Wielka, odważna, piękna podróż

„Wielka, odważna, piękna podróż” – ten tytuł brzmi jak z reklamy biura podróży, oferującego jakąś wycieczkę do egzotycznego kraju. Najlepiej, gdzie jest jakiś wulkan albo spoooooooooora góra do wejścia. Jednak najnowszy film Kogonady oferuje troszkę zupełnie inną podróż niż można się było spodziewać. Po wyjściu z kina sam nie jestem w stanie do końca powiedzieć o swoich wrażeniach.

Historia skupia się wokół Davida (Colin Farrell) – niezbyt już młodego samotnika, mającego wyruszyć na wesele przyjaciół. Problem w tym, że akurat auto zostało uziemione z powodu nieopłaconych mandatów, Ale na szczęście znajduje (dosłownie na ścianie) ogłoszenie w sprawie wynajmu samochodu w nagłych przypadkach. Auto jest z 1994 roku i nie ma gniazdka USB na telefon, lecz jest za to GPS – cóż szkodzi wynająć? Już na miejscu poznaje Sarę (Margot Robbie) – singielkę jak on, jadąca takim samym autem. Niby coś tam się mogłoby wydarzyć, ale raczej nic z tego nie będzie. Chyba, że przypadek/zbieg okoliczności/scenarzysta (niepotrzebne skreślić) uzna inaczej. Tym czynnikiem jest… GPS, proponujący naszemu bohaterowi tytułową podróż. Jednym z przystanków jest coś w rodzaju McDonald’s, gdzie ma zjeść chesseburgera. I tam też pojawia się Sarah – kto by się spodziewał. Oczywiście, że jadą razem i to początek eskapady.

W założeniu to miał być taki feel-good movie, mieszający romans z pokręconą fantazją niczym ze scenariuszy Charliego Kaufmana. Bo jak inaczej wytłumaczyć odwiedzane przez naszą parę… drzwi. A co za nimi? Różne chwile z przeszłości obojga, pozwalając zmierzyć się pierwszy raz (śmierć matki) albo zobaczyć z innej perspektywy. Muszę przyznać, że nie można odmówić kreatywności w przeskakiwaniu po różnych miejscach: od zamkniętego muzeum przez szkołę Davida z brawurową sceną szkolnego musicalu aż po bardzo poruszające momenty (rozstanie z partnerami w restauracji, David jako ojciec rozmawia z młodszym sobą). W tle gra urocza, elegancka muzyka Joe Hisaishiego z pięknymi piosenkami Laufey. Problem jednak w tym, że nie byłem w stanie całkowicie się zaangażować. Dialogi czasami próbują być głębokie, lecz ostatecznie wychodzą banalnie, nie czuć zbyt mocnej chemii między bardzo energiczną Robbie a bardziej melancholijnym Farrellem (choć oboje grają bardzo dobrze).

Rozumiem, że ta „Podróż” miała być baśnią o dojrzewaniu do otwarcia się na drugą osobę oraz mierzeniu się ze swoimi demonami. Problem jednak w tym, że urok jest tutaj wymuszony, chemii między parą bohaterów nie czuć, zaś warstwa wizualna kompletnie przerasta pozostałe elementy. Jedno z większych rozczarowań tego roku, niestety.

6/10

Radosław Ostrowski

Legenda Ochi

Nie sądziłem, że jeszcze będę w stanie zobaczyć nowy film fantasy. Jednak nie chodzi mi o produkcję z kosmicznym budżetem, elfami, krasnoludami oraz tego typu istotami. Ale niczego innego można się było spodziewać po studiu A24. I taka jest „Legenda Ochi” – produkcja za niezbyt duże pieniądze, lecz bardziej bogata niż można się było spodziewać.

Debiutujący za kamerą Isaiah Coxon zaprasza nas do małej wioski na Karpatach. Tutaj mieszka dziewczynka o bardzo „żeńskim” imieniu Yuri (Helena Zengel). Wychowywana przez ojca Maxima (Willem Dafoe), który zebrał wokół siebie grupkę chłopaków, aby ich wyszkolić. Cel: łapać i zabijać tajemnicze istoty zwane Ochi. Przez nie miało dojść do rozłamu rodziny i matka (Emily Watson) pozostawiła ich. Yuri cały czas przebywa w wiosce, jednak coraz bardziej zaczyna się buntować i nie akceptować decyzji ojca. Sprawdzając pułapki znajduje zranionego „wroga”. Zamiast jednak go wydać, próbuje go wyleczyć oraz ucieka z domu, by zaprowadzić Ochi do jego matki.

Samo zawiązanie fabuły brzmi dość znajomo i nie wywołuje zbyt dużego zaskoczenia. Reżyser sięga po znajome motywy opartych na zderzeniu dwóch światów: przełamanie indoktrynacji, próby komunikowania się, poznawania się wzajemnie. Oboje dzieci czują się wyobcowani i to staje się pewnym fundamentem do bliższej więzi. Przy okazji poznaje matkę, skupiającą się na badaniu ochi. Oczywiście, wiadomo jak się to wszystko potoczy, a także jaką drogę przejdą członkowie „wojowników” Maxima, co nosi zbroję niczym rzymski legionista czy matka. Niemniej ta historia była w stanie mnie wciągnąć oraz oczarować.

A co zdecydowanie pomaga absolutnie olśniewająca oprawa audio-wizualna. Film wygląda przepięknie – i nie jest to przesada – zarówno w warstwie krajobrazów (całość była kręcona w Rumunii): wzgórza i góry pokryte mgłą, mocna kolorystyka niczym z kina lat 80. W tle jeszcze gra bardzo atmosferyczna muzyka Davida Longstretha z zespołu Dirty Projector, mieszająca symfoniczną orkiestrę z chórkiem oraz odgłosami natury, tworzy jedną z najbardziej kreatywnych, zaczarowanych oraz niezapomnianych ścieżek dźwiękowych ostatnich lat. Zaś same ochi – ku mojemu zaskoczeniu – zostały stworzone przy pomocy lalek oraz animatroniki, co obecnie jest rzadką techniką w czasach (nad)używania grafiki komputerowej. I to dodaje im dodatkowego uroku.

Nasz dystrybutor zrobił niedźwiedzią przysługę „Legendzie Ochi” pokazując ją tylko z polskim dubbingiem, co wielu widzów (w tym mnie) mocno odstraszyło. 

7/10

Radosław Ostrowski

Akademia pana Kleksa

„Akademia pana Kleksa” wydana w 1946 roku autorstwa Jana Brzechwy stała się bardzo popularną powieścią. A nawet przez bardzo długi czas szkolną lekturą. Jednak do naszej popkultury Kleks wszedł dzięki filmowi Krzysztofa Gradowskiego z 1983 roku oraz ikonicznej roli Piotra Fronczewskiego. Więc kiedy pojawiły się wieści o nowej adaptacji, większość była nastawiona bardzo sceptycznie. Zarówno z powodu osoby reżysera (Maciej Kawulski), jak i wprowadzanych zmian w scenariuszu. Czy najgorsze obawy się potwierdziły?

Historia skupia się na Adzie Niezgódce (debiutująca Antonina Litwiniak) – 12-letniej dziewczyny, co zawsze sobie wszystko planuje i przygotowuje. Mieszka razem z matką, zaś ojciec wyszedł z domu i nie wrócił. Przez 6 lat, a wszelki ślad zaginął. Jej spokojne życie zmienia się, kiedy pojawia się ptak Mateusz (Sebastian Stankiewicz) i zaprasza ją do Akademii pana Kleksa. Nie bez problemów, ale udaje się ją przekonać do tego przedsięwzięcia. Na miejscu poznaje dzieci z różnych części świata, a także bardzo ekscentrycznego Kleksa (Tomasz Kot), uczącego… siły wyobraźni. Tylko zbliża się bardzo poważne zagrożenie – Wilkunami chcą schwytać oraz zabić Mateusza. Dlaczego? By się zemścić za śmierć ich króla.

Poprzeczka zawieszona była bardzo wysoko, a oczekiwania wystrzeliły jak rakieta. To nie miało prawa się udać, prawda? Początek nie zapowiada WIELKIEJ katastrofy, gdzie powoli poznajemy naszą bohaterkę i jej otoczenie. Po drodze jeszcze jest product placement (na szczęście nie zbyt nachalny), ekspozycję oraz jeszcze szybsze poznanie reszty dzieciaków. A że potem nie odgrywają zbyt dużej roli w dalszej części filmu, to już inna sprawa. Kiedy trafiamy do bajkowego świata oraz Akademii, wszystko powinno się rozkręcić oraz oczarować. Kawulski robi to, ale głównie w kwestii technicznej. Wrażenie robią efekty specjalne oraz scenografia Akademii – każde pomieszczenie, korytarz wygląda niesamowicie i pieści oczy. Tak jak wiele scen, gdzie Kleks pokazuje różne niezwykłości jak tworzenie jedzenia z… kolorów czy manipulowanie otoczeniem.

I w tym momencie coś w „Akademii” zaczyna się psuć, zaś Kawulski zaczyna gubić się w tej układance. Podobnie jak w „Kajtku Czarodzieju” brakuje skupienia, gdzie wątki mieszają się ze sobą w mętną mieszankę. Jakby chciano złapać kilka srok za ogon – nauka w Akademii, budowana relacja Ady z Kleksem, osamotniony uczeń Albert, przeszłość Mateusza, wreszcie wisząca wizja wojny z Wilkunami. Nie wspominając jeszcze o tajemnicy wokół ojca Ady, która jest tu ledwo liźnięta. Do tego parę nietrafionych żartów oraz muzyka MOCNO próbująca naśladować styl a’la „Stranger Things”. A także trzeci akt wyglądający jakby nakręcił go Zack Snyder. Dlaczego? Wjeżdża na pełnej slow-motion, patos oraz efekciarstwo.

Ja tak narzekam, marudzę i wymieniam te wady, ale jest tu troszkę dobra. Poza warstwą wizualną jest tutaj kilka wyrazistych ról. Absolutnie świetny jest Tomasz Kot, którego Kleks sprawia wrażenie dziecka w ciele dorosłego. Lubi robić efektowne wejście (oj, wejście z muzyką – perełka), z pokręconymi strojami, ale jednocześnie ma w sobie coś z mędrca. Zaskakująca jest Danuta Stenka w roli przywódczyni Wilkusów, bo jest odpowiednio demoniczna, przerażająca i zła. Nie można nie wspomnieć o Piotrze Fronczewskim, który zawsze trzyma poziom czy dość nietypowo obsadzonym Sebastianie Stankiewiczu jako Mateuszu (tutaj wiele robi charakteryzacja). A jak poradziła sobie Litwiniak w roli głównej? Gra bardzo przyzwoicie bez wywoływania irytacji, a w wielu bardziej dramatycznych momentach wypada przekonująco. Reszta w zasadzie jest troszkę tłem dla reszty.

Ta inkarnacja „Akademii pana Kleksa” ma wiele, wiele wad i problemów. Można by rzec, że film Kawulskiego padł ofiarą swoich ambicji oraz oczekiwań. Niemniej nie jest to aż tak wielka katastrofa jak wieszczą krytycy. Do satysfakcji jednak jest daleko, niestety.

6/10

Radosław Ostrowski

Kajtek Czarodziej

Polskie kino familijne w zasadzie jest rzadkością, choć w ostatnich latach coś się zmienia. I przynajmniej raz w roku pojawia się dzieło skierowane dla młodszego widza. Dylogia „Tarapaty”, „Za niebieskimi drzwiami”, „Za duży na bajki” – to tylko kilka przykładów, a do tego grona dołącza „Kajtek Czarodziej” na podstawie powieści Janusza Korczaka.

Akcja toczy się w nieopisanym konkretnie mieście w okresie przedwojennym, zaś głównym bohaterem jest Kajtek (debiutujący Eryk Biedunkiewicz) – młody chłopak wychowywany przez ojca i babcię. Matka zmarła w dość tajemniczych okolicznościach, których nikt nie chce poruszyć. I to daje pewne spięcia w domu. A ponadto Kajtek posiada pewne moce, pozwalające mu „czarować”. Czy to nagle przestanie padać deszcz, czy wejdzie na dach tramwaju, czy zmieni ciuchy, by wejść do eleganckiej restauracji. Takie raczej drobiazgi. Problem jednak tym, że chłopcem interesuje się pewien nieprzyjazny delikwent, który chce czegoś. Nie tyle jego mocy, co pewnego urządzenia, rzekomo zbudowanego przez zmarłą matkę.

Za film odpowiada Magdalena Łazarkiewicz, która mierzyła się z różnymi gatunkami, ale nie z tego typu produkcją. Sama historia wydaje się prostą fabułką o dojrzewaniu, odkrywaniu siebie i odpowiedzialności za swoje czyny. Do tego jeszcze pojawia się magia, nauka, rodzinna tajemnica, radzenie sobie ze śmiercią, gnębiącymi kolegami. ALE film ma jeden bardzo poważny problem: chaos narracyjny. Reżyserka w krótkim czasie chce dużo opowiedzieć, przez co brakuje emocjonalnego zaangażowania. Kilka (wydawałoby się) istotnych postaci albo pojawia się na chwilkę (grany przez Piotra Głowackiego antykwariusz czy młody chłopak schowany w mroku z powodu uczulenia na promienie słoneczne), albo jest to ogrywanie w sposób komediowy (psoty wobec surowego i brutalnego nauczyciela Gangesa o aparycji Mirosława Kropielnickiego).

Nawet poważna sytuacja rodziny Kajtka, której grozi eksmisja z powodu długów, nagle zostaje zepchnięta na dalszy plan. Tutaj panuje dziwna przeplatanka wątków, przez którą dość ciężko się zorientować o co w tym filmie tak naprawdę chodzi. Niby jest tu o bezwarunkowej miłości dziecka do babci, brak wspólnego języka z przygnębionym ojcem (także nie pogodzonym ze śmiercią żony), pojawia się nawet kwestia bezdomnego psa, nauczycielka fizyki z niepełnosprawną córką czy kwestia odpowiedzialności za swoje czyny. Lub rzucanie czarów, tylko to wszystko zmieszane jest do jednego kotła bez ładu i składu.

Muszę za to pochwalić warstwę audiowizualną, bo tu widać spory budżet. Przepiękne, lekko pastelowe zdjęcia z uroczą muzyką tworzą wręcz bajkowy klimat. Wrażenie robi także scenografia i kostiumy – te szyldy, samochody, restauracja czy szczególnie sklep antykwariusza wyglądają wręcz zjawiskowo. O dobrze słyszalnym dźwięku i dialogach nawet nie wspominam. Największą robotę robią jednak… efekty specjalne, które prezentują się naprawdę dobrze. Może nie są widowiskowe jak z hollywoodzkich blockbusterów, jednak nie wybijają z seansu i prezentują wysoki poziom.

Tak samo aktorzy, choć znane twarze oraz nazwiska pełnią rolę drugoplanową. Choć nie zawsze mają zbyt wielkie pole do popisu, wykorzystują tą przestrzeń maksymalnie. Debiutujący w głównej roli Eryk Biedunkiewicz bardzo zaskakuje na plus. Nie czuć takiej sztuczności jak u wielu początkujących aktorów dziecięcych, a w bardziej emocjonalnych momentach wiarygodnie pokazuje frustrację, złość i przygnębienie. Sercem dla mnie była Maja Komorowska jako babcia – cudowna, wspierająca i pełna ciepła oraz skontrastowany z nią Grzegorz Damięcki jako szorstki ojciec. Za to lekkim rozczarowaniem jest Martin Hoffman w roli złego maga, którego motywacja jest banalna i sam bohater wydaje się płaski. Jeszcze jedno – film jest koprodukcją polsko-czesko-słowacką, więc część aktorów to nasi sąsiedzi z południa i z tego powodu zostali zdubbingowani. Na szczęście to nie wywołuje dezorientacji, o co byłoby bardzo łatwo.

Więc czy warto poznać „Kajtka Czarodzieja”? Książkowego – myślę, że tak. Ale filmowa wersja pani Łazarkiewicz jest frustrująca i tak chaotyczna narracyjnie, że seans będzie przeprawą, mogącą wywołać także znużenie. Techniczne dopracowanie nie jest w stanie zamaskować tej poważnej wady. Wielka i niepowetowana strata.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Barbie

Lalki Barbie – dla wielu uważana za popkulturową ikonę kobiecości, obiekt pożądania każdej dziewczynki, dla innych obiekt seksualizacji i męskiej fantazji erotycznej. Że jest nadal popularna świadczy fakt, iż powstało chyba setki filmów animowanych dla dzieci. Tym bardziej byłem zaskoczony faktem o powstaniu live-action filmu o Barbie. Za 140 milionów dolarów (!!!). Przez Warner Bros. W reżyserii kojarzonej z kinem niezależnym Grety Gerwig (!!!), która także napisała scenariusz ze swoim partnerem Noah Baumbachem. Ktoś tu oszalał i efektu nie był w stanie przewidzieć ktokolwiek.

Wszystko toczy się w fikcyjnym świecie Barbie Land, gdzie Barbie pełnią wszystkie najważniejsze funkcje: od prezydenta przez urząd sędziego a nawet otrzymują Nagrody Nobla. Ale główną bohaterką jest Stereotypowa Barbie (Margot Robbie), która codziennie przeżywa idealny dzień. Śniadanie, kąpiel, czas z psiapsiółkami i nocne balety. Oczywiście jest też tu paru(nastu) Kenów i jeden Allen (Michael Cera), którzy tak patrzą na te laski, ale niekoniecznie one odwzajemniają to spojrzenie. Szczególnie blondwłosy Ken (Ryan Gosling), co uwielbia plażing oraz wzdycha do Stereotypowej Barbie. Ale ona ma o wiele poważniejszy problem, bo zaczyna… myśleć o śmierci.

I cały idealny dzień następny idzie kompletnie nie tak. Śniadanie przypalone, woda za zimna pod prysznicem, a jeszcze pojawia się… płaskostopie. By zbadać sprawę bohaterka trafia do Morfeusza, eee, Dziwnej Barbie (Kate McKinnon). Ta tłumaczy, że to nietypowe zachowanie wynika z połamania bariery między nią a osobą, co się nią bawi. I to mocno wpływa na Barbie, a by wszystko naprawić musi wyruszyć do Prawdziwego Świata oraz dotrzeć do swojej „właścicielki”. Jako pasażer na gapę trafia Ken i ta wyprawa mocno zmieni ich oboje.

Gerwig już od początku pokazuje, że nie jest to poważny dramat. Sam Barbie Land wygląda tak różowo, kiczowato i kolorowo jakby to był bardziej ekscentryczny Wes Anderson. Tylko bez symetrycznych kadrów, z bardzo umowną, choć imponującą scenografią. O co mi chodzi? Jak choćby domki naszych Barbie wyglądają jak te zabawkowe, tylko powiększone, z prysznica nie leci woda, napoje czy filiżanki zawsze są puste, zaś lalki wychodzą z domów… leciutko niczym piórko z dachu. Bo czemu nie? Nawet fale morskie czy przejście do Prawdziwego Świata jest tak sztuczne, że aż prawdziwe. Wizualnie „Barbie” bardzo pieści oczy, w czym pomagają także zjawiskowe kostiumy oraz zdjęcia.

Ale w momencie trafienia lalki do „naszego” świata, czyli do Los Angeles to się zaczyna się ironiczna jazda. O czym nie wspomniałem to fakt, że nasze Barbie wierzą, iż mają one ogromny wpływ na nasz świat. Że kobiety są silne, pełną ważne funkcje w dużych firmach czy kluczowych urzędach władzy tak jak mają u siebie. Oj, zderzenie z rzeczywistością mocno wpłynie zarówno na Barbie, jak i odkrywającego patriarchat Kena. Gerwig ogrywa ten dość znajomy punkt wyjścia w bardzo komediowy sposób, gdzie obrywa się szowinizmowi, korporacyjnemu kapitalizmowi (trafiamy nawet do siedzimy… Mattela, czyli producenta lalek), patriarchatowi i nawet feministkom. Nie jest to jednak cyniczną kalkulacją czy zrobioną za dużą kasę reklamą, lecz służy to jako historia o poszukiwaniu swojej tożsamości. ŻE CO? Kim jesteś, gdy zdejmiesz z siebie ciuchy i czy pozycja społeczna, płeć, praca i myślenie mają na mnie jakiś wpływ? Kim jesteś jako osoba? W kontekście historii o Barbie i Kenie raczej nie spodziewałbym się takich pytań.

Wszystko trzyma na barkach fenomenalny duet Margot Robbie/Ryan Gosling. Ona wydaje się idealnie dopasowana do roli Stereotypowej Barbie – naiwnej, prostolinijnej i niezbyt lotnej intelektualnie. Przynajmniej na początku, ale jest w tym szczera. Zderzenie jej naiwności z pewnym cynicznym, zgorzkniałymi ludźmi powinno ją załamać i zniszczyć, co początkowo się dzieje. Z czasem jednak zaczyna nabierać pewności siebie, inicjatywy oraz dostrzegać inną perspektywę. Za to Gosling tworzy jedną ze swoich najlepszych kreacji, choć początkowo nie byłem do niego przekonany. Facet jest tak bardzo zabujany w Barbie i on chce tylko jednego – by odwzajemniła jego uczucie. Ale ona go olewa, ignoruje, co doprowadza do kompleksów, braku pewności siebie i szacunku. Jego brutalna przemiana pod wpływem poznania patriarchatu robi piorunujące wrażenie (ten ciemny kostium z napisem Ken w czcionce Metalliki!!!! – Hetflied powiedziałby YEAH). Jeszcze dodajmy pełniącą rolę narratorki Helen Mirren (cudowna jest) oraz przebogaty drugi plan, z którego najbardziej wybija się pokręcona Kate McKinnon (Dziwna Barbie), charyzmatyczny Simu Liu (konkurencyjny Ken), wycofany Michael Cera (Allen) oraz Kingsley Ben-Adir (Ken). Troszkę blado wypada Will Ferrell jako prezes Mattela, dla mnie trochę za bardzo przypominający Lorda Prezesa z „Lego Przygody”, lecz bez tej ikry. Jest też jeszcze masa znajomych twarzy, ale to sprawdzicie sami na ekranie.

Powiem szczerze, że nie miałem jakiś konkretnych oczekiwań wobec nowego filmu Grety Gerwig. „Barbie” trochę klimatem przypomina mi filmy Pixara, które serwują rozrywkę dla dorosłych oraz dzieci. Tak, nie oszalałem, bo dzieci śmiało mogą iść na ten film, chociaż nie wszystkie żarty będą dla nich zrozumiałe. Ta mieszanka komedii, satyry i nawet musicalu, bez popadania w skrajne moralizatorstwo działa po prostu świetnie. Czysta zabawa z niegłupim morałem, jakiego po takim filmie się nie spodziewałem.

8/10

Radosław Ostrowski

Kraina lodu II

Disney w XXI wieku raczej pozostawał w cieniu swojej konkurencji w postaci Pixara czy DreamWorks. Jednym z nielicznych strzałów w katalogu ich animacji był „Kraina lodu” z 2012 roku, która przywróciła animowany oddział Myszki Miki do gry. Inspirowana „Królową śniegu” baśń oczarowała wszystkich audio-wizualnie („Let It Go”!!!!), paroma zaskakującymi twistami oraz przesłaniem. Aż dziwne, że na ciąg dalszy tej historii trzeba było czekać 7 lat. Choć pytanie brzmi, czy potrzebowaliśmy kontynuacji?

Wracamy do Arrendell, gdzie rządzi królowa Elsa (to ona ma w/w Moc) z siostrą Anną. Wszystko wydaje się przebiegać spokojnie, ale – jak wszyscy pamiętamy – spokój nigdy nie jest dany na zawsze. I w mieście żywioły zaczynają wariować, zaś Elsa słyszy dziwny głos. Do kogo należy? Czego chce? I jaki związek z tym wszystkim ma Zaklęta Puszcza, co spowija ją mgła? Sprawę trzeba wybadać, inaczej nie będzie żadnego domu. Elsa razem z Anną i jej przyjaciółmi (Kristoff, renifer Sven oraz bałwanek Olaf) wyrusza do puszczy, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania.

Druga część nie skupia się na budowaniu postaci oraz relacji między nimi. Tutaj twórcy bardziej rozwijają ten świat, zapuszczając się w nowe miejsca. Co się stało w Zaklętej Puszczy? Czemu żywioły są nadal rozgniewane na Arrendell? Brzmi jak rozwiązywanie tajemnicy, której żadna z sióstr nie jest świadoma i stanowi duże zagrożenie. Powoli poznajemy kolejne tajemnice, uwięzionych w puszczy rodowitych mieszkańców oraz żołnierzy królestwa. Jednocześnie nasz bardzo nieśmiały Kristoff będzie próbował się oświadczyć Annie (i przez większość czasu nie radzi sobie z tym), zaś Olaf – jak to bałwan – jest uroczy oraz zabawny. Jak mówiłem, postacie nie za bardzo się rozwijają, tylko podążają za akcją. Ta jest poprowadzona nieźle, chociaż niespecjalnie też zaskakuje (poza brakiem antagonisty, chyba że za takiego uznamy przeszłość). Jak poprzednio mamy wstawki musicalowe – inaczej Disney nie byłby sobą – jednak piosenki są zaledwie poprawne.

Nadal wizualnie jest zachwycająco, choć zimową aurę zastąpiła jesień. Wrażenie robią nie tylko animowane postacie i zwierzęta (stada reniferów wyglądają cudnie), ale dla mnie prawdziwą perłą było przedzieranie się Elzy przez burzowe morze czy odkrycie tajemnicy we wnętrzu „jaskini”. Ilość szczegółów jest niepojęta, zaś użycie mocy dziewczyny jeszcze bardziej czaruje. I nawet jak do akcji wkracza magia, także nie brakuje małych fajerwerków (głównie fioletowych ogni), co nie pozwoli się znudzić najmłodszym kinomanom.

Nie będę udawał, że druga „Kraina lodu” oczarowała mnie tak jak pierwsza część. Bo tak nie jest, ale nie żałuję czasu spędzonego przy tym tytule. Nadal jest w nim pewna magia (lub jakby rzekł mistrz Yoda: „Moc silna tu jest”), kilka cudnych scen i satysfakcjonujący finał. Jedno, co mnie dziwi to ogłoszenie kontynuacji przez Disneya, bo nie wiem dokąd jeszcze możemy pójść z tymi postaciami. Ale Disney nie takie kontynuacje robił, co potrafiły pozytywnie zaskoczyć.

7/10

Radosław Ostrowski

Zmierzch tytanów

Był kiedyś taki czas, że filmowe adaptacje greckich i rzymskich mitów były bardzo popularne. Ale ostatnie próby jak „Hercules” z The Rockiem miały problem ze znalezieniem widowni. Zaś kilka produkcji z lat 50. i 60. nie były przez czas potraktowane łaskawie. Jedną z produkcji, która ja jeszcze pamiętam był „Zmierzch tytanów” z 1981 roku.

zmierzch tytanow1

Sama opowieść skupia się na Perseuszu, czyli młodzieńcu zwanym w tamtym czasie herosem. Ojcem był sam Zeus (Laurence Olivier), czyli najsłynniejszy wśród bogów zapładniacz śmiertelniczek, zaś matką żona króla Danae. Jej mąż ze szczęścia z narodzin nieswojego dziecka postanowił oboje wsadzić do trumny na morze. Bo tak robią rogacze. Ale władca się przeliczył, nie znając potęgi Zeusa, który wysyła na miasto Krakena w jednym celu: zmiecenia miasta w pył, ze wszystkimi mieszkańcami. Ojciec bogów tak kocha Perseusza, że chce zrobić dla niego jak najlepiej. I strasznie to przeszkadzania bogini Tetydzie (Maggie Smith), której syn został przez władcę Olimpu oszpecony. Chłopak miał się hajtnąć z księżniczką Andromedą, jednak po darmowej operacji plastycznej plan szlag trafił.

zmierzch tytanow2

Może i początek nie brzmi zbyt zachęcająco, ale wszystko zaczyna się rozkręcać. Historia jest prościutka jak greckie mity, gdzie podział na dobrych i złych był klarowny, jasny i oczywisty. Perseusz (Harry Hamlin) będzie musiał znaleźć swoje przeznaczenie: poznać piękną kobietę (imię Andromeda mogło być w tamtych czasach także pociągające), zdobyć jej rękę i – by powstrzymać gniew pewnej bogini – uratować miasto z rąk bestii.

zmierzch tytanow3

Jeśli brzmi to jak zadanie z prostej gry komputerowej, to… tak właśnie jest. By osiągnąć cel musi ruszyć z punktu A do punktu B, towarzyszyć mu będzie poznany przypadkowo mędrzec (Burgess Meredith), otrzyma pewne fajne artefakty od bogów jak hełm-niewidka, mocarny miecz, tarczę oraz… mechaniczną sowę. A wszystko jeszcze w czasach, kiedy komputerowe efekty specjalne były zaledwie o powijakach, dając duże pole dla praktycznych i optycznych trickach. A te całkiem nieźle się prezentują, co jest zasługą legendarnego Raya Harryhousena (mistrz animacji poklatkowej), który był także producentem filmu. Nie szukajcie tu psychologicznej głębi postaci, zapadających w pamięć dialogów czy wybitnych ról godnych Oscara. Chociaż aktorzy są zacni i nawet w swoich rolach się sprawdzają. Za to mamy robiącą wrażenie scenografię, świetną muzykę Leonarda Rosenmanna (symfoniczne brzmienie dobrze się trzyma!!!), odrobinę napięcia (konfrontacja z Meduzą!!!) oraz klimat staroszkolnego kina przygodowego.

zmierzch tytanow4

Choć muszę przyznać, że efekty specjalne (szczególnie na początku) mogą kłuć oczy, zaś wolniejsze tempo (w porównaniu z dzisiejszym kinem akcji/fantasy) będzie testem cierpliwości dla współczesnego widza. Niemniej „Zmierzch tytanów” ma w sobie wiele uroku oraz magię kina opartego na praktycznych efektach i mniej sterylnej produkcji. Wehikuł czasu dla wszystkich kinomanów bez względu na wiek.

7/10

Radosław Ostrowski

Dungeons & Dragons: Złodziejski honor

Na dużym ekranie fantasy od czasów „Harry’ego Pottera” jakoś sobie nie radzi. Dobrze się trzymało na małym ekranie jak w przypadku „Gry o tron”. Niemniej filmowcy cały czas próbują wyrwać i przełamać dominację kina superbohaterskiego w kwestii wysokobudżetowych blockbusterów. Ale każda taka próba kończyła (głównie komercyjną) porażką. Czy podobnie będzie z próbą opowieści ze świata RPG Dungeons & Dragons.

lochy i smoki1

Fabuła wydaje się dość prosta i skupia się na dwójce postaci: barda/złodzieja Edgina (Chris Pine) oraz barbarzyńcy Holgdze (Michelle Rodriguez). Oboje kierowali paczką złodziei, do której jeszcze należeli czarodziej Simon (Justice Smith) oraz oszust Forge (Hugh Grant). Ekipa ruszyła na skok, by wykraść skarbiec Harfistów, a przede wszystkim artefakt zdolny do wskrzeszenia umarłych. Akcja jednak kończy się wpadką: nasz bard i barbarzyńca zostali schwytani, Simon zniknął, zaś Forge mający pilnować artefaktu oraz córki Edgina, Kiry został lordem Neverwinter. Do tego jego doradczynią jest odpowiedzialna za zdradę podczas skoku Sofina – Czerwony Mag, zaś córka bohatera jest przez oszusta manipulowana i okłamywana. Edgin planuje odwet, czyli odzyskanie pierworodnej oraz okradzenie skarbca, do tego jednak trzeba zebrać drużynę.

lochy i smoki2

Fabuła jak sami widzicie nie jest specjalnie zaskakująca i przypomina treść z gry RPG. Czyli mamy główne zadanie, lecz by je wykonać trzeba zrobić kilka pobocznych questów, aby zdobyć odpowiednik ekwipunek oraz ekipę bohaterów. Czyli dojdź do punktu A, znajdź przedmiot B, pogadaj z postacią C itd. Standard tak oczywisty, że już bardziej się nie da. A kto tworzy nasz skład? Edgin, Holga, Simon oraz zmiennokształtna druidka Doric (Sophia Lillis), a także – gdzieś w połowie i na krótko – paladyn Xenk (Rege-Jean Page), który jest jednoosobową zajebistością. Jakby chciał, sam by załatwił całą robotę, mimo że jest sztywny i (jako jedyny) poważny. Całość jest mocno komediowa, ale nabija się z konwencji, zachowując zdrowy balans między powagą a humorem i akcją.

lochy i smoki6

Że grosza tu nie szczędzono, widać niemal od początku. Piorunujące wrażenie robi tu scenografia – nieważne, czy mówimy o więzieniu znajdującym się w samym środku czegoś jakby bieguna północnego, siedzibie Winterfell, eeee, wróć, Neverwinter, arenie z labiryntem czy podziemiach. Wygląda to bardzo przekonująco, tak samo jak kostiumy. Dobrze wydano każdy grosz, zaś parę zbiorowych scen (wspomina bitwa, której przebieg poznajemy od… nieboszczyków czy pierwsze wejście Czerwonych Magów) robi wrażenie. Muszę pochwalić także dobrze zrobione sceny akcji, czego po reżyserach od komedii nie spodziewałem się, iż dokonają tego w sposób tak bardzo kompetentny. Wszystko jest czytelne, klarownie pokazane, nawet w bardziej dynamicznych momentach jak finałowa konfrontacja. Zaś sekwencja, gdy zmiennokształtna infiltruje skarbiec, by poznać zabezpieczenie i ucieka (ciągle zmieniając wygląd) – w JEDNYM ujęciu – to jest majstersztyk. Efekty specjalne są całkiem przyzwoite (głównie zwierzęta, jest nawet jeden SMOOOOOOOOOK), muzyka to mieszanka orkiestrowo-folkowa (i działa) z odrobiną elektroniki.

lochy i smoki3

W zasadzie największym problemem są dla mnie antagoniści, czyli Czerwoni Magowie, co chcą zmienić ludzi w armię nieumarłych, rządzić światem, bla bla bla… Krótko mówiąc, sztampowi są jak cholera i poważni (Sofina), jakby ktoś wsadził im kije między cztery litery. Humor też czasem nie trafia – chodzi mi głównie, gdy poznajemy jakąś szaloną/straszną historię czy rzecz do zrobienia, zaś kamera skupia się na Simonie, zaś ten rzuca odzywką typu „lovely” czy czymś takim. To akurat nie zdarza się zbyt często, ale to można było inaczej rozegrać.

lochy i smoki5

Za to najlepiej działa obsada, a przede wszystkim chemia między naszą ekipą nie-herosów. Kierujący ekipą Chris Pine (Edgin) ma masę charyzmy i uroku, by się nim zainteresować. Niby śmieszek, rzucający żarcikami uroczy cwaniak, jednak pod tą fasadą skrywa się połamany facet, który musi dojrzeć do paru kwestii. Bez niego ten film by nie zadziałał, zaś jego interakcje z zaskakującą Michelle Rodriguez (Holga) to wręcz miód na moje serce. Aktorka po raz kolejny (jak we „Wdowach”) pokazuje, że potrafi grać i robi to cholernie dobrze – jak dostanie dobry scenariusz, nie jak w przypadku „Szybkich, co się wściekli”. Także młodsza ekipa, czyli Justice Smith (niepewny siebie czarodziej Simon, z całkiem niezłym brytyjskim akcentem) oraz Sophia Lillis (zmiennokształtna Doric) mają swoje momenty i świetnie uzupełniają się z całą resztą. I ta chemia jest najmocniejszym punktem tego filmu. Nie mogę nie wspomnieć o Hugh Grancie (Forge), choć rozczarowała mnie zbyt mała obecność tego aktora na ekranie. Za to Rege-Jean Page jako świętojebliwy i cnotliwy paladyn Xenk jest świetnym kontrastem dla reszty składu. Jakby wyrwany z innej opowieści, sam wszystko robi fantastycznie, stając się na chwilę kimś w rodzaju mentora dla naszej grupy.

lochy i smoki4

Czy warto odwiedzić lochy i powalczyć ze smokami? Powiem tak: jeśli graliście w sesje RPG i znacie ten świat, znajdziecie tu mnóstwo odniesień, nawiązań i ukrytych skarbów; jeśli ta nazwa nic wam nie mówi, to nadal będziecie się świetnie bawić w tej łotrzykowsko-przygodowej opowieści fantasy. Może nie zawsze zaskakującej, z paroma potknięciami, ale cholernie wciągającej i bardzo kompetentnie zrealizowanej. Aż się prosi o dalszy ciąg tej przygody.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Trzy tysiące lat tęsknoty

Baśnie, mity, legendy – opowieści przekazywane z pokolenia na pokolenia przez różne kontynenty i kultury. Wykorzystywane są nawet do tej pory, mielone przez popkulturę. O ich wpływie (pośrednio) opowiada nowy, absolutnie wariacki film George’a Millera. Przyjrzyjmy się jak reżyser wziął na warsztat opowiadanie A.S. Byatt.

Bohaterką filmu jest Alithea Binnie (Tilda Swinton) – doktor specjalizująca się w narratologii, która jest też narratorką całej historii. Kiedy ją poznajemy jest drodze na konferencję naukową do Stambułu. Wydaje się być szczęśliwą osobą, choć samotniczką. Podczas wizyty na rynku kupuje staro wyglądający flakonik, a czyszcząc go w swoim pokoju dzieje się coś dziwnego. Wyłazi z niej bardzo duży, niemal zajmujący cały pokój czarnoskóry mężczyzna. Okazuje się, że jest on Dżinem (Idris Elba) uwięzionym w tym flakoniku. I jak to Dżin obiecuje, że spełni trzy życzenia, po czym będzie mógł wrócić do Królestwa Dżinów – takiego jakby raju. Brzmi znajomo? Myślicie, że znacie ciąg dalszy? Tylko jest jeden mały szkopuł: nasza Alithea nie ma… żadnych życzeń, żadnych pragnień. Przerąbane, nie? Jak się później okaże, Dżin miał strasznego pecha z ludźmi.

Film mocno czerpie z baśni oraz dawnych podań, stanowiąc pewien rodzaj intelektualnej zabawy, mieszając fikcję z historycznymi postaciami jak choćby Sulejman Wspaniały. Poznajemy trzy historie z życia Dżina, jak trafił do „lampy” oraz trzech sytuacjach, gdzie trafił do naszego świata. I te historie wciągają: od króla Salomona i królowej Saby (kuzynki Dżina) przez zakochaną w synu sułtana niewolnicy aż po pragnącą chłonąć wiedzę żonę bogatego kupca. Trzy historie, trzy różne okresy historyczne oraz ludzie tak różni, a jednocześnie tacy znajomi. Ich pragnienia mogą przynieść zarówno odrobinę radości, jak też doprowadzić do zguby. To wszystko oglądałem z otwartymi oczami, zdumiony skalą i przepychem. Scenografia i kostiumy wyglądają imponująco (zwłaszcza w drugiej historii, osadzonej w Imperium Osmańskim), zaś efekty specjalne ładnie się komponują z resztą wizualiów.

Jak każda opowieść, „Trzy tysiące lat…” można odczytywać zarówno dosłownie, jak i metaforycznie. Dla mnie to kolejne zderzenie dwóch światów, reprezentowanych przez naszą parkę bohaterów. Dr Binnie jest bardzo wycofana, kochająca opowieści. Ale podchodzi do nich w bardzo naukowy sposób, racjonalny, choć jej narracja tworzona jest językiem baśni (np. o samolocie mówi „latające skrzydła”). Dżin to reprezentant czasów, kiedy jeszcze ludzkość nie tworzyła tych nowych cudów technologii. Mimo sporego doświadczenia ludzie ciągle go intrygują, wprawiając jednocześnie w zachwyt i rozczarowanie. Wydaje się, że zna wszystkie możliwe zachcianki oraz pragnienia. Co może powstać z tego miksu? Zarówno Tilda Swinton, jak i Idris Elba są absolutnie rewelacyjni w swoich rolach, tworząc bardzo złożone, pełnokrwiste postacie. Zwłaszcza Elba jako Dżin, pakujący się w kolejne ludzkie dramaty, swoim głosem przekazuje tyle emocji, że aż trudno to opisać.

Miller z jednej strony popisuje się niemal nieposkromioną wyobraźnią, czarując kolejnymi kadrami. Ale pod koniec opowieści dochodzi do pewnej przewrotnej wolty, która prowadzi tą historię w zupełnie inne tory. Dopiero pod koniec wszystko wydaje się zmierzać do wyjaśnienia. ALE to może być jedna warstwa tej całej historii. Czy jedyna? To zależy od was, co wyciągniecie z tego. Bo jak w każdej baśni wszystko ma więcej niż jedną warstwę. Pod warunkiem, że się uważnie ogląda i myśli w trakcie. Ja jestem kompletnie oczarowany.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

To nie jest OK – seria 1

Czasami jest tak, że już sam początek potrafi zwrócić na siebie uwagę i zaintrygować. Tutaj na początku widzimy rudowłosą dziewczynę, chodzącą nocą przez ulicę. Nic niezwykłego, prawda? Tylko jest jeden szczegół: jest cała we krwi. Co się stało? Dziewczyna ucieka przez jakimś zwyrodnialcem/mordercą? Przyszła na bal halloweenowy przebrana za Carrie White? O co tu chodzi? Rzucone z offu zdanie: Drogi pamiętniczku, chuj ci w dupę potwierdza tylko jedno: coś jest nie tak. Tak się robi mocne wejście, panno Sydney Novak (Sophie Lillis).

Potem cofamy się, by w finale wrócić i odkryć, co się odjaniepawliło. A kim jest Sydney? Licealistką, która często się przeprowadzała z rodziną od miasta do miasta. Jej rodzina to matka, ostro pracująca jako kelnerka w jadłodajni oraz jej młodszy brat. Ojciec odebrał sobie życie, co na wszystkich mocno się odbiło. I dlatego córka kompletnie nie dogaduje się z matką, dlatego szkolny pedagog poleca dziewczynie pisać pamiętnik. Sydney ma jeszcze jeden problem: przypadkowo odkrywa, że ma… supermoce. A dokładniej, że używa siły umysłu.

Nowy serial twórców „The End of the F***ing World” (reżyser Jonathan Entwistle), oparty na kolejnym komiksie Charlesa Forsmana. Innymi słowy, jak we w/w tytule spodziewałem się kolejnej historii z niedopasowanymi, wręcz ekscentrycznymi nastolatkami. Ubrane w narrację pamiętniczka jeszcze bardziej wpasowuje się w ten świat. Audio-wizualnie też czuć ten styl: wiele statycznych, niemal symetrycznych kadrów, muzyka w klimacie „Twin Peaks”. Wszystko jest tu bardzo znajome: zagubieni nastolatkowi, dorośli nieobecni/mający ich gdzieś, dziwaczne sytuacje. Tutaj jeszcze dochodzi tajemnica wokół śmierci ojca oraz mocy bohaterki. Dla niej są raczej źródłem problemów, a jakiegokolwiek mentora czy mistrza mogącego jej w tym pomóc, brak. Poza nią Sydney ma przyjaciółkę Dinę oraz dość ekscentrycznego sąsiada, Stanleya z „wypasionym” autem. I to ta odkrywana relacja tej trójki staje się emocjonalnym kośćcem tego krótkiego (siedem odcinków po 20 minut) serialu. Przyjaźń, zauroczenie i miłość kontra poczucie dziwności, którego nie da się całkowicie wytępić.

Choć nie brakuje paru ciekawych momentów (włamanie do gabinetu dyrektora pokazane w formie przygotowanego planu), to jednak nie ma takiego uderzenia jak „The End of the F***ing World”. To jest inny kaliber, o wiele bardziej przyziemny i czerpiący z wielu znajomych klisz kina młodzieżowego: szkolny gwiazdor sportu zmieniający się w łobuza, ekscentryczny nerd, uzależniona od dragów heroina, pierwszy pocałunek. Cholera, jest nawet posadzenie bohaterów w szkolnej kozie jak w „Klubie winowajców”. Brakuje jakiegoś mocniejszego uderzenia (poza krwawym finałem oraz cliffhangerem), które by bardziej zaangażowało. Odrobinkę humoru serwuje kontrast między tym, co słyszymy z offu, a co zostaje powiedziane oraz „testowanie” mocy. Brakowało mi tego szaleństwa z adaptacji poprzedniego komiksu Forsmana i czułem sporą wtórność.

Sytuację w sporej części ratują aktorzy i oni sprawiają, że ogląda się ten serial do samego końca. Absolutnie rewelacyjna jest Sophie Lillis jako próbująca się odnaleźć w nowej sytuacji Sydney. Z jednej strony jest bardzo wycofana i zamknięta w sobie, z drugiej bywa ironicznie złośliwa (głównie wobec matki), zaś z trzeciej jak wybucha, to gwałtownie eksploduje. Nie chcecie widzieć jej wściekłej, bo to może skończyć się źle i to poczucie obcości ciągle ją przygniata. I każda z tych warstw tworzy spójny portret „dziwnej” nastolatki. Świetnie się z nią uzupełnia Wyatt Oleff w roli Stanleya. Typowy nerd, z barwną stylówką, dla którego poczucie dziwnym jest zaletą. Można odnieść, że ma totalnie wywalone na to, co oni powiedzą, ale to też może wynikać z palonej marihuany. Reszta postaci też jest świetna: zarówno przyjaciółka Dina (Sofia Bryant), zapracowana matka pomagająca w poznaniu ojca (Kathleen Rose Perkins), zgrywający wrażliwca łobuz Brad (Richard Ellis) czy o wiele dojrzalszy braciszek (Aidan Wojtak-Hissong).

„To nie jest OK”, a w zasadzie pierwszy sezon jest w zasadzie wprowadzeniem do poważniejszej historii, co sugeruje cliffhanger. Jest tylko jedno ale: drugi sezon został skasowany z powodu pandemii koronawirusa. Co jest wielkim błędem i chciałbym wierzyć, że Netflix jeszcze wróci do tego tytułu, stwierdzając: może powinniśmy do tego wrócić?

7/10

Radosław Ostrowski