Nazywam się Dolemite

Ruby Ray Moore – słyszeliście o tym skurwielu? Bo ja nie, ale w Stanach to jedna z najważniejszych postaci dla czarnoskórej społeczności. Wokalista, stand-uper, tancerz, a nawet jasnowidz. Ten facet próbował wszystkiego, by osiągnąć sukces, tylko że teraz pracuje w sklepie płytowym jako sprzedawca. A przecież miało być inaczej, były plany, sława, chwała i kasa. Powoli jednak zaczyna przebijać się, dzięki inspirowaniu się dialogami meneli, tworząc nową postać o ksywie Dolemite. I to jest początek, ale Moore’owi ciągle mało, więc planuje zrobić… film o Dolemacie, nie mając o tym zielonego pojęcia.

dolemite1

Filmy Netflixa zazwyczaj są śmieciowym gniotem, który ma zapchać miejsce w ich bibliotece. Ale zdarzają się ciekawsze rzeczy, tylko ciężko je wyłuskać. Taki jest właśnie film Craiga Brewera, oparty na prawdziwej historii Moore’a. Od razu miałem skojarzenia z „Ed Woodem”, gdzie też mamy człowieka próbującego odnieść sukces, tylko za grosz nie mającego talentu. Moore ma o tyle problem, że nie potrafi odnaleźć się w realiach lat 70., próbując znaleźć swoją widownię. Jednak nie można facetowi odnaleźć pasji, umiejętności obserwacji i chęci dostarczania rozrywki, nawet opartej na wulgarności, chamstwie oraz prostych przyjemnościach. Jakby myśląc, że jak coś było dobre dawno, to będzie dobre zawsze. O dziwo, to zaczyna działać, zaś Moore coraz bardziej ryzykuje dla większego przebicia. Reżyser bardzo lubi tego bohatera i pokazuje go z sympatią, nawet w chwilach zwątpienia.

dolemite2

Bo Moore’a znienawidzić się nie da, a swoją energią i pasją jest w stanie zarazić innych, co widać w scenach przygotowania występu w domu (by następnie go nagrać na płytę) czy podczas kręcenia filmu. Niby takich historii było wiele i wiemy, co się wydarzy, ale to wszystko angażuje oraz bawi do końca. Czuć ten klimat lat 70., zarówno w bardzo bogatej scenografii, jak i rewelacyjnych kostiumach czy bardzo funkowej w duchu muzyce a’la Isaac Hayes czy Lalo Schifrin. Wszystko to wydaje się tak naturalne, jakbyśmy dokładnie byli w tym okresie. No i jeszcze te zdjęcia, z mocnymi kolorami. Realizacyjnie to wielka frajda.

dolemite3

Prawdziwym skarbem oraz sercem tego filmu jest wracający po przerwie Eddie Murphy, który jest tutaj prawdziwą petardą. Aktor w roli Moore’a absolutnie błyszczy, przypominając swoje największe występy w swojej karierze. Ta energia, pasja oraz szczerość biją z ekranu, nieważne czy występuje przed mikrofonem w klubie, występuje w filmie czy walczy o realizację swoich projektów przed szychami. Murphy’emu towarzyszy galeria świetnych postaci drugoplanowych jak wokalista Ben Taylor (świetny Craig Robinson), ambitny scenarzysta Jerry Jones (dość zaskakujący Michael-Keegan Key) czy dostająca szansę na swoje 5 minut Lady Reed (fantastyczna Da’Vine Joy Randolph). Ale dla mnie największą niespodziankę zrobił Wesley Snipes jako D’Urville Martin, który ma duże ego oraz wywyższa się z całej ekipy. Kradnie szoł swoim głosem i pokazuje, że jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

„Nazywam się Dolemite” to dla mnie przede wszystkim aktorskie zmartwychwstanie Eddie’ego Murphy, który pokazuje dawny pazur oraz energię z czasów świetności. A i sam film to biografia zrobiona z jajem, pasją oraz klimatem lat 70. O takiego Netflixa nic nie robiłem.

8/10

Radosław Ostrowski

Irlandczyk

Martin Scorsese to jeden z tych filmowców, na którego filmy – jakiekolwiek by nie były – zawsze się czeka. Ten człowiek wyrobił sobie reputację jednego z największych reżyserów kina amerykańskiego, chociaż ostatnio mówi się o jego wypowiedzi na temat filmów z gośćmi w lateksach. Zostawmy tą dyskusję i skupmy się na najnowszym dziele mistrza zrobionym dla Netflixa. Filmie gangsterskim. Trwającym ponad trzy i pół godziny. Zainteresowani?

Głównym bohaterem „Irlandczyka” jest Frank Sheeran. Kiedy go poznajemy, przebywa w domu starców i jest już w mocno zaawansowanym wieku. Zaczyna nam opowiadać o sobie, a cała historia pokazana jest nam na trzech planach czasowych: współcześnie, w okresie od lat 50. do połowy 70. oraz podczas podróży samochodem na ślub w 1975 roku. Swoją karierę zaczynał jako kierowca ciężarówek, potem został związkowcem, a następnie malarzem domów. I nie chodzi o to, że wziął pędzle, robił tapety, ale zabijał ludzi. Dla mafijnej rodziny Bufalino. Ale jego kariera poszła dalej, gdy na swojej drodze spotkał Jimmy’ego Hoffę – szefa amerykańskich związków zawodowych.

irlandczyk3

Jeśli jednak ktoś spodziewa się gangsterskiej rozwałki, efektownych strzelanin oraz rozbryzgującej krwi wszędzie, „Irlandczyk” będzie wielkim rozczarowaniem. Sceny przemocy są tutaj bardzo krótkie, gwałtowne i niespodziewane, ale jest ich bardzo mało. Historia płynie bardzo powoli, skupiając się tylko na dialogach, rozmowach oraz narracji z offu. Brzmi jak powtórka z rozrywki? Bo już widzieliśmy wiele filmów o mafii, gangsterach, więc co można nowego opowiedzieć?

Dla Scorsese najważniejsza jest tutaj opowieść o wyborach, które rzutują na całe nasze życie. Szkoda tylko, że konsekwencje tych decyzji są odczuwalne dopiero po pewnym czasie. Co jest ważniejsze: lojalność wobec przyjaciół (mafii) czy wobec rodziny? Bo to, co nam się wydaje najważniejsze, z upływem czasu może być zwykłą, nieistotną duperelą bez znaczenia. A to, co ważne, mieliśmy cały czas pod nosem. Tylko, co tak naprawdę jest ważne, gdy pod koniec swojego żywota dokonujesz bilansu? I jesteś sam, a zdrowie już jest nie te, trzeba codziennie brać leki, czekając tylko na śmierć. Ten lekko melancholijny klimat budził we mnie skojarzenia z „Dawno temu w Ameryce” Sergio Leone (tylko pół godziny dłuższy od „Irlandczyka”), z którego Scorsese czerpie mocno. Zarówno pod względem tematyki (przemijanie, przyjaźń vs lojalność), jak i konstrukcji (przeplatane linie czasowe).

irlandczyk1

Bo formalnie nie ma tutaj jakiś popisów czy eksperymentów. Owszem, nie brakuje kilku mastershotów, slow-motion czy najazdów na daną postać, ale nie ma czego nowatorskiego. Niemniej wygląda to wszystko bardzo dobrze i jest dopięte do najdrobniejszego detalu. Scenografia, kostiumy, samochody, muzyka – to wszystko pomaga w odtworzeniu realiów epoki. Najwięcej jednak szumu wywołało komputerowe odmłodzenie trójki głównych bohaterów, przez co budżet był bardzo wysoki. I chociaż na początku może to wywołać mocno surrealistyczne, z czasem jednak nie kłuje aż tak bardzo w oczy. Ale im starsza retrospekcja, tym słabiej się to prezentuje.

irlandczyk2

Aktorstwo jednak trzyma bardzo wysoki poziom, a reżyserowi udało się zebrać stara gwardię oraz kilku młodzików. Główną rolę dostał Robert De Niro i tworzy jedną ze swoich lepszych ról ostatnich lat, choć jego bohater jest bardzo wycofany. Ale pod koniec udaje mu się wygrać jego nieudolność, mocno tłumione emocje oraz wyrzuty sumienia. Bardzo zaskakuje Joe Pesci jako Russell Bufalino – bardzo opanowany, spokojny mafiozo, choć budzący sympatię od samego początku. Ale prawdziwy huragan następuje, gdy pojawia się Al Pacino jako Hoffa. Wtedy film nabiera kopa, a aktor szarżuje jak miło, tworząc swoją najlepszą kreację od lat. W jego wykonaniu Hoffa pokazany jest jako charyzmatyczny frontman, pozbawiony cierpliwości, z niewyparzoną gębą oraz wielką pewnością siebie. Przekonany o swojej nietykalności wydaje się człowiekiem nie do złamania, ale tylko do czasu. I ta trójka robi ten film, choć na drugim planie mamy takich gości jak Ray Romano (William Bufalino), Jesse Plemons (Chuckie O’Brien), Bobby Cannavale (Felix DiTulio), Stephen Graham (Anthony Provenzano) czy Harvey Keitel (Angelo Bruno).

irlandczyk4

„Irlandczyk” tylko potwierdza talent Martina Scorsese do opowiadania wciągających historii. Potrafi trzymać w napięciu, świetnie prowadzi aktorów, zaś czas mija bardzo szybko. Ale takiej dawki melancholii w mafijnej opowieści się nie spodziewałem.

8/10

Radosław Ostrowski

Bez obaw, daleko nie zajdzie

Słyszeliście kiedyś o Johnie Callahanie? To był znany satyrycznym rysownikiem, poruszającym się na wózku inwalidzkim. Wychowywany w rodzinie zastępczej, z niemal non stop obecną gorzałą, jego życie zmienia się gwałtownie. Wypadek, całkowity paraliż od pasa w dół i droga na dno. W końcu John idzie do klubu Anonimowych Alkoholików prowadzonych przez jowialnego Donny’ego. Dzięki temu odkrywa swoją rysowniczą pasję.

bez obaw1

Gus Van Sant to jeden z tych twórców uważanych za mistrza kina niezależnego zza Wielkiej Wody. Biografia Callahana jednak nie płynie z góry określonym szablonem. Bardziej przypomina rozbijane puzzle, pełne przeplatających się retrospekcji i opowieści. Całość bardziej skupiona jest na terapii Callahana i tego, co do niej doprowadziło. Jak alkohol dosłownie zniszczył życie i jak się w tym wszystkim odnaleźć po tragedii. A jednak w tym chaotycznym szaleństwie jest metoda, dzięki której zaczynamy coraz bliżej poznawać artystę na nowo wracającego do społeczeństwa. Człowieka pełnego demonów, gniewu oraz strasznego egotyka. Niby mamy tutaj elementy jakich w życiorysach artystów było wiele: obsesja na punkcie biologicznej matki, która go zostawiła, życie w szponach nałogu, moment przełomowy, poznana w szpitalu kobieta i szansa na miłość oraz powolne dochodzenie do trzeźwości w grupie dość ekscentrycznych jegomości (szkoda, że nie poznajemy wszystkich zbyt dobrze, oprócz ). Przejścia między etapami są tak płynne, że jest to zdumiewające i nie wywołuje dezorientacji.

bez obaw2

Czuć tutaj bardzo rękę reżysera, skupionego na pokazywaniu sytuacji tu i teraz. Wszystko to polane jest bardzo takim melancholijnym klimatem, a wisielczy humor obecny jest zarówno w dialogach, jak i wplecionych animowanych wstawkach w stylu Callahana. W paru momentach widać, że parę z tych scenek opartych jest na doświadczeniach bohatera (kwestia wypadku), co dodaje pewnej wiarygodności. Problem w tym, że nie wszystkie wątki są tutaj wygrane. Dla mnie dziurawa była relacja między Johnem a poznaną w szpitalu Annu, gdzie iskrzy między nimi od tak i prowadzone jest to w bardzo skokowy sposób. Tak samo chciałoby się większe interakcji bohatera ze współczłonkami grupy, oprócz mentora Donny’ego. A i sama droga bohatera do trzeźwości jest bardzo przewidywalna, pozbawiona niespodzianek.

bez obaw3

Całość jednak broni się aktorsko. Ale czy może być inaczej, jeśli w głównej roli masz Joaquina Phoenixa? Callahan w jego interpretacji jest kimś pomiędzy wrażliwym i bezsilnym artystą a czasem chamskim, skupionym na sobie człowieku. Człowieka wręcz chcącego cierpieć, by mieć kolejne wymówki nad swoim losem zamiast go zmienić. Ewolucja ten postaci pokazana jest delikatnymi spojrzeniami oraz pozornie niezbyt wielkimi gestami, ale magnetyzuje. Drugą taką wyrazistą postacią jest Donny w wykonaniu zaskakującego Jonah Hilla. Pozornie to znana figura mentora, pełna empatii, ale nawet pozornie banalne dialogi brzmią w jego ustach bardzo przekonująco. Energia tej dwójki rozsadza ekran, a show kradnie w drobnym epizodzie Jack Black.

Pozornie-niepozorny film. Tak można opisać w dużym skrócie „Bez obaw…”, balansujące między powagą a żartem. I gdyby nie cudowny duet Phoenix/Hill byłaby to solidna biografia z nałogiem w tle.

7/10

Radosław Ostrowski

Na ringu z rodziną

Wrestling dla wielu może wydawać się pseudo-sportem. Dlaczego? Bo wszystko jest tutaj udawane, gdzie ciosy są markowane i to jest jeden wielki spektakl. Gdzie ludzie wierzą, że to się dzieje naprawdę. Jednak dla niektórych wrestling jest sensem życia, pasją i miłością jednocześnie. Taka jest brytyjska rodzina Knightów z Norwich w Wielkiej Brytanii. Problem w tym, że Brytole za tą dyscypliną nie przepadają tak bardzo jak Amerykanie. Nie zraża to jednak familii do działania na lokalny podwórku. Szansą na zmianę tej sytuacji są eliminacje do federacji WWE, gdzie droga do kariery jest wielka. Do walki staje Saraya z bratem Zakiem, tylko że dalej (treningi i przygotowania do NXT – niższa liga) dostaje się dziewczyna.

na ringu z rodzina1

Tą prawdziwą historię postanowił przedstawić aktor Stephen Merchant i decyduje się tutaj skupić się na dwóch aspektach. Po pierwsze, pokazanie czym dla tej rodziny jest wrestling. Z jednej strony scala rodzinę i dla rodziców był wybawieniem przed bardzo niebezpieczną drogą (ojciec – kryminalista i alkoholik, matka – próbowała popełnić samobójstwo). Dla dzieci zaś bywa zarówno szansą na życie, jak i pewnego rodzaju przekleństwem. Najmocniej to widać na przykładzie Zaka, który po odrzuceniu nie potrafi się odnaleźć. Zaczyna zaniedbywać swoją własną rodzinę (nieplanowane dziecko, żona z bardziej sytuowanej rodziny) oraz rolę lokalnego trenera i mentora dla dzieciaków. Ale i nasza sama bohaterka oddalona od rodziny, zdana tylko na siebie, zaczyna się gubić, treningi stają się męczące. W końcu pojawiają się wątpliwości, czy naprawdę iść w tym kierunku, a może odpuścić i znaleźć sobie coś innego?

na ringu z rodzina2

Te pytania i dylematy są podane w formie komediodramatu, co na pewno czyni seans przyjemnym. Elementy humorystyczne (obiad z przyszłymi teściami czy rozmowa telefoniczna z The Rockiem), jak i dramatyczne wątki są odpowiednio wyważone, a sama opowieść naprawdę angażuje. O dziwo, najbardziej podobały mi się sceny na ringu oraz przygotowania. Jasne, jest to uproszczone, a miejscami pojawia się odrobinka patosu. Na szczęście, jest to przekłuwane humorem, zaś sama choreografia walk potrafi dostarczyć masę satysfakcji. A finałowa konfrontacja to małe cudeńko.

na ringu z rodzina3

Może troszkę czuć troszkę chwiejną rękę reżysera, zaś kilka scen wydaje się niepotrzebnych, jednak sytuację ratuje aktorstwo. Obecny na plakatach Dwayne Johnson pełni rolę epizodyczną (poza tym jest producentem filmu) i w roli samego siebie sprawdza się naprawdę cool, ale tak naprawdę liczy się Florence Pugh. Dziewczyna jest fenomenalna w roli troszkę introwertycznej Sarayi vel Paige. Może i wydaje się wycofaną laską o wyglądzie typowej fanki metalu, ale kiedy jest na ringu, żarty się kończą, a energia dosłownie ją rozsadza. Absolutnie przekonująca w każdej scenie i coraz bardziej jestem ciekaw jej kolejnych kreacji. Warto też wspomnieć o świetnym Jacku Lowdenie, czyli Zaku. Ten chłopak ma na punkcie wrestlingu kompletnego fioła, jednak to nie wystarcza na przebicie się dalej. I świetnie pokazuje jego żółć, rozgoryczenie oraz ból niespełnienia, zaś jego dojrzewanie do roli wsparcia pokazane jest bez fałszu. Swoje robi także cudny Vince Vaughn (trener Hutch), choć troszkę przypomina swoją rolę z „Przełęczy ocalonych” oraz fajny duet Lena Hadey/Nick Frost.

na ringu z rodzina4

„Na ringu z rodziną” może nie podbije i nie zdobędzie szerokiej rozpoznawalności, ale to absolutnie bezpretensjonalna i klasyczna opowieść „od zera do bohatera” w brytyjskim wydaniu. Z humorem, lekkością, ale i odrobiną powagi pokazuje do czego może zaprowadzić pasja oraz determinacja. Plus rodzina.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Anioł

Carlos Puch – pewnie wielu z wam to nazwisko kompletnie nic nie mówi. Ale w Argentynie to jeden z najbardziej niezapomnianych morderców. Dokonał 11 zabójstw, ponad 40 kradzieży. Najbardziej jednak szokowało to, że wygląda jak święty z obrazka – kręcone włosy, cherubinowa twarz, niewinne spojrzenie. Jak ktoś taki może zabijać, kraść i czynić zło? Przecież źli są brzydcy, prawda?

aniol1

Film Luisa Ortegi nie jest próbą stworzenia rekonstrukcji całej kariery mordercy zwanego „Czarnym Aniołem”, lecz chce wejść w umysł człowieka. Już na samym początku, gdy nasz bohater włamuje się do mieszkania. W tle słyszymy jego narrację z offu, gdy przyznaje się, że jest z porządnej rodziny, ale „urodził się złodziejem”. Wszystko widzimy niemal z jego perspektywy, przez co niemal cały czas miałem mieszane odczucia wobec tej postaci. Niby cherubin, tańczący w rytm puszczonej muzyki, kradnący płyty oraz motocykl, którym odjeżdża. A jednocześnie próbowałem jakoś zrozumieć 17-latka (!!!) i wmawiałem sobie, że może to jego sposób buntu czy może żądza szybkiego wzbogacenia się? Tylko, że żadna z tych tez nie pasuje do tego portretu. Chłopak, dołączając do gangu, nie trzyma się reguł, a swoją nieobliczalnością (napad na sklep z bronią) wywołuje zarówno podziw, jak i przerażenie. I choć można się przyczepiać, że nie jest to zbyt mocno powiązane ze sobą scenki, zaś kolejne sceny napadów czy zabójstw (ewidentnie naszego bohatera swędzą palce) nie szokują tak jak na początku, reżyserowi udaje się stworzyć silny portret. Portret człowieka budzącego niepokój i jednocześnie fascynację.

aniol2

Całość jeszcze jest osadzona na początku lat 70., co ma dość kluczowe znaczenie. I nie chodzi tylko o odtworzenie scenografii, kostiumów czy muzyki. Chociaż to zostało wykonane bez zarzutu. Pewnym detalem pokazującym mentalność tamtych czasów jest wywiad telewizyjnym, gdzie pada zdanie o pewnej teorii (naukowej zresztą). Mówiła ona, że zbrodni dokonywali tylko ludzie brzydcy fizycznie, co nie miało nic wspólnego z praktyką. Tylko, że to przekonanie siedzi w nas tak głęboko, iż nie łatwo można w to uwierzyć. Przecież taki śliczny chłopiec nie może być zły, prawda? PRAWDA? Niby jest tutaj sugerowana tłumiona orientacja homoseksualna Carlito (fenomenalny Lorenzo Ferro), jednak nie wydaje się, by to był decydujący czynnik.

aniol3

„Anioł” bardzo brutalnie przypomina prawdę, że umysł psychopatycznych zbrodniarzy budzi fascynację, ale pozostaje nieodgadniony. Niby banał, ale reżyser umie to sprzedać w bardzo przekonujący sposób, że nie można oderwać oczu.

8/10

Radosław Ostrowski

Szermierz

Rok 1953, mała estońska miejscowość Haapsalu. Do tego wygwizdowa trafia niejaki Endel Neils – bardzo utalentowany szermierz, by podjąć pracę nauczyciela w tamtejszej szkole. I jak na sportowca przystało, uczy wychowania fizycznego. W ramach słusznej ideologii, ma zorganizować kółko sportowe. Z powodu niezbyt dużego sprzętu, decyduje się na szermierkę, co nie za bardzo odpowiada dyrektorowi. Ale co zaskakujące, dobrze odnajdują się w niej dzieci. Jednak przeszłość nie zamierza odpuścić.

szermierz1

Dzieło Klausa Haro to tak naprawdę wypadkowa kilku gatunków oraz wątków. Z jednej jest to historyczny dramat o człowieku, ukrywającym się przed systemem. Człowieka pełnego pasji, który nie może się ujawnić, a zwrócenie uwagi może oznaczać kłopoty. Z drugiej strony jest to kino sportowe, dające szansę dla dzieciaków. Dzieci naznaczone przez system, który pozbawia ich najbliższych, przez co czują się samotne i bardzo potrzebują wsparcia. Dla nich nauka szermierki staje się szansą na podniesienie swojej wartości oraz kształtowaniem charakteru. Takich filmów o relacji nauczyciel-uczeń było multum, ale to ta relacja wydaje się najmocniej poprowadzona. No i jeszcze relacja z koleżanką z pracy, idąca ku romansowi. Problem w tym, że zespolenie tych wszystkich wątków czyni „Szermierza” kompletnie niezbyt angażuje. Sam romans jest ledwo liźnięty, całe to zagrożenie wydaje się tylko umowne i pozbawione ciężaru, no i w scenach sportowych najbardziej trzyma za gardło finałowe pojedynki w turnieju. Ta historia wydaje się być o wiele ciekawsza na papierze niż na taśmie, jakby w trakcie realizacji zabrakło jakiegoś mocnego kleju, scalającego wszystkie wątki w spójną całość.

szermierz2

Najciekawiej prezentuje się oprawa audio-wizualne, czyli bardzo stonowane zdjęcia oraz niemal klasyczna muzyka w tle. Niby nie ma tutaj zbyt wiele lokacji, ale sposób stosowania oświetlenia w ciemnych pomieszczeniach. Sceny finałowego turnieju wybijają się bardzo płynnym montażem. A i aktorsko też się trudno do kogokolwiek przyczepić.

„Szermierz” miał zadatki na mocny dramat sportowy z wyrazistym tłem politycznym. Ale sklejenie oraz płytkie potraktowanie wątków osłabia emocjonalną siłę dzieła. Wielka szkoda.

6/10

Radosław Ostrowski

The Spy

Rok 1960. Izrael jest atakowany przez Syrię, zaś dane wywiadowcze pokazują ruch wojsk ku granicy, gdzie… kompletnie znikają. W końcu Mossad decyduje się wyszkolić agenta, by wszedł na teren Syrii, wywęszył co jest grane oraz przekazywał informację. Samo przeszkolenie miałoby trwać dwa lata, ale wywiad ma na to tylko pół roku. Wreszcie zgłasza się do nich Eli Cohen – zwykły, szary pracownik, który już dwa razy składał papiery, lecz odrzucono jego propozycję. Czasy są jednak niezwykłe, więc mężczyzna przechodzi szkolenie, by wejść w teren.

the spy1

Kolejny miniserial od Netflixa oparty na faktach, czyli coś, co ostatnio streamingowemu gigantowi udaje się najbardziej. Tym razem jest to serial z Izreala od Gideona Raffa, czyli twórcy oryginalnego „Homeland”. Tylko, że szpiegowska opowieść tylko pozornie wydaje się łatwa do wykonania, bo musi ona trzymać w napięciu. Sama historia jest opowiedziana w sposób prosty, bez nadmiernego powtarzania, ale potrafi zaangażować. Najbardziej uderza kolorystyka w różnych krajach: Izrael jest wręcz wyprany z kolorów, Szwajcaria zielonkawa, a najmocniej kolory są widoczne w Syrii. I to pomaga wejść w ten klimat, zaś realia lat 60. odtworzono z pietyzmem. Tak samo ciekawie prezentował się sprzęt szpiegowski (radiostacja schowana w maszynie do szycia czy bomby w kształcie mydła) oraz pokazanie napiętych relacji między krajami, gdzie stawką było ludzkie życie. A władzę pragnie przejąć radykalna organizacja Bass, idąca na konfrontację z Izraelem.

the spy2

Dla mnie pewnym problemem był fakt, że naszemu bohaterowi w akcji niemal wszystko przechodzi bardzo łatwo. Nawet za łatwo, przez co nie do końca mnie to obchodziło. Bardziej mnie chwyciły momenty, gdy nasz bohater wracał z domu i nie był w stanie uwolnić się ze swojej „roli”. Wtedy widać jak bardzo niebezpieczna jest praca szpiega, który nie może nawet najbliższym powiedzieć o swojej pracy. Tak samo może drażnić fakt, że na początku dostajemy niemal cały finał (Cohen zostaje schwytany). Ale na szczęście nie osłabia to siły zakończenia, którego się nie spodziewałem.

the spy3

Największą gwiazdą serialu jest Sacha Baron Cohen, kojarzony raczej z rolami komediowymi. Tutaj jest bardzo wyciszony, bardzo stonowany, bo w końca gra kogoś, kto… udaje kogoś zupełnie innego. Może dlatego nie robi aż takiego wrażenia, jakiego mógłbym się spodziewać, jednak jest to solidny występ. Drugą znana twarzą jest Noah Emmerich w roli oficera prowadzącego, który jest naznaczony dramatycznymi wydarzeniami z przeszłości i tutaj też wypada dobrze. Każdy z obsady prezentuje solidny poziom, ale brakuje czegoś wyrazistego.

the spy4

„The Spy” ze wszystkich mini-seriali Netflixa z tego roku prezentuje się najsłabiej. Nie oznacza to, że jest zły, bo prezentuje dobry poziom. Lecz w materii szpiegowskich dzieł bardziej na mnie podziałała „Mała doboszka” od duetu AMC/BBC. Czy to będzie nowy etap w karierze Cohena? Mam nadzieję.

7/10

Radosław Ostrowski

Rocketman

Każda osoba, która choć troszkę interesuje się muzyką kojarzy nazwisko Eltona Johna. Niby rockman, ale grający na fortepianie, mieszający gatunki oraz robiący na scenie wielkie show. Aktywny od ponad 50 lat, choć ostatnio przeszedł na muzyczną emeryturę. Ktoś jednak doszedł do wniosku, że jest to postać na tyle ciekawa, by nakręcić o nim film. Zadania podjął się Dexter Fletcher, jednak nie jest to stricte film biograficzny, tylko historia w konwencji musicalu.

rocketman1

Wszystko zaczyna się, kiedy nasz bohater trafia na odwyk. I już na dzień dobry sam Elton mówi, co mu dolega: alkohol, seksoholizm, narkotyki, zakupoholizm. Innymi słowy, przestał kontrolować swoje życie. I podczas kolejnych scen zaczynamy poznawać go coraz bliżej. Od dzieciństwa, kiedy był wychowywany przez matkę i babcię (ojciec zostawił ich), naukę w Akademii Muzycznej aż do sytuacji, kiedy szef wytwórni daje chłopakowi teksty, by napisał do nich muzykę. Tak poznaje Bernie’ego Taupina, który staje się jego najbliższym przyjacielem. Ale jest jeszcze menadżer John Reid (pamiętacie go z „Bohemian Rhapsody”, prawda?), czyli ta bardziej mroczna strona sukcesu.

Twórcy pozbawieni obowiązku ścisłego trzymania się faktów, pozwalają sobie na wiele i są tego w pełni świadomi. Pojawia się masa musicalowych wstawek m.in. w pierwszej piosence czy podczas pierwszego występu w pewnym podrzędnym barze, zakończonym bijatyką. Piosenki za to dobrane są idealnie do wydarzeń, podbudowując je oraz korespondując ze stanem emocjonalnym oraz opisując moment życia sir Eltona. Dlatego podczas pierwszego występu w USA (Klub Trubadur) słyszymy „Crocodile Rock” czy podczas kolacji z matką pod koniec jest „Sorry Seems To Be the Hardest Word”. Takich smaczków jest więcej, a kilka scen (m.in. mały Elton w swoim pokoju „dyrygujący” orkiestrą czy topiący się w basenie) to inscenizacyjne perełki. Takie momenty czynią ten film ciekawszym, wybijając go z konwencji klasycznego bio-picu.

rocketman4

Fletcher bardzo pewnie stąpa po gatunku, a jednocześnie nie czuć tutaj, że film powstał tylko dla kasy. Bo skoro biografia Queen, o której już pamiętają tylko nieliczni, to trzeba kuć żelazo póki gorące. Największe wrażenie zrobiło na mnie nie tyko odtworzenie klimatu lat 70. oraz tej wizualnej otoczki, ale kostiumy Eltona, w których występował na koncertach. Ta cekinada, krzykliwe kolory, wręcz kiczowata otoczka odtworzona jest wręcz po mistrzowsku. Wali to po oczach (w końcu o to chodzi), ale też oddaje szołmeńską stronę naszego bohatera.

rocketman2

Choć nie jest to film pozbawiony wad, bo parę wątków nie wybrzmiewa zbyt mocno (żona Renata pojawia się na chwilę), a kilka decyzji montażowych może wywoływać zgrzyt (orgia zmieszana ze wspomnieniami z dzieciństwa). To są jednak bardzo drobne rysy na tym dziele, które na wyższy poziom wznosi niejaki Taron Egerton. Sam wybór do tej roli jest idealnym castingiem, zaś aktor wyciska z tej postaci maksimum możliwości. Do tego sam śpiewa wszystkie piosenki (i robi to naprawdę dobrze), choć głosu nie ma aż tak zbliżonego do oryginału. Mi to nie przeszkadzało. A jednocześnie udaje się bardzo przekonująco pokazać skonfliktowanie (tłumiony homoseksualizm, zagubienie, ciemna strona sławy, niska samoocena) tylko za pomocą spojrzenia czy sposobu mówienia. Ale jak wchodzi na scenę, to charyzma wylewa się z niego wiadrami. Wydawałoby się, że drugi plan z powodu dominacji charyzmatycznego frontmana będzie zwyczajnie nijaki. Nieprawda. Tu na tym polu wybija się fantastyczny Jamie Bell jako Bernie Taupin. Tutaj widać rodzącą się więź i przyjaźń między tą dwójką, zaś sam Bell jest uroczy po prostu. No i jeszcze jest Richard Madden jako menadżer John Reid. Facet udający przyjaciela, a może nawet kogoś więcej, lecz tak naprawdę jest śliskim manipulatorem myślącym tylko o zyskach i kasie. Takich nie chcecie spotkać na drodze.

rocketman3

„Rocketman” to nietypowa biografia, nie bojąca się pokazywać także tej mrocznej strony sławy i jest taka jak jej bohater. Mieni się różnymi kolorami, pełna jest energii i pokazuje jak wielką siłę ma miłość (w różnych odcieniach) oraz wsparcie najbliższych osób, co najdobitniej widać w finale. Jestem oczarowany, poruszony i zachwycony.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Papillon. Motylek

Paryż, rok 1931. Tutaj żyje Henri Charriere zwany Papillon. Był bardzo znanym i szanowanym złodziejem półświatka. Ale jego stabilne życie uległo gwałtownej zmianie, kiedy zostaje oskarżony o morderstwo. Choć nie popełnił tego czynu, został skazany na dożywocie w Gujanie Francuskiej. Więzienie jest na wyspie, otoczonej przez rekiny, pozbawionej żywności. Szansy na ucieczkę praktycznie brak, ale w drodze do nowego domu poznaje Louisa Degę. Ten facet trafił do więzienia za fałszerstwo. Panowie zaczynają łączyć siły, by uciec.

papillon3

Historia Papillona została przez niego spisana w 1969 roku i stała się bestsellerem. Tak wielkim, że w 1973 roku (kiedy Charriere zmarł) powstała ekranizacja ze Stevem McQueenem oraz Dustinem Hoffmanem w rolach głównych. Ale opowieści mają to do siebie, że po pewnym czasie lubi się do nich wracać. Dlatego powstała nowa wersja historii Papillona. W sumie nie ma tutaj zaskoczeń, bo jest to dramat więzienny. Tutaj więzienie jest piekłem, gdzie trafiają najgorsi, a chodzi tylko o złamanie charakteru. Więc co naprawdę trzyma naszych bohaterów przy życiu? Dlaczego decydują się uciec, choć nic nie mają? Narracja prowadzona jest bardzo spokojnie, ale nie oznacza to, że nic się tam nie dzieje. Reżyser Michael Noer nie boi się pokazać przemocy oraz obojętności strażników, zaś sama natura wydaje się drugim zagrożeniem. Tutaj nie do końca wiadomo komu można zaufać, a przyjaźń wydaje się być wystawiona na ciężką próbę.

papillon1

Pozornie wiemy, co się wydarzy, lecz potrafi trzymać w napięciu. Widać to w każdej scenie próby zabicia Papillona i Degi (montaż potrafi podkręci adrenalinę) czy podczas ucieczek. Tutaj czuć poczucie zagrożenia, niemal namacalnego do samego końca. Równie mocne sceny robią momenty izolacji naszego protagonisty. Rzeczywistość oraz omamy mieszają się ze sobą, przez co zwyczajnie jeszcze bardziej zależało na postaci. Nie miałem okazji zobaczyć oryginału, więc nie mogę porównać nowej wersji. Czuć tutaj lepkość, brud, wręcz naturalizm w pokazywaniu okrucieństwa.

papillon2

Równie zaskakujący okazał się casting. Do roli tytułowej zaangażowano Charliego Hunnama, co wywołało pewne kontrowersje. Bo za ładny, bo nie ma talentu, bo za sztywny. Ale tutaj wyjątkowo dobrze sobie radzi. Jest bardzo wyciszony, szorstki i twardy, a największe wrażenie robił we mnie podczas scen izolacji oraz finałowych partiach na Diabelskiej Wyspie. Jeszcze lepszy jest Rami Malek jako Dega. Niski, troszkę niedowidzący cwaniak, z lekko rozedrganym głosem, sprawia wrażenie troszkę nieporadnego. Jednak z czasem zaczyna nabierać barw, zaś relacja z Hunnamem daje masę dynamiki. Drugi plan też jest dość mocny, choć dla mnie faworytem jest Roland Moller jako bezwzględny Ceiller oraz Michael Socha w roli porąbanego Julota.

„Motylek” AD 2017 to więcej niż porządny dramat więzienny. To mocna, angażująca, chwytająca za serce opowieść o woli wolności, której żadne kraty nie są w stanie zatrzymać.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Witajcie w Marwen

Byliście kiedyś w Marwen? To miasteczko znajdujące się w Belgii. To tam podczas II wojny światowej trafił kapitan Hogie – pilot, którego myśliwiec został zestrzelony. Poza nim w miasteczku przebywa ekipa dzielnych kobiet, którego wspierają naszego herosa w walce z nazistami. Problem jednak w tym, że to wszystko jest fikcją. Całe miasteczko, jak i wszystkie postacie to lalki, kupione przez Marka Hogenkampa – rysownika i fotografa, który został brutalnie pobity przez neonazistów. Dlaczego? bo przyznał się, że lubi nosić damskie buty. Dlatego nie może już używać rąk do pracy, zaś stworzenie Marven ma pomóc mu funkcjonować w tym świecie. Trzy lata po pobiciu, wprowadza się nowa sąsiadka.

marwen1

Najnowszy film Roberta Zemeckisa znowu opiera się na prawdziwej historii. I daje dość spore pole do popisu dla twórcy, by opowiedzieć o walce ze swoimi demonami. One mają tutaj twarz Deji – wiedźmy, która niejako uwzięła się na naszego bohatera. Więzi go i obwinia za to, co się wydarzyło. Cała przeszłość (wymazana z pamięci Marka) zostaje pokazana w formie albumu, zaś wszystkie lalki mają swoje pierwowzory w rzeczywistości. Powolne dochodzenie do siebie oraz odzyskanie energii jest – jak dla mnie – mocno uproszczone i nie do końca mnie przekonuje. Dialogi miejscami brzmi sztucznie, zaś postacie drugoplanowe są ledwo zarysowane. Brakuje troszkę większych interakcji Marka z resztą otoczenia, które – w sporej większości – chce mu pomóc.

marwen2

Mam wrażenie, że Zemeckis bardziej się skupia na wykreowaniu Marven oraz potyczek z nazistami. Efekty specjalne (technologia motion capture) robi piorunujące wrażenie. Lalki wyglądają jak lalki z ludzkimi twarzami, zachowując umowność tego świata. I te sekwencje są zdecydowanie najlepsze w całym filmie. Chociaż nie brakuje tutaj mrocznych i brutalnych scen (pobicie Marka czy potyczka z niemieckim kapitanem) czy chwil, gdzie te światy się przenikają. Wtedy niejako wchodzimy do głowy Marka, granego przez świetnego Steve’a Carrella. Aktor gra tak naprawdę dwie postacie: Marka i Hogiego, tworząc mocny kontrast. Złamany, zalękniony Mark oraz będący chojrakiem Hogie, czyli dwie strony tej samej monety.

marwen3

Poza nim aktorsko najbardziej wybijają się dwie kreacje: Leslie Mann oraz Diane Kruger. Ta pierwsza jako nowa sąsiadka Nicol, powoli budującą więź z Markiem. Ale czy aby na pewno? Kruger udziela się tylko głosowo jako wiedźma Deji, która sączy jad i manipuluje naszym bohaterem. Niejako osłabia go, czyniąc z niego słabeusza. Bardzo mocna kreacja.

Czy film zasłużył na marny los w box office? Nie. Czy to udany film Zemeckisa? Nie do końca, bo potencjał był tutaj o wiele większe dzieło. Brakowało mi większego zaangażowania, głębszego wejścia w temat walki z traumą, a same sceny z lalkami – choć świetne – to tylko dodatek.

6/10

Radosław Ostrowski