Omen: Początek

„Aaa shit! Here we go again” – tak zareagowałem na wieść o kolejnym sequelu po latach/reboocie/prequelu kolejnego klasyka z gatunku horror und groza. No kurwa mać, ile można robić takie proste, łatwe i tanie skoki na kasę. Czyżby sequel „Egzorcysty” NICZEGO nie nauczył? Teraz postanowiono nam dać prequel innego klasyka horrorowego – „Omenu” Richarda Donnera z 1976 roku. Cisnęło się jedno i to samo pytanie: po chuj?? Przepraszam za bluzgi w tym miejscu, ale ostatnio dostajemy tak dużo rozczarowujących n-tych części, że już sama wieść o tym gasi jakikolwiek entuzjazm. Jednak wieści pojawiły się, że tym razem się udało. Czy to jednak oznacza, że film mi się spodoba?

Akcja filmu „Omen: Początek” dzieje się w Rzymie roku 1971 i skupia się wokół Amerykanki Margaret (Nell Tiger Free). To młoda zakonnica, co przybywa do Świętego Miasta, by przyjąć śluby zakonne. Wspierana przez kardynała Lawrence’a (Bill Nighy) trafia do żeńskiego klasztoru, gdzie powoli zaczyna się aklimatyzować i odnajdywać. Wśród podopiecznych dzieci zwraca uwagę na młodą dziewczynkę – Carlitę (Nicole Sorace). Ma reputację rozrabiaki, co zawsze jest (dla własnego dobra) izolowana od reszty wychowanek. Margaret zaczyna sympatyzować się z dziewczynką i jako jedyna ją wspiera. Niemniej zaczynają się dziać wokół dziwne rzeczy i trafia na trop poważnego spisku, mającego jeden cel.

Debiutująca na dużym ekranie Arkasha Stevenson nie miała łatwego zadania, a wcześniej tworzyła pojedyncze odcinki seriali i krótkometrażówki. Tutaj mierzyła się z horrorem bardziej stawiającym na atmosferę niż walenie jump-scare’ami w pysk non-stop. Mamy tu połączenie zarówno satanistycznej intrygi, dziewczynę z problemami psychicznymi (miewała halucynacje), a wszystko w czasach postępującej sekularyzacji Kościoła. Młodzi protestują i odwracają się od wiary, Kościół chce utrzymać swoją władzę, a w to wszystko są wrzuceni świeżo wkraczający do tego świata ludzie naiwni, poczciwi i porządni. Stąd plan sprowadzenia na świat Antychrysta, by ludzie zaczęli wierzyć w ZŁO PIEKIELNE, a w ten sposób frekwencja (oraz taca) będzie lepsza.

Choć cała ta intryga brzmi jak nawiedzona wersja „Kodu Leonarda da Vinci” i jest tak prawdopodobna jak uczciwość polityków, to o dziwo działa. Reżyserka nie idzie na łatwiznę w wykorzystywaniu arsenału straszakowego: zaledwie jeden (ale dobrze użyty) jump-scare, dużo mroku w kadrach oraz mniej typowe ujęcia z masą bardzo bliskich zbliżeń. Do tego inspiruje się zarówno Polańskim, Żuławskim i Cronenbergiem, jednocześnie odnosząc się (nienachalnie) do pierwszego „Omenu”. A już sam finał to jedna z najbardziej nieprzyjemnych, niepokojących momentów jakie widziałem w tego typu kinie.

Wszystko to na swoich barkach trzyma niesamowita Nell Tiger Free jako Margaret. Wierzyłem zarówno jej jako naiwnej, nieznającej życia dziewczyny w szukającą odpowiedzi, zdeterminowaną do odkrycia tajemnicy. Dziewczyna jest niesamowicie magnetyzująca, tylko pozornie wydaje się delikatna i sprzedaje każdą, KAŻDĄ scenę oraz emocje: od łagodności i empatii ku przerażeniu, bezsilności oraz gniewu. Bez tej roli ten film by się posypał na kawałki. Równie świetna jest Nicole Sorace, czyli przerażona/nawiedzona Carlita, będąca troszkę lustrzanym odbiciem samej Margaret. Do tego bardzo wprawieni specjaliści drugiego planu (intensywny Ralph Ineson, diaboliczna Sonia Braga i łagodny Bill Nighy) tworzą barwne tło całości.

Nie oczekiwałem wiele, a dostałem naprawdę dużo. „Omen: Początek” zgrabnie miesza ducha klasycznych horrorów z lat 70. i współczesnych art-house’owych dzieł, tworząc więcej niż solidną rozrywkę. Zostawia też furtkę na ciąg dalszy, który (mam nadzieję) powstanie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bohater ostatniej akcji

John McTiernan – na przełomie lat 80. i 90. był jednym z najbardziej interesujących reżyserów kina akcji, realizując trzy fantastyczne filmy jeden po drugim: „Predatora”, „Szklaną pułapkę” i „Polowanie na Czerwony Październik”. Później już żaden film nie wywołał takiego fermentu jak w/w święta trójca, jednak rzadko schodził poniżej pewnego poziomu. Jeśli jednak miałbym wskazać najbardziej niedoceniony film w dorobku Amerykanina, byłby to „Bohater ostatniej akcji”.

bohater ostatniej akcji1

Punkt wyjścia jest aż zadziwiający i genialny w swojej prostocie. Bohaterem jest młody chłopak o imieniu Danny (debiutant Austin O’Brien), co kino kocha nad życie, bo życie jest szare, nudne i do dupy. Dlatego zamiast chodzić do szkoły, urywa się do kina na ulubione filmy akcji o najtrwardszym twardzielu policji LA – Jacku Slaterze (Arnold Schwarzenegger). Chłopiec dzięki przyjaźni ze starszym bileterze (Robert Prosky) dostaje podobno magiczny bilet od samego Houdiniego. Dzięki niemu nasz bohater wpada w sam środek… nowej części przygód Jacka Slatera.

bohater ostatniej akcji2

W założeniu ten film miał być parodią kina akcji w stylu scenariuszy pisanych przez Shane’a Blacka. Innymi słowy akcja jest bombastyczna, przerysowana i kompletnie przegięta, zaś barwny, wręcz komiksowy świat filmu kieruje się własnymi regułami oraz zasadami. Klisze oraz nielogiczności są (może zbyt topornie) komentowane przez Danny’ego, który może je wykorzystać. Fakt, że nikt poza nim nie jest świadomy tych schematów, powinien działać na jego korzyść. A jakie to szablony? Slater jako superglina, który przeżywa najbardziej wariackie eskapady, rzuca sucharami troszkę lepszymi od „Familiady”, uzbrojony po zęby. Przeciwnicy z umiejętnościami strzeleckimi godnymi szturmowców Imperium, każdy pościg kończy się eksplozją samochodów stojących sobie w tle, w mieście są same kobiety o urodzie top-modelek, niedopasowani partnerzy na komendzie (niejako z automatu) czy kompletnie uwalone ubranie w kolejnej scenie staje się czyste niczym prosto z pralki.

bohater ostatniej akcji3

Absolutna kpina i jazda bez trzymanki, bawiąca się konwencją kina. Dopóki jesteśmy w świecie Slatera zabawa jest na całego, a Schwarzenegger tworzy swoją najlepszą rolę komediową w karierze. Drugi plan tutaj też błyszczy ze wskazaniem na absolutnie rewelacyjnego Charlesa Dance’a jako pana Benedicta – świetnego strzelca wyborowego, z potężnym pistoletem (trochę mi się kojarzył ze spluwą Jokera z „Batmana” Tima Burtona) i przewyższającego inteligencją swojego pryncypała, mafiozo Tony’ego Vivaldiego. ALE jest też parę skaz. Nie mam problemu z tym, że film nie traktuje się zbyt poważnie i puszcza oko, rzucając czasem niespodziewane cameo (nie wszystkie są trafione jak Tina Turner w roli burmistrza czy animowany glina-kot Whisker). Sceny dziejące się w „naszym” świecie, czyli Nowym Jorku są – celowo – w kontraście do świata filmowego. Jest szaro, buro, brudno, deszczowo i pewne poważniejsze momenty (włamanie do domu Danny’ego) sprawiają wrażenie wyrwanych z innego filmu. Nawet próby dodania większego ciężaru bardziej działają pod koniec, gdy Slater trafia do naszego świata i tu doznaje szoku. Jednak nawet wtedy czuć napięcie, a finał łapie za gardło.

bohater ostatniej akcji4

Jako komedia się sprawdza świetnie, jednak czułem pewien niedosyt w kwestii scen akcji, które – choć wyglądają imponująco i jednocześnie absurdalnie – to jest ich za mało. Z takim tytułem chciałoby się więcej strzelanin, pościgów oraz więcej czasu w świecie filmu. McTiernan mógłby bardziej docisnąć gazu, zaś balans między akcją, komedią i dramatem bardziej zachować. Efekty specjalne (komputerowe) też nie powalają, w przeciwieństwie do pracy kaskaderów i pirotechników. Film wyprzedził swoje lata, a widzowie nie byli gotowi na taką zgrywę oraz autoironiczne oblicze Arniego.

8/10

Radosław Ostrowski

King’s Man: Pierwsza misja

Pierwsi „Kingsmani” byli bardzo odświeżającym filmem szpiegowskim, jednocześnie parodiując ten gatunek. Wszystko polane bardzo absurdalnym humorem, wariackimi scenami akcji oraz świetnym aktorstwem z zaskakującym Colinem Firthem na czele. Później powstała jeszcze kontynuacja, lecz nie spotkała się z tak ciepłym przyjęciem. Niemniej jednak powstała kolejna część, która jest… prequelem i opowiada o początkach organizacji.

Wszystko zaczęło się w roku 1914, gdy widmo wojny nie było jeszcze aż tak namacalne. Bohaterem jest książę Oksfordu, który w 1902 roku stracił swoją żonę (przywożąc zapasy z Czerwonego Krzyża do obozu w zachodniej Afryce) i niemal samotnie wychowuje syna. Mężczyzna jest zatwardziałym pacyfistą, nie chcącym angażować się w jakąkolwiek wojnę czy spór. Sytuacja go jednak zmusza, gdy rozpętuje się piekło. Najpierw zostaje zamordowany następca tronu Austro-Węgier, Franciszek Ferdynand, a następnie przyjaciel oraz mentor księcia, szef wywiadu Kitchener. Wojna doprowadza do chaosu oraz śmierci milionów, co zmusza bohatera do działania. Ze wsparciem niani Polly oraz majordomusa Sholi zaczyna tworzyć siatkę wywiadowczą, gdzie informacje przekazują służący z różnych części świata. Działając w tajemnicy trafia na trop tajemniczego Pasterza, planującego wywrócić świat do góry nogami oraz zniszczyć Anglię.

Matthew Vaughn po raz trzeci zasiada na stołku reżyserskim i znowu zaskakuje. Nadal czuć tutaj spory budżet, ale co jest najbardziej nietypowe, to jest ton. O wiele bardziej poważny i mroczny, gdzie humor pojawia się bardzo rzadko. W końcu jest to czas wojny, pełen brutalnych scen oraz momentów bardzo dramatycznych. Fikcja miesza się tutaj z faktami historycznymi, a stawka – powstrzymanie Pasterza i jego agentów oraz zakończenie wojny – jest wręcz bardzo namacalna. Choć scen akcji jest tu mniej niż w poprzednich odsłonach, nadal czuć ten wariacki, efekciarski styl reżysera. Najdobitniej pokazuje to scena, gdzie bohaterowie próbują zabić Rasputina – zdjęcia i montaż to wręcz czyste szaleństwo (by jeszcze bardziej odlecieć w tle zostaje wpleciony fragment „Rok 1812” Czajkowskiego).

Z drugiej strony są o wiele bardziej dramatyczne momenty jak choćby sekwencje batalistyczne, pokazujące walkę w okopach czy momenty próby odnalezienia nocą szpiega przez żołnierzy zakończona walką z przeciwnikiem przy użyciu broni białej. Ten dysonans powinien wywoływać poważny zgrzyt, jednak jakimś dziwnym cudem wszedłem w ten świat. Chociaż nie do końca tego oczekiwałem po tym filmie. Reżyser igra z oczekiwaniami widza, co wielu się bardzo NIE SPODOBA i zagra na nerwach.

Jeśli coś podnosi ten film na wyższy to przede wszystkim aktorstwo. Tym razem w roli głównej mamy Ralpha Fiennesa jako księcia Oxfordu, a on jak zawsze jest znakomity. Zarówno w tych rzadkich momentach akcji, jak w bardziej dramatycznych scenach. Czuć zarówno determinację i silną wolę, jak też cierpienie oraz momenty załamania. Równie dobrze sprawdza się ekipa otaczająca protagonistę, czyli Gemma Arterton (Polly) i Djimon Hounsou (Shola), a także Harris Dickinson jako syn księcia, Conrad. Relacja między tą dwójką, pełna kontrastu dwóch spojrzeń na kwestie wojennego zaangażowania dla mnie była silnym paliwem emocjonalnym. Ale całe szoł kradnie Rhys Ifans w roli mnicha Rasputina, który jest kompletnie przerysowany, lecz nadal stanowi poważne zagrożenie. Aktor jest nie do poznania zarówno fizycznie, jak i głosowo (cudny ten akcent oraz make-up), choć nie jest on głównym przeciwnikiem. Ten jest solidnie napisany oraz zagrany, choć do ostatniej konfrontacji nie widzimy jego twarzy.

Moja pierwsza kinowa wizyta w roku 2022 i nie mogę powiedzieć, że byłem… bardzo zmieszany, a momentami wstrząśnięty. To o wiele poważniejsza inkarnacja cyklu, gdzie jest mniej podśmiewywania się oraz robienia jaj, a dramatyczne sceny potrafią naprawdę uderzyć z pełnej siły. I na pewno ta część spolaryzuje fanów serii.

7/10

Radosław Ostrowski

Mank

Dzisiaj sobie odświeżyłem sobie „Obywatela Kane’a” i nie była to kwestia przypadku. Podjąłem się tego, kiedy pojawiła się informacja od Netflixa. Mianowicie, że David Fincher – jeden z moich ulubionych reżyserów – podpisał 4-letnią umowę na wyłączność dla streamingowego giganta. Jednym z dzieł tej umowy jest „Mank”, czyli o pracy nad scenariuszem reżyserskiego debiutu. Film, gdzie Welles miał pełną kontrolę nad swoim dziełem, bez ingerencji studia i nakręcić na dowolny temat. Kwestia autorstwa zaś pozostaje dyskusyjna, choć w czołówce wymienieni są Orson Welles oraz Herman J. Mankiewicz – producent, dziennikarz oraz doświadczony scenarzysta.

Scenariusz do „Manka” powstał ponad 30 lat temu przez ojca Davida Finchera, Jacka (zmarł w 2003 roku), film zaś miał powstał po „Grze”, a główne role mieli zagrać Kevin Spacey i Jodie Foster. Lata mijały i dopiero dzięki Netflixowi sprawa ruszyła z kopyta. Jaki jest efekt? Cóż, może powiem po kolei.

Sama historia skupia się na Hermanie Mankiewiczu, który po wypadku samochodowym, gdzie złamał nogę, dostaje propozycję. W szpitalu od młodego filmowca, Orsona Wellesa. Ma dla niego napisać scenariusz w dwa miesiące na ranczu z dala od cywilizacji, alkoholu i hazardu. Za to z pielęgniarką oraz sekretarką przepisującą pomysły Manka. Wskutek umowy nasz bohater ma nie być wymieniony w czołówce jako scenarzysta.

Cały film pokazuje pracę Manka nad tekstem (to akurat nie zajmuje nawet 1/3 całego filmu), reakcji ludzi z najbliższego otoczenia oraz retrospekcjami z lat 30., czyli okresu aktywnej pracy scenarzysty. Praca nad „Obywatelem Kane’m” dla Manka staje się pretekstem do pewnego rodzaju rozliczenia i świadomym gwoździem do trumny wobec swojej kariery. A wszystko to w czasach moralnej degrengolady Hollywoodu – na zewnątrz Krainy Snów, gdzie wierzy się, że King Kong jest wysoki na 10 piętek, a 40-letnia aktorka jest dziewicą. Bo to leży w kwestii producentów, zaś praca przy filmie to gra zespołowa, gdzie nie ma miejsca na indywidualizm. I jeszcze jedna kwestia, czyli zbliżenia kina z polityką oraz wykorzystywanie jej do politycznych celów jak kampania wyborcza na urząd gubernatora. Oraz jaka jest cena sprzedania się do tych celów. To wszystko brzmi fascynująco, a kilka scen pozostaje mocno w głowie.

Są jednak dwie istotne sprawy, o których musicie wiedzieć przed obejrzeniem „Manka”. Po pierwsze, musicie znać „Obywatela Kane’a”, bo Fincher mocno się do niego odwołuje. I nie chodzi tu tylko o czarno-białe zdjęcia (fantastyczna robota Erica Messerschmitta – solidna, niemiecka marka 😉) czy utrzymaną w jazzowym tonie, inspirowaną Bernardem Herrmannem muzyką. Ale też chodzi o skupienie na detale, konstrukcję scenariusza (praca Manka przeplatana jest retrospekcjami) oraz wiele podobnych – nie identycznych – scen. No i druga sprawa: bez znajomości historii, zwłaszcza historii kina lat 30. nawet nie podchodźcie. Bo Fincher nie będzie niczego tłumaczył, prowadząc za rączkę, tylko rzuci na głęboką wodę. Pojawia się masa nazwisk i postaci – Mayer, Thalberg, Hearst, Joseph Mankiewicz, Upton Sinclair – oraz odniesień do epoki, literatury, kultury, że bez tej wiedzy nie odnajdziecie się. To najbardziej hermetyczny i niewygodny dla widza film. Być może też dlatego miałem takie wrażenie, jakby oglądał film przez szybę.

Trudno mi się realizacyjnie do czegokolwiek przyczepić – ten film wygląda i brzmi zachwycająco. Nawet dźwięk brzmi jak z kina lat 40. Takiej imitacji nie widziałem od czasu „Artysty” oraz „Dobrego Niemca”. Zagrane jest to pierwszorzędnie – Gary Oldman to klasa sama w sobie, zaskakuje bardzo pozytywnie Amanda Seyfried jako dziewczyna/żona Hearsta, a przebogaty drugi plan prowadzony przez Charlesa Dance’a (Hearst) bywa wręcz oślepiający.

Niemniej „Mank” nie jest filmem, w którym zakochacie się od razu. Jestem więcej niż pewny, że z kolejnymi seansami ten film będzie rósł w moich oczach. Ale na chwilę obecną to „tylko” bardzo dobre kino, pokazujące skupioną na detalach pracę Finchera. Szanuję, podziwiam, lecz „jeszcze” nie wielbię, a ocena końca jest naciągana. Troszkę.

8/10

Radosław Ostrowski

Złote dziecko

Tytułowe Złote dziecko to pochodzący z Tybetu chłopiec, mający ocalić świat. Jednak zostaje on porwany przez tajemniczego Sardo Numpsy’ego, by został zgładzony. Problem w tym, że chłopiec nie jest w stanie ulec siłom zła, nawet jeśli jest przez nich otoczony. Uratować go może tylko Wybraniec. Ma nim być amerykański działacz społeczny, Chandler Jarrell, specjalizujący się w poszukiwaniu zaginionych dzieci. Problem w tym, że nie wierzy w całą tą historię oraz nadprzyrodzone moce.

Michael Ritchie jako reżyser specjalizował się w komediach oraz okraszonym humorem kinie sportowym. „Złote dziecko” ma być w założeniu hybrydą komedii, kryminału z elementami fantasy, czyli troszkę inny rewir. Sama historia wydaje się być prosta i balansująca między komedią a dramatem. Na papierze wydaje się wszystko działać, a sam początek (świetnie zrobiona scena porwania) obiecuje wielką przygodę. Niestety, coś poszło nie tak. intryga jest w zasadzie pozbawiona pazura, a przejście między scenami sprawia wrażenie gwałtownego. Zupełnie jakby parę scen zostało wyciętych, by zmieścić się w czasie. Tak samo rozmach ucinany przez zdjęcia, a dokładniej format obrazu jakby to był film telewizyjny (bardzo wąski 4:3). Antagonista nie ma zbyt wiele czasu na ekranie i brzmi jak wielu innych tego typu postaci (zmarnowany talent Charlesa Dance’a), sceny akcji są szybko ucinane, co pozbawia ich czytelności. Same elementy fantastyczne w zderzeniu z komedią wywołują silny zgrzyt, jakby jednego było za mało, drugiego za dużo i w dodatku nietrafionego.

Nie oznacza to jednak, że „Złote dziecko” to pełny niewypał. Ma kilka autentycznie zabawnych momentów (próba przemycenia sztyletu na lotnisku czy sen bohatera, gdzie mierzy się z antagonistą w formie telewizyjnego show), efekty specjalne nadal trzymają wysoki poziom, zaś scena zdobycia sztyletu potrafi trzymać w napięciu. Jednak kompletnie o „Złotym dziecku” bym zapomniał, gdyby nie świetny Eddie Murphy. W roli bardzo zdystansowanego do sprawy Jarrella autentycznie bawi, podnosząc całość na odrobinę wyższym poziomie. Kiedy on się pojawia na ekranie, robi się ciekawie oraz ogląda się to z przyjemnością. Jak go nie ma, film się robi nudny i pozbawiony duszy.

Strasznie zmieszany się czuje. „Złote dziecko” to pierwsza artystyczna wtopa w dorobku Eddie’ego Murphy’ego (w jednym z wywiadów nazwał film „kupą gówna”), lecz sama opowieść nie porywa. Brakuje tutaj lepszego, bardziej rozwiniętego scenariusza oraz wyrazistszych aktorów na dalszym planie. Z tego złota nie dało się stworzyć.

6/10

Radosław Ostrowski

Mała doboszka

Jest rok 1979. Charlie Ross to młoda, aspirująca, brytyjska aktorka z małego teatru. I jak każda chce otrzymać rolę, która da jej szansę przebicia się. Wszystko się zmienia w momencie, gdy cała trupa dostaje zaproszenie do Grecji. Tam pojawia się tajemniczy mężczyzna, który zwraca na siebie uwagę dziewczyny. Kiedy zabiera ją na nocną przejażdżkę, nawet nie wie w jaką poważną kabałę się pakuje. Bo tajemniczy mężczyzna jest agentem Mossadu, zaś dziewczyna dostaje najtrudniejszą rolę w swojej karierze.

mala doboszka1

Ostatnio często pojawiają się adaptacje szpiegowskich thrillerów Johna le Carre. Tym razem znowu siły połączyło AMC i BBC, tworząc „Małą doboszkę”, a reżyserią zajął się Chan-wook Park. Już jest dziwnie, prawda? Ale sama opowieść do łatwych też nie należy, ponieważ – jak to w szpiegowskim dreszczowcu – mamy tutaj prowadzoną grę. Anglosasi nazywają to „smoke and mirrors”, gdzie wiele rzeczy zostaje ukrytych i stopniowo zaczynamy wszystko układać w jedną całość. A nasza bohaterka krąży wokół całej hecy i musi się w tym wszystkim odnaleźć, zachowując wiarygodność swojej roli. A cóż to za rola, spytacie. Ja odpowiem krótko: dziewczyny z zachodu, która dotrze do palestyńskiej komórki terrorystycznej pod wodzą niejakiego Khalila. Infiltracji musi dokonać dziewczyna z Zachodu, bo to one są przez nich werbowane i musi mieć odpowiednie poglądy. A że są to czasy bardzo intensywnej wojny Izraela z Palestyną, więc gra toczy się o wysoką stawkę.

mala doboszka5

Reżyser jeszcze opowiada to wszystko w bardzo swoim stylu. Czyli jest tutaj zabawa montażem w scenach, kiedy wypowiedzi różnych postaci (Michela oraz podszywającego się Gadiego) zaczyna się nakładać na siebie, jest pomieszana chronologia czy jak na początku odcinka trzeciego nagle cofamy się – dosłownie – do paru chwil przed. Także przeskoki z postaci na postać są pokazane w sposób bardzo płynny, dodając dynamiki całej opowieści. Opowieści toczącej się bardzo spokojnie, bez efekciarskiej akcji, gdzie napięcie wynika z pilnowania się. Żeby nie zdradzić się przed obcymi, bo błąd może kosztować życie. Czuć to w takich scenach jak spotkanie z niemieckim duetem Helga i Anton, przesłuchaniu Salima w zamkniętym pomieszczeniu. W tych momentach napięcie jest wręcz na granicy fotela, co wydawało się trudne do osiągnięcia.

mala doboszka2

Park nawet pozornie proste sceny rozmów inscenizuje w sposób bardzo kreatywny. Albo opierając całość na szybkich zbliżeniach, albo używając długich ujęć i pokazując cała akcję z daleka (porwanie Anny Witgen z auta), przez co nie ma miejsca na nudę. Ale też jesteśmy w różnych miejscach od Niemiec przez Grecję aż do Libanu (najbardziej intensywny fragment) oraz finału w Londynie. Wizualnie wygląda to pięknie, z bardzo nasyconymi kolorami oraz ciągłym wyczekiwaniem tego, co może nadejść. Nie brakuje mocnych dialogów, cierpkiego humoru, imponującej scenografii oraz niesamowicie wyglądających kostiumów.

mala doboszka3

To wszystko jednak nie zadziałałoby, gdyby oprócz wspaniałej reżyserii nie byłoby znakomitej obsady. Wszystko na swoich barkach trzyma absolutnie genialna Florence Pugh jako Charlie. Aktorka musiała niemal non stop pokazywać różne emocje, przez które musi lawirować w zależności od okoliczności: wściekłość, gniew, smutek, siłę, spryt. Jednocześnie jest trzymana w nieświadomości, co jeszcze bardziej jej utrudnia zadanie, próbując zachować nerwy na wodzy. Łatwo było tą rolę schrzanić, ale wszystko zostało pokazane znakomicie. Równie wyborny jest Michael Shannon w roli Martina Kurtza, czyli szefa komórki wywiadowczej Mossadu. I choć wydaje się to rola nieciekawa, bo to koleś w prochowcu, znoszonym garniturze oraz dużych okularach, nie dajcie się podejść. Opanowany, skupiony, bardzo analityczny umysł godny szachisty, nie bojący się stosować manipulację czy kłamstwa. Troszkę przypominał mi George’a Smileya, a to jest dobre skojarzenie. No i trzeci wierzchołek trójkąta, czyli Alexander Skarsgard jako Gadi. Kiedy go poznajemy jest tajemniczy, czarujący, ale z czasem też próbuje się odnaleźć i jest w konflikcie. Bo z jednej strony musi być kimś w rodzaju przewodnika dla Charlie, a z drugiej zaczyna mu na niej zależeć. Nawet za bardzo, choć stara się to ukrywać, a gra jest trudniejsza. Reszta postaci także wypada bardzo dobrze, mimo nie zawsze dużego czasu.

mala doboszka4

Dla mnie „Mała doboszka” to najlepszy nie-bondowski tytuł szpiegowski ostatnich lat. Wszystkie klocki są tutaj na właściwym miejscu i nadal działają, a mimo spokojnego tempa napięcie jest bardzo intensywne, wręcz namacalne. Taki poziom osiągają tylko mistrzowie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

I nie było już nikogo

Wyobraźcie sobie taką sytuację, że na wyspę należącą do niejakiego państwa Owen zostaje zaproszonych 8 nieznajomych, a służba ma zadbać o ich zadowolenie. Grupę gości stanowią: guwernantka, misjonarka, policjant, sędzia, chirurg, generał, podróżnik i młody chłopak z wyższych sfer. Powoli schodzą na Wyspę Żołnierzyków, a tam każde z nich (przez tajemniczy głos) zostaje oskarżone o morderstwo. I tego samego dnia umiera jeden z gości.

i_nie_bylo_juz_nikogo1

To, ze Agata Christie była mistrzynią kryminału jest oczywistą oczywistością. A powieść „I nie było już nikogo” (albo „Dziesięciu Murzynków”) to jedna z pereł w koronie tej pisarki, gdzie mamy do czynienia z koronkowo poprowadzoną intrygą, gdzie ciągle są mylone tropy. Możemy podejrzewać, kto jest mordercą, chociaż nie mamy jasnych poszlak. Kolejno bohaterowie zaczynają – niczym w slasherze – opuszczać ten świat, a sprawca jest jakby nieuchwytny, niewidoczny, ciągle wodzący wszystkich za nos. Ukrywa się, a może to jeden z gości? Powoli zaczynamy też odkrywać tajemnice oraz grzechy na sumieniu naszych bohaterów, chociaż na początku zaprzeczają – poza Philipem Lombardem – swoim winom. Zgrabnie jest to przedstawione za pomocą montażu, gdzie czasami retrospekcja pełni rolę sennego koszmaru albo mary, wprowadzając poważne zamieszanie.

i_nie_bylo_juz_nikogo2

Ale to wszystko reżyserzy mini-serialu trzymają na pulsie, a osadzenie wszystkiego w jednym, odciętym od świata miejscu, buduje klaustrofobiczny klimat i poczucie zaszczucia. Niby stylowe miejsce, ale potrafi ono zbudzić niepokój większy niż pułapki z „Piły”. Nawet jeśli przez chwilę przychodzi do głowy element nadprzyrodzony w tej układance, to wyjaśnienie jest bardzo satysfakcjonujące (chociaż finał mógł powiedzieć troszkę więcej o motywacji czy sposobie działania zabójcy). Więcej wam nie zdradzę poza tym, że jest to pierwszorzędnie wykonana robota telewizyjna. Klimat świetnie buduje niepokojąca muzyka, stylowe zdjęcia oraz bardzo wyrazista scenografia, z obowiązkowym wierszem – niczym fatum – oprawionym w ramkę.

i_nie_bylo_juz_nikogo3

Jest to znakomicie zagrane, a każda z postaci ma swój moment, by skraść całą scenę. Na mnie największe wrażenie zrobiły aż cztery postacie. Po pierwsze, sędzia Wargrave (niezawodny Charles Dance), emanujący spokojem, opanowaniem oraz trzeźwością umysłu, jakiej można wielu pozazdrościć. Drugim mocno narysowaną postacią jest Philip Lombard (fantastyczny Aidan Turner), który jest świadomy swoich czynów i nie ukrywa ich. Równie podchodzi do sprawy w sposób logiczny i racjonalny, wyciągając trafne wnioski, ale nie zamierza bezczynnie czekać na śmierć. Trzecia jest panna Vera Claythorne (cudowna Maeve Dermody), której poczynania, motywacja oraz tajemnica pociągają najbardziej. Pozornie niewinna i delikatna, jest tak naprawdę sprytną, przebiegłą manipulantką, co pokazuje w dramatycznym finale. Reszta aktorów – z Samem Neillem i Mirandą Richardson na czele – także spisuje się fantastycznie.

i_nie_bylo_juz_nikogo4

Tak powinno się realizować kryminały na ekranie, a sama Christie byłaby zadowolona. To rewelacyjnie zrealizowany serial, ze znakomicie budowanym klimatem, fenomenalnym aktorstwem oraz konsekwentnie opowiadaną intrygą. Perła w koronie brytyjskiej telewizji.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Victor Frankenstein

Kim jest dr Victor Frankenstein? To pytanie wydaje się zbędne i retoryczne. Lekarz, który próbował oszukać śmierć i stworzył Monstrum, zapamiętane na całym świecie – popkulturowy symbol szalonego naukowca. Powstało o tej postaci tyle filmów, trawestacji i inspiracji, że nikt nie jest w stanie ego zliczyć. W zeszłym roku własną wersję przedstawił Paul McGuigan – reżyser znany obecnie z telewizyjnego serialu „Sherlock”.

victor_frankenstein2

Tym razem cała opowieść poznajemy z perspektywy służącego Igora. Gdy go poznajemy jest garbatym klaunem zmuszonym do pracy w cyrku.  Jednak jego prawdziwą pasją jest medycyna, której się poświęca. W końcu ma okazję zaprezentować swoje umiejętności, gdy panna Lorelei spada z trapezu. Pomaga mu w tym jeden z widowni – dr Victor Frankenstein. Mężczyzna chce zatrudnić garbusa, ale musi go porwać i uciec razem z nim. Tak zaczyna się współpraca obydwu panów, przy stworzeniu żywego człowieka. Dodatkowo reżyser wszystko ubarwia trickami znanymi z „Sherlocka” – czyli akcja jest szybka (pogoń za cyrkowcami jest fantastycznie sfotografowana), dodatkowo widzimy nakładające się rysunki ludzkiej anatomii, by pod koniec pokazać stworzenie monstrum. Wszystko to w stylistyce znanej z „Sherlocka Holmesa” Guya Ritchie. Jest jeszcze inspektor Scotland Yardu, tropiący doktora oraz jego nieetyczne eksperymenty, miłość Igora do panny Lorelei, śliski sponsor badań – Finnigan, tylko to wszystko jest traktowane przez reżysera po macoszemu i nie zostaje satysfakcjonująco rozwiązane. Imponuje strona wizualna, pełna mroku oraz wszelkiego rodzaju wynalazków (scenografia zrealizowana wręcz z pietyzmem), a także klimatyczna muzyka.

victor_frankenstein1

Ale jako horror zwyczajnie się nie sprawdza – brakuje tutaj napięcia oraz poczucia zagrożenia. Zarówno finał jak i pierwszy eksperyment z szympansem zwyczajnie wprawiają w obojętność. A wydawałoby się, że jest wszystko – skąpe oświetlenie, czające się niebezpieczeństwo, tylko nie czuć strachu.

victor_frankenstein3

Nawet aktorsko jest tutaj bez błysku, co nie znaczy, że źle. Najlepszy z całej stawki jest tutaj James McAvoy w roli tytułowej – ma ten błysk szaleństwa w oku, ale jego gra tutaj także ogranicza się do darcia gęby oraz zacinania się w momencie strachu. I tworzy zaskakująco przyjemny dla oka duet z Danielem Radcliffem, czyli Igorem. Facet jest z jednej strony tak samo zafascynowany pomysłowością Frankensteina, ale zachowuje zdrowy rozsądek. Ścigany, pozbawiony własnej tożsamości jest wdzięczny swojemu przyjacielowi, nie boi się go jednak skrytykować. Ta chemia jest najlepszą rzeczą tego dzieła. Poza tym duetem trudno nie zapomnieć dociekliwego, zdeterminowanego i konsekwentnego inspektora Turpina (świetny Andrew Scott), który nie boi się pokazać swojej bojaźliwości.

victor_frankenstein4

Jednak nawet to nie jest w stanie ocalić filmu przed oceną – „przeciętny”. Pomysł niezgorszy, jednak poza tym brakuje czegoś przykuwającego uwagę. McGuigan gubi się w tym, jakby nie do końca wiedział, co chce zrealizować – opowieść o granicy szaleństwa, dyskusję między prawem boskim a bezczelnością naukowców czy horror. Zresztą było tyle wersji tej opowieści, że trzeba mieć na nią naprawdę pomysł, by przebić się do świadomości.

5/10

Radosław Ostrowski

Gra tajemnic

Wszyscy wiemy, czym była Enigma. Niemcy używali jej do szyfrowania wiadomości i wydawało się, że nie ma takiej możliwości, by złamać ten szyfr. Brytyjski wywiad starał się jednak dokonać niemożliwego i złamać niemiecką maszynę szyfrującą. Szef wywiadu Marynarki Wojennej, komandor Denniston oraz oficer MI-6 Stewart Menzies ściągnęli kryptologów oraz matematyków do Bletchley. Jednym z nich był Alan Turing, o którym stara się opowiedzieć film „Gra tajemnic”.

gra_tajemnic1

Zadania tego podjął się norweski reżyser Morten Tyldum, którego polscy widzowie powinni kojarzyć z tragikomedii „Kumple” oraz kryminału „Łowcy głów”. Sama historia jest tutaj rozbita na dwa – a w zasadzie trzy – plany czasowe. Pierwszy to rok 1952, kiedy to Turing zostaje aresztowany z powodu dokonania czynu niemoralnego (innymi słowy był gejem) i podczas przesłuchania na komisariacie przez detektywa Roberta Nocha. Drugi plan to wspomnienia wojenne, czyli praca przy łamaniu szyfru. Trzecim planem (moim zdaniem kompletnie niepotrzebnym) jest okres szkolny Turinga. To wszystko się miesza i przeplata, a działanie tajnych służb nie zmieniło się do dnia dzisiejszego. Podstawą jest tutaj lojalność, kłamstwa i tajemnice – żeby wróg nie domyślił się tego, że my wiemy. Cały czas jednak miałem wrażenie, że ta opowieść jest opowiedziana po bożemu, bez emocji (w niemal większości czasu) oraz z podniosłymi słowami oraz problemami etycznymi, jakby niczego innego nie było. Wykorzystanie archiwalnych materiałów niewiele pomaga, a wątek relacji Turinga z Joan Clarke wydawał się jedynym intrygującym momentem. Ale nawet to nie do końca zostało wykorzystane. Szkoda, bo mógł powstać naprawdę interesujący film i liczyłem na wiele.

gra_tajemnic2

To, że o udziale polskich matematyków przy łamaniu szyfru nie jest zbyt wiele powiedziano (ograniczono się do powiedzenia, że polski wywiad przekazał kopię Enigmy, co jest prawdą), ale to akurat nie jest wina filmowców, że ich to kompletnie nie obchodzi i o tym się nie mówi. W zasadzie to jednak nie ma żadnego decydującego wpływu na sam film, który jest zaledwie poprawnym tytułem.

gra_tajemnic3

Poziom gry aktorskiej jest tutaj dość nierówny. Najbardziej rozczarowuje Benedict Cumberbatch, który poradził sobie zaledwie nieźle. To jeden z tych aktorów, co radzi sobie w błysku reflektorów, tutaj jednak Turing za bardzo mi przypominał Sherlocka Holmesa – też jest to ekscentryczny, ale genialny outsider bardziej radzący sobie z matematyką niż rzeczywistością. Za drugim razem to już nie ma takiej siły ognia i zwyczajnie przynudza, a nawet wywołuje irytację. Lepszy jest Matthew Goode jako bardziej trzymający się ziemi (choć nie pozbawiony geniuszu) Hugh Alexander. Ale tak naprawdę film ożywał dzięki trójce aktorów. Pierwsza to świetna Keira Knightley – genialna matematyczka Joan, która jednak musiała żyć w czasach, kiedy kobiety najwyżej mogło być sekretarkami. Jest jedyną osoba, z którą udaje się nawiązać w miarę normalną relację z Alanem. Widać na twarzy oddanie, lojalność, a nawet sympatię. pozostałych dwóch to dowódcy – Charles Dance (komandor Denniston) oraz Mark Strong (szef MI-6 Stewart Menzies), zwłaszcza ten drugi nadaje swojemu bohaterowi bardziej demoniczny charakter.

gra_tajemnic4

Cóż mogę powiedzieć? Ta gra mnie mocno rozczarowała, choć wydawała się mieć wszystko, by przykuć uwagę. Ale to wszystko jest zbyt równiutkie, bardziej wykalkulowane niż angażujące emocjonalnie. A wydawało mi się, że czas takich filmów już dawno minął. Jak widać, żyję chyba w jakimś innym świecie. Wstyd, panie Tyldum – niech pan opuszcza Hollywood, bo się zwyczajnie marnuje pan.

6/10

Radosław Ostrowski

Lawendowe wzgórze

Jest rok 1936, powoli zbliża się widmo II wojny światowej. Ale w Kornwalii nie widać tego, wszystko toczy się tu bardzo spokojnym rytmem. W jednym małym miasteczku mieszkają sobie dwie siostry – Ursula i Janet Widdington. To dość spokojne życie zostaje przerwane, kiedy na plaży koło ich domu znajdują nieprzytomnego młodzieńca, którego ściągnęła woda. Mężczyzna okazuje się być Polakiem, nazwiskiem Andrea Marowski i powoli zaczyna aklimatyzować się w nowym kraju. Także przypadkowo wychodzi na jaw, że młodzieniec jest utalentowanym skrzypkiem. Ale nieuniknione jest to, że Andrea będzie musiał opuścić panie.

lawenda1

To, że aktor bierze się za reżyserowie nie jest niczym nowym ani zaskakującym. Do grona takich aktorów-rezyserów dołączył Brytyjczyk Charles Dance, który ostatnio kojarzony jest z rolą lorda Tywina Lannistera z serialu „Gra o tron”. A doszło do tego dziesięć lat temu, jednak „Lawendowe wzgórze” to bardzo wyciszone i spokojne kino. W zasadzie można rzec, że jest to bardzo obyczajowa opowieść. Jednak nie oznacza to w żadnym wypadku ani nudy ani monotonii. Wszelkie emocje są bardzo głęboko skrywane i tłumione, choć czasami (bardzo rzadko) są eksponowane. A że jest to historia miłosna, to emocje muszą się pojawić. Brzmi to jak melodramat? Spokojnie, reżyser unika pułapek sentymentalizmu i przesłodzenia. Wszystko jest tutaj bardzo subtelnie i delikatnie poprowadzone, za to w pełni angażuje. A Kornwalia wygląda po prostu pięknie, w dodatku okraszone naprawdę ładnymi kolorami (scenografia i zdjęcia zasługują tutaj naprawdę na wielkie uznanie). Także dialogi dość proste i nutka humoru dodają animuszu temu tytułowi.

lawenda2

Największym tutaj atutem jest też tutaj wyborne aktorstwo. Szczególnie trzeba wyróżnić Judi Dench, czyli Ursulę, której obecność młodego mężczyzny budzi dawno stłumiona namiętność, która przyszła o wiele, wiele lat za późno. Razem ze stonowaną i powściągliwą Maggie Smith (Janet) tworzą bardzo interesujący duet. Czuć, że między siostrami jest silna relacja i wspierają się nawzajem. Ale największą niespodzianką był Daniel Bruhl. Wierzcie mi, tylko Anglik mógł wymyślić, żeby Polaka zagrał Niemiec. Owszem, wypowiada parę zdań w języku polskim, ale i tak przez większość czasu nawija po niemiecku. Ale bardzo dobrze sobie poradził w roli zagubionego i obcego człowieka. Od razu wzbudza sympatię, nie boi się imprezować, a na skrzypcach gra po prostu świetnie. Kluczowa jest tutaj postać niejakiej Olgi Daniłow (piękna Natasha McElhone), która powoli staje się sympatią i osobą, która odegra kluczową rolę w tej całej historii.

Co ja wam będę mówił? Ten tytuł zasłużył, by trafić do tego cyklu. I zasłużył, by zostać na nowo odkrytym. Piękna historia miłosna.

8/10

Radosław Ostrowski