie z powodu niemal braku dialogów – poza początkiem i końcem. Same dialogi są oszczędne, motywacja protagonistów prosta, ale bardzo efektywna. Sama animacja jest bardzo ładna, bardzo płynna oraz przypomina ręcznie malowaną. W tle jeszcze przegrywa mieszająca orkiestrę z elektroniką muzyka, zaś otwarte zakończenie wywołuje apetyt na więcej.

Wygląda na to, że jeden z najbardziej przerażających monstrów w historii kina SF powraca w wielkim stylu. Nawet jeśli idzie znajomym szablonem, to Trachtenberg daje sporo energii, pasji oraz zaangażowania, że chce się „Pogromcę zabójców” oglądać raz za razem. I jeszcze troszkę dodaje (szczególnie w finale) parę detali w tym świecie. Nie mogę doczekać się kolejnych szalonych popisów Trachtenberga w kwestii tego uniwersum.

8/10

Radosław Ostrowski

Beavis i Butt-Head zaliczają Amerykę

Mike Judge obecnie znany jest jako twórca serialu „Dolina Krzemowa” o grupie nerdów i ich próbach stworzenia biznesu na technologii. Jednak parę dekad wcześniej stworzył duet niezbyt lotnych facetów, co spędzają więcej czasu przed telewizorem i myśląc tylko o jednym: bzykanku. Tak pojawili się Beavis i Butt-head, początkowo obecni w serialu MTV. Zaś ich pierwsze wejście na dużym ekranie pojawiło się 30 lat temu.

„Beavis i Butt-Head zaliczają Amerykę” jest ciągiem absurdalnych sytuacji z udziałem naszej dwójki leniwców kanapowych. Ale w końcu muszą ruszyć swoje tyłki, bo… nie ma telewizora. Chłopaki kompletnie nie widzą śladów butów oraz łomu, za to idą przez miasto. Ale zamiast znaleźć odbiornik (nawet próbując wykraść go ze szkoły), pakują się w grubą aferę. Przez pomyłkę zostają wynajęci jako płatni mordercy przez handlarza bronią (Bruce Willis), żeby zająć się jego żoną w Las Vegas. Za 10 tysięcy dolców. Tylko, że Beavis i Butt-Head myślą, że chodzi o bzyknięcie kobiety, a tak naprawdę chodzi o morderstwo.

„Beavis i Butt-Head…” to kompletna mieszanka sensacyjno-szpiegowskiej intrygi z satyrą na ludzką głupotę. Humor może na pierwszy rzut oka wydawać się prostacki i prymitywny, jednak reżyser ma parę sprytnych patentów, by nie nudzić. Czy to żarty oparte na słownych dwuznacznościach (nasza parka wszędzie widzi podtekst seksualny), pokazaniu mentalności chłopaków, gdzie my szybciej łączymy kropki niż bohaterowie (np. gdy na pustyni chłopaki poznają swoich ojców – wiadomo, po kim odziedziczyli inteligencję), gatunkowych kliszach czy lekko psychodelicznym odlocie po kaktusie. A jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że mimo swojego intelektu, mają oni więcej szczęścia niż można było spodziewać. Choć sama kreska jest prosta, to jednak nie przeszkadza. A jeszcze bardziej zadziwiający jest finał, gdzie dzięki zbiegom okoliczności, nasz dziwny duet wychodzi z zadziwiającą lekkością.

Wszystko trzyma w ryzach świetny dubbing. Judge użycza głosu obydwu inteligentnym inaczej facetów i jest absolutnie niesamowity, tworząc unikatowe charaktery. Inny sposób mówienia, mamrotania, tembr głosu – nie byłem w stanie wychwycić, że to ten sam aktor. Do tego jeszcze mamy znienawidzone małżeństwo handlarzy broni, czyli duet Bruce Willis/Demi Moore (mam wrażenie, że ten casting nie był dziełem przypadku) czy Roberta Stacka jako agent AFT na tropie panów B.

Sam muszę przyznać, że po tych 30 latach pierwszy film o Beavisie i Butt-Headzie jest nadal rozbrajająco śmieszny. Judge znowu piętnuje i kpi z ludzkiej głupoty, ale jednocześnie czuć sporo sympatii do tych miłośników oglądania telewizji przed kanapą. Zadziwiające połączenie, które jeszcze długo będzie działać.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Renaissance

Kino spod znaku cyberpankowego SF ma dwa oblicza: japońskich animacji pokroju „Akiry” czy „Ghost in the Shell” oraz amerykańskich filmów pokroju „Blade Runnera” albo innego „Matrixa”. Nie oznacza to, że w innych krajach nie podejmowano prób zmierzenia się z tym podgatunkiem fantastyki naukowej. Takie ryzyko podjął w 2006 roku francuski reżyser Christian Volckman w animacji „Renaissance”.

Akcja toczy się w Paryżu roku 2054, gdzie wszystko i wszystkich można zobaczyć, podsłuchać, obserwować. Tu działa bardzo potężna korporacja Avalon, zajmująca się szeroko pojętą medycyną, w tym prowadzeniem szpitali czy badań naukowych. Jedna z osób zajmujących się badaniami, 22-letnia Ilona Tasujew znika bez śladu. Włącznie z jej samochodem. Do sprawy zostaje skierowany kapitan Karas, bardzo twardy i nie idący na kompromisy śledczy.

Reżyser mocno tutaj inspiruje się kultowym klasykiem Ridleya Scotta z 1982 roku. „Renaissance” to ubrany w sztafaż SF kryminał noir, z masą znajomych elementów: wielkiej tajemnicy, co może zmienić oblicze świata; chciwa korporacja zacierająca ślady; nieustępliwy detektyw, dystopia. Brakuje tylko tutaj robotów czy futurystycznych maszyn, co oszałamiają swoim wyglądem. Całość jest o wiele bardziej przyziemna i skupiona na samym śledztwie. Problem w tym, że dialogi niespecjalnie zapadają w pamięć, samo rozwiązanie jest dość przewidywalne i jedynie gorzki finał potrafił uderzyć.

Co wyróżnia film Volckmana od innych animacji to jego stylistyka. Stworzona przez Attitude Studio animacja wykorzystała technikę motion capture, następnie całość przeniesiono do komputera, gdzie stworzono tła oraz fakturę. Samo w sobie nie byłoby niczym dziwnym, gdyby nie jeden istotny szczegół. Całość jest zrobiona w czerni i bieli, ale nie w stylu dawnych filmów z lat 30., 40. czy 50. Nie ma tu żadnych odcieni szarości, tylko czerń tak lepka niczym sama noc, przerywana tylko bielą świateł. Nieważne, czy są to światła reklam, mieszkań, klubu, samochodu czy latarki – po niemal 20 latach wygląda to imponująco. Szczególne wrażenie zrobił na mnie widok z szyb albo brawurowego pościgu samochodowego z gonitwą przez szklaną powierzchnię nad katedrą Notre-Dame. O podziemnym metrze nawet nie chcę wspominać – nie można od tego oderwać oczu.

W sumie mógłbym podsumować, że „Renesans” to klasyczny przerost formy nad treścią. Za dużo skupienia jest tutaj na warstwie wizualnej (bardzo imponującej, z cudownymi przejściami montażowymi), próbując zamaskować dość szablonową opowieść spod znaku noir SF. Swoją drogą jest w tym cholernie skuteczny.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Pan Wilk i spółka 2

Zazwyczaj sequele są traktowane jako łatwy, prosty i nawet bezczelny skok na kasę. Bardzo rzadko udaje się kontynuacja na poziomie poprzednika. Taki jest właśnie przypadek „Pana Wilka i spółki 2” – jednego z najlepszych heist movies ostatnich lat oraz najlepszej odsłony „Szybkich i wściekłych”.

Nasza szalona paczka bandziorów próbują przejść na dobrą stronę prawa. Jednak łatwo nie jest – o pracę jest bardzo ciężko, rachunki i czynsz stale rosną, co wywołuje silną frustrację. Jedynie Wąż sprawia wrażenie dziwnie zadowolonego: chodzi na jogę, trenuje i nie przejmuje się niczym. Co budzi pewne podejrzenia u pana Wilka. Ten zaczyna dostrzegać szansę na powrót. W okolicy szaleje złodziej zwany Widmowym Bandytą, który nie zostawia po sobie żadnego śladu. Schwytanie tego złodzieja wydawałoby się idealną szansą na rozpoczęcie nowego życia dla pana Wilka i spółki, więc planuje zasadzkę na ostatni cel – pas mistrza wrestlingu. Podejrzanym jest Wąż, ale na miejscu prawda okazuje się bardziej skomplikowana. Do tego ekipa Wilka zostaje wrobiona w kradzież, za którą stoi inny gang i zmusza grupkę do wspólnej akcji.

Reżyser Pierre Perifel wraca na stołek twórcy i od samego początku wskakujemy na szalone tory. Mamy fantastycznie zrobiony pierwszy skok z udziałem Włóczki (tarantula-hakerka) w Egipcie. Akcja jest bardzo intensywna, szalona, ze sporą ilością gwałtownych zbliżeń, masy kurzu i dymu (te efekty wyglądają niesamowicie) oraz slow-motion. Ekscytująca scena, która przeskakuje do – o wiele bardziej szarej – rzeczywistości. I film pokazuje jak bardzo niełatwo jest wyjść na prostą, zwłaszcza mając tak „sławną” przeszłość.

Sama intryga oraz główny plan jest poprowadzony w bardzo pomysłowy sposób. Nie tylko skala oraz stawka jest dużo większa, z kolei główna antagonistka (Kitty Kat) jest bardzo wyrazista, zadziorna oraz balansuje między sympatią a groźbą. Nadal siłą filmu pozostaje silna chemia między naszą paczką (anty)bohaterów, wizualne gagi oraz szalonymi twistami. Od próby zdobycia cennego zegarka po (dosłowny) lot w kosmos, gdzie Wilk ze spółką musi powstrzymać Kitty z kumpelami. Animacja wygląda bardzo imponująco, nawet jeśli nie jest to poziom przepięknego „Dzikiego robota”. Imponuje ilość detali (zwłaszcza w scenach kosmicznych), zmiany stylistyczne (krótkie przejście na ręcznie rysowaną kreskę) oraz zabawa chronologią czy szybkie cięcia montażowe. Trudno oderwać wzrok, zaś w tle gra jazzowo-elektroniczna muzyka Daniela Pembertona. W zasadzie trudno mi się tu w warstwie technicznej czy fabularnej przyczepić.

„Pan Wilk i spółka 2” jest pokazywany tylko z polskim dubbingiem, ale tutaj nie czuć dużego spadku jakości. Nadal za tłumaczenie odpowiada Bartosz Wierzbięta, zaś reżyserią zajęła się weteranka Joanna Węgrzynowska. Wraca obsada głosowa z poprzedniej części ze świetnym Szymonem Roszakiem na czele i nikt tutaj nie zawodzi. Nowością jest tu trio złodziejek, grane przez cholernie dobrą Annę Szymańczyk (Kitty Kat), zadziwiająco uroczą Olgę Szomańską (ptak Doom/Suzan) oraz Emilię Komornicką (hakerka Pigtail mówiąca z „rosyjskim” akcentem). Też czuć tutaj zgranie nowej ekipy, dodając troszkę więcej napięcia.

Chyba w ostatnich latach nie ma tak równego studia specjalizującego się w animacji jak DreamWorks, walące niemal hit za hitem („Pan Wilk i spółka”, „Kot w butach: Ostatnie życzenie”, „Dziki robot”, „Dog Man”). Nie inaczej jest z nową częścią przygód pana Wilka, dorównującej i nawet wręcz przebijającej pierwszą część, a zakończenie zostawia furtkę na ciąg dalszy. Nie wiem jak wy, ale na kolejną eskapadę eks-złodziei chętnie się wybiorę.

8/10

Radosław Ostrowski

Chip i Dale: Brygada RR

Czy w dzisiejszych czasach można zrobić reboot/sequel, ale taki z jajem i biglem? Jak się okazuje, można i da się, tylko trzeba pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. Tak jak zrobiono z pełnometrażową wersją „Chipa i Dale’a”. Film Akivy Schaffera to najbardziej szalone połączenie filmu aktorskiego z animacją od czasu „Kto wrobił królika Rogera” i fan serwisem oraz odniesieniami do popkultury godne „Deadpoola” oraz o niebo lepiej wykonane niż w nowym „Kosmicznym meczu”.

Jak sam tytuł mówi, pokazuje nasze wiewiórki po ponad 30 latach od emisji serialu „Brygada RR”. Dale nadal żyje przeszłością, przeszedł komputerową operację plastyczną (w sensie jest trójwymiarowy i w CGI), pojawia się na konwentach oraz jest niezbyt lotny. Z kolei Chip przebranżowił się na agenta ubezpieczeniowego w korpo, radzi sobie świetnie, lecz mieszka z psem. Odkąd ten mniej mądry chciał pójść własną drogą, co doprowadziło do końca serialu. Teraz jednak będą zmuszeni działać razem. Wszystko z powodu zaginięcia ich kolegi, Jacka „Rocky’ego” Roqueforta. I nie jest to pierwsze zaginięcie dawnego celebryty ze świata kreskówek, zaś policja jest kompletnie bezradna.

Reżyser w zasadzie robi współczesną wersję „Królika Rogera”. Czyli z jednej strony mamy kryminalną zagadkę do rozwiązania przez niedopasowany duet. Niczym w klasycznym buddy movie, gdzie skontrastowany duet zaczyna docierać i świetnie się uzupełniać. Ale z drugiej strony to komedia pełną gębą, będąca jednocześnie pastiszem konwencji oraz masą odwołań do popkultury. Głównie amerykańskiej animacji, gdzie czasem coś zabawnego może pojawić się w tle (plakat, postać), a nawet do konkretnej sceny (jak choćby do „Parku Jurajskiego” czy „Terminatora 2”), tylko trzeba uważnie wypatrywać. Jakim cudem Disneyowi udało się, by wcisnąć do temu filmu m.in…. „South Park” czy Sonica (tą pierwotną wersję z ludzkimi zębami)? Nie mam pojęcia, ale to cholerstwo strasznie działa. Całość jest bardzo w oparach absurdu, zabaw klisz oraz nieoczywistych postaci (główny zły, czyli Słodki Pete).

Także technicznie jest to pokręcone połączenie. Nie ma tutaj tylko animacji ręcznie rysowanej, ale także lalki, CGI, animację poklatkową. Razem z żywymi ludźmi (oraz psem), bez wywoływania zgrzytu i jest to totalny oczopląs. Wygląda to niesamowicie, przy okazji serwując kolejne żarty. Aż musiałem sobie robić pauzy, by wyłapać różne smaczki i japa cały czas się zamykała. Do tego jeszcze wszystko błyszczy dzięki rolom głosowym. Fantastycznie wypada tytułowy duet, czyli John Mulaney/Andy Samberg, zaś ich chemia oraz energia to prawdziwe paliwo. Spokojny i racjonalny Chip w połączeniu z rozgadanym, wręcz chaotycznym Dalem jest niemal idealnym połączeniem. Równie świetnie się prezentuje Will Arnett w roli głównego złola, zaś poza nim jeszcze usłyszymy także choćby J.K. Simmonsa (komendant policji), Setha Rogena, a nawet Erica Banę.

Nie sądziłem, że jeszcze Disney może zrobić coś ciekawego z dawno zapomnianymi postaciami. „Chip i Dale: Brygada RR” nie jest tylko bezczelnym żerowaniem na nostalgii (choć o tym też mówi), ale totalnie szaloną komedią. Nie dziwię się, że reżyser Schaffer robi także nową „Nagą broń” i o jej poziom jestem dziwnie spokojny.

8/10

Radosław Ostrowski

Vaiana 2

Sequeloza kontratakuje, choć w przypadku animacji raczej to nie zaskakuje. Kiedy w 2016 roku pojawiła się „Vaiana”, zbierając (głównie) pozytywnie opinie i zgarniając sporo piniądzorów, kontynuacja wydawała się nieunikniona. Bez twórców poprzedniej części, pierwotnie planowana jako serial, jednak ostatecznie powstał z tego film kinowy. No nie tak dobry jak poprzednik, ale czy warty polecenia?

Druga część dalej skupia się na naszej Vaianie, będącą przewodniczką swojego ludu. Dziewczyna próbuje znaleźć ślady innych plemion, jednak bez sukcesów. Do czasu, gdy znajduje na jednej z wypraw pewien dzban z rysunkami. To daje pewną poszlakę, ale – jak zawsze – wplątują się przodkowie i bogowie. Vaiana niejako dostaje zadanie od ducha wielkiego nawigatora. Musi znaleźć wyspą schowaną przez paskudnego boga w wielkiej chmurze burzowej, by zjednoczyć wszystkie ludy oceanu. Jeśli nie, przestaną istnieć, więc stawka jest więcej niż wysoka. Dziewczyna zbiera do wyprawy świnkę oraz kurę, a także trójkę oryginałów: zrzędliwego dziadka, lecz świetnego ogrodnika Kele, budująca statki Lota i mający zajawkę na Mauiego historyk Moni.

Sama historia nie jest jakoś zaskakująca, a znając proces produkcji spodziewałbym się czegoś bardziej chaotycznego, bałaganiarskiego i pozbawionego sensu. „Vaiana 2” nie pasuje do tego obrazka, choć trochę czuć serialowy rodowód. Początek, gdzie mamy przeplatane losy naszej protagonistki i Mauiego (osobno), może być dość dezorientujący, zaś piosenki śpiewane nie mają takiej mocy jak w pierwszej części. Jest tu parę nowych postaci (trójka pomagierów, którzy początkowo się nie dogadują; tajemnicza pani wampirów Matangi), wracają starzy znajomi (w tym wściekli wojownicy Kakamora), zaś pojawiają się kompletnie nowe rejony. O dziwo wygląda to całkiem przyzwoicie, z paroma olśniewającymi momentami wizualnymi (pieśń motywacyjna Maui).

Dla mnie jednak druga część jest całkiem niezłą produkcją, której mi brakowało większego zaskoczenia. Są tu fundamenty pod potencjalną kontynuację, przesłanie jest jasne, lecz produkcja jest ewidentnie skierowana dla młodszego widza ode mnie. Ja parę razy się nudziłem przez parę powtarzalnych gagów i przewidywalny przebieg wydarzeń.

6/10

Radosław Ostrowski

Ron Usterka

Co jakiś czas pojawia się nowe studio realizujące filmy animowane, próbując się przebić do pierwszej ligi. Do grona takich aspirujących twórców jak Laika czy Aardman dołącza brytyjsko-amerykańska filmy Locksmith Animation. Studio założyła między innymi dwoje współpracowników Aardman: Sarah Smith i Julie Lockhart, jednak na pierwszą animację musieliśmy czekać aż 7 lat, do 2021 roku.

„Ron Usterka” ma intrygujący punkt wyjścia. Wyobraźmy sobie świat, gdzie potężna korporacja stworzyła robota, pełniącego funkcję… przyjaciela. A przy okazji pomagać zebrać przyjaciół w social mediach, przekazywać zdjęcia, filmiki, gry i tym podobne. O zbieraniu danych w celu wciskania wszelkiej maści produktów oraz szpiegowaniu nawet nie wspominam. Jedynym dzieciakiem w szkole w miasteczku Nonsuch nie posiadającym B-bota (tak nazywane są maszyny) jest Barney Budowski. Chłopak jest outsiderem, którego rodzina (ojciec i ekscentryczna babcia) przenieśli się z Bułgarii, zaś jego przyjaciele za bardzo są zajęci relacjami z B-botami. W końcu ojciec wykupuje popsuty model o imieniu Ron, który jest offline oraz nie posiadający żadnych bajerów czy zabezpieczeń. Co może powstać z tego zderzenia?

Dzieło duetu Sarah Smith/Jean-Philippe Vine w zasadzie jest futurystyczną wariacją historii o chłopcu i jego psie. A że tutaj psem jest robot, to jest już inna kwestia. „Ron Usterka” jest o budowaniu więzi oraz przyjaźni w świecie wirtualnym. Początkowo jest to mocno ogrywane w komediowym tonie, bo Ron jest (delikatnie mówiąc) niezbyt ogarnięty, co doprowadza do chaosu, obciachu, a nawet… przemocy. Spokojnie, Ron to nie „Terminator” czy laleczka Chucky, zaś filmowi bliżej jest do „Free Guy”. Sama ewolucja więzi między Barneyem a Ronem pokazana jest bardzo naturalnie, nie bez wybojów, spięć oraz… humoru. Obaj niejako uczą się czym jest przyjaźń, przy okazji odmieniając niejako swoje losy. Przy okazji doprowadzając czasem do potężnego zamieszania (inne roboty pozbywające się zabezpieczeń) oraz punktując konsekwencje życia wirtualnego. Choć w tym ostatnim aspekcie, tak jak obłudnego działania technologicznych korporacji, nie pokazuje niczego nowego (i nawet bywa w tym bardzo bezpośredni).

Również sama animacja prezentuje się naprawdę dobrze. Od prostego wyglądu B-botów po nie realistyczne wyglądy postaci aż po miejscami mocne kolory (siedziba firmy Bubble czy ich konferencje). W tle jeszcze gra okraszona elektroniką muzyka, zaś role głosowe wypadają bardzo solidnie. Od niepewnego Jacka Dylana Glazera (Barney) przez nie do rozpoznania Zacha Galifianakisa (Ron, miejscami bardziej brzmiał jak Ryan Reynoldsa) aż po zaskakującą Olivię Colman (babcia Donka).

Może i „Ron Usterka” nie opowiada niczego nowego w kwestii relacji człowiek/technologia, jednak ma w sobie masę uroku, dynamicznych scen akcji oraz humoru, że nie pozwala przejść obojętnie. Solidny debiut, pokazujący spory potencjał studia.

7/10

Radosław Ostrowski

Tarzan

Nie od dziś wiadomo, że kino czerpie między innymi z literatury. Do tego stopnia, iż niektóre postacie pojawiały się w różnych formach: od Sherlocka Holmesa przez adaptacje sztuk Szekspira po superbohaterów z komiksów. Równie chętnie adaptowanym bohaterem był Tarzan – postać z cyklu powieści Edgara Rice Borroughsa. Chociaż w ostatnim czasie raczej nie wywoływał takiej ekscytacji jak w latach 30. czy 40. Prędzej czy później musiała powstać animowana wersja przygód Człowieka Małpy, do czego doszło w roku 1999 u Disneya.

Sama historia zaczyna się znajomo: rodzina z synem opuszczają płonący okręt i trafiają gdzieś na afrykańską wyspę. Tam udaje im się zbudować dom oraz w miarę normalnie funkcjonować (zważywszy na okoliczności). Ale szczęście nie trwa długo, gdyż dorośli zostają zabici przez geparda. Jednak niemowlę zostaje uratowane przez małpią samicę – Kalę. Chłopak wyrastał wśród małp jako Tarzan i próbował się odnaleźć w środowisku. Lubił pakować się w tarapaty, ale zaprzyjaźnił się z siostrzenicą Terą oraz słoniem Tantorem. Jego sytuacja zmienia się pod wpływem dwóch wydarzeń. Po pierwsze, zabija geparda. Po drugie, przypadkowo trafia na grupę… ludzi.

Za animowanego „Tarzana” odpowiada duet Chris Buck/Kevin Lima. Pierwszy później stworzy m.in. „Krainę lodu”, drugi przerzuci się z animacji na filmy aktorskie pokroju „102 dalmatyńczyków” czy „Zaczarowanej”. Sama historia człowieka wychowanego w świecie zwierząt, który zostaje zderzony z cywilizacją jest właściwie samograjem i w zasadzie nie do spieprzenia. Mamy parę znajomych elementów z innych animacji Disneya pokroju rozbrajających złodziei drugiego planu (bardzo wygadana Tera i dość nerwowy Tantor) czy wpadających w ucho piosenek Phila Collinsa, pełniących rolę komentarza do wydarzeń. Kreska mieszająca drugi i trzeci wymiar zestarzała się z godnością, zaś akcja ma swoje świetne momenty (ucieczka Jane przez pawianami, Tarzan ślizgający się po gałęziach niczym na deskorolce).

Problem jednak w tym, że „Tarzan” nie potrafił mnie za bardzo zaangażować. Dla mnie pewnym problemem było zadziwiająco szybkie tempo. Może doprecyzuje: mamy sporo czasu w pierwszej połowie, gdzie Tarzan przebywa z małpami. Jednak w momencie poznania Jane, czyli ekscentrycznej, zafascynowanej małpami córce profesora coś dziwnego się dzieje. Wszystko zaczyna dziać się za szybko: od romansu przez rozdarcie Tarzana aż po finałową konfrontację między myśliwym/ochroniarzem a naszym bohaterem. Nie brakuje tu mrocznych momentów jak walka Kali z gepardem, co bardzo mnie zaskoczyło.

„Tarzan” jest ostatnim filmem z okresu renesansu Disneya i jest całkiem przyzwoitym kawałkiem animacji. Nie zaskakuje może fabularnie, role głosowe są solidne, technicznie też dobrze się trzyma, lecz brakuje jakiejś iskry. Czegoś elektryzującego, co pozostałoby ze mną na dłużej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Vaiana: Skarb oceanu

Parafrazując Forresta Gumpa: Oglądanie animacji Disneya jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, na co trafisz. W zasadzie po kupnie Pixara wytwórnia Myszki Miki mogłaby w zasadzie zrezygnować z tworzenia animacji, jednak ta wewnętrzna rywalizacja jest im potrzebna. By pobudzić kreatywność czy coś takiego. Co przynosi efekty w postaci pierwszej „Krainy lodu”, „Ralpha Demolki” czy „Zwierzogrodu”. A jak się w tym wszystkim odnajduje „Vaiana”?

Tym razem trafiamy na jednej z wysp na Polinezji, gdzie mieszka córka wodza Moana. Wysepka jest niemal samowystarczalna: ryby, owoce z drzew i palm. No jakby jesteśmy w raju. Ale dziewucha cały czas czuję zew morza. Że musi wypłynąć poza wyspę, jednak każda jej próba kończy się niepowodzeniem. Jednak sytuacja na wyspie zaczyna się pogarszać. Nagle ryby nie są wyławiane, owoce zaczynają się psuć, zaś drzewa obumierają. Wszystko, że dawno, dawno temu pewien półbóg Maui wykradł serce bogini-wyspy Te Fite. Ale uciekając półbóg został strącony, zaś serce przepadło. W końcu Moana decyduje się wyruszyć w morze, znaleźć Mauiego oraz przywrócić serce bogini Te Fite.

Za „Vaianę” odpowiada duet John Musker/Ron Clements, którzy byli odpowiedzialni za produkcję z okresu renesansu Disneya w rodzaju „Małej syrenki” i „Aladyna”, a także niedocenionej „Planety skarbów”. Tym razem poszli w pełną animację komputerową (wcześniej mieszali animację 3D z 2D w „Planecie skarbów”). Sama historia jest prosta, gdzie zdeterminowana (oraz pełna marzeń i nadziei) dziewczyna razem z półbogiem muszą niejako uratować świat. Problem w tym, że nasz Maui ma pewne problemy z pewnością siebie i – jak na boga-celebrytę przystało – bywa strasznie kapryśny. Ta dynamika między nimi (plus jeszcze jeden z tatuaży) jest prawdziwym sercem tego filmu, pokazując jak wiele są w stanie osiągnąć. Nawet jeśli jest to przewidywalne, angażuje emocjonalnie.

Nie oznacza to jednak, że filmowi brakuje skali godnej blockbustera: od świetnego wstępu przez wejście do krainy potworów z bardzo lśniącym… krabem aż po konfrontację z Te Ka. O ucieczce przed statkiem morskich piratów z… kokosów nawet nie wspominam. Oczywiście pojawiają się typowe elementy dla tego typu produkcji: od chwytliwych piosenek z mocno etnicznym zabarwieniem przez robiącego za śmieszka zwierzaka (kurczak Heihei z dużymi oczami) aż po bardzo piękną stylistykę. Humor też działa (jak ocean umieszczający z powrotem Moanę czy lekkie docinki), choć są pewne drobne momenty spowalniające tempo.

To wszystko jednak działa dzięki świetnemu duetowi Auli’i Cravalho/Dwayne Johnson. Ona ma w sobie masę uroku, determinacji i wdzięku, próbująca zawalczyć o swój lud. On zaś robi wrażenie pewnego siebie luzaka/twardziela, jednak pod nią kryje się bardzo chwiejny, niepewny siebie wojownik. Świetnie się uzupełniają, przez co ich los mnie obchodził. Szoł skradł w drobnym epizodzie Jermaine Clement w roli kraba Tamatoa (scena śpiewana i jego świecące skarby sprawiają, że całość wygląda niczym w dyskotece), zapadając najmocniej w pamięć.

Pierwsza „Vaiana” to kolejna z zaskakujących pereł w filmografii Disneya ostatnich lat. Bardziej przygodowe kino w starym stylu, z chwytliwymi numerami, wyrazistą parą pozytywnych bohaterów. Do tego osadzenie w mniej znanej kulturze i mitologii dodaje pewnej unikatowości. Czuję, że jeszcze wrócę do tego świata.

7,5/10

Radosław Ostrowski