Zanim Peter Jackson dokonał niemożliwego i przeniósł na ekran „Władcę Pierścieni”, w latach 80. był dosłowny boom na kino fantasy. Pojawiły się takie produkcje jak „Excalibur”, „Conan Barbarzyńca”, „Legenda” czy „Zaklęta w sokoła”. Jedną z ostatnich wartych uwagi produkcji z tego okresu był pochodzący z 1988 roku „Wiilow”. Produkcja, za którą odpowiadał reżyser Ron Howard oraz producent George Lucas, poniosła w kinach klęskę. Po latach jednak zaczęła zyskiwać miano kultowego.
Sama historia jest prosta, w zasadzie można powiedzieć, że to „Gwiezdne wojny” w wydaniu fantasy. I nie ma w tym przesady. Jest przepowiednia, która musi się spełnić (inaczej nie byłaby przepowiednią) o narodzonym dziecku, co ma obalić tyranię królowej Bavmordy. Z takim imieniem musi być ZŁA. Jest młody karzeł Willow, który chce zostać czarodziejem i to właśnie do niego trafia dziewczynka. Decyzją rady wioski mężczyzna musi oddać dziecko ludziom, którzy mają się nią zająć. Po drodze poznaje zamkniętego w klatce wojownika Madmartigana oraz dwójkę leśnych elfów.
Howard bardzo sprawnie opowiada historię tak archetypiczną jak tylko jest to możliwe. Magia, rycerze, przepowiednie i monstra pojawiają się obowiązkowo. Może nie ma tutaj zaskoczeń, ale jednak reżyserowi udaje się zanurzyć w ten świat. „Willow” jest zaskakująco mroczny i brutalny, mimo umowności przemocy. I tego bardziej poważnego tonu nie burzy ani humor (głównie slapstikowy w wykonaniu dwóch elfów), ani zachwycające plenery. Akcja też jest zrobiona bardzo porządnie, choć z dzisiejszej perspektywy wydaje się spokojna i bardziej kameralna (w porównaniu do trylogii Jacksona). Niemniej jednak czuć rozmach w scenach przemarszu wojsk (z masą statystów) czy potyczkę w zamku Tir Aiseen – tam dołącza jeszcze dwugłowy monstrum.
Realizacyjnie wygląda to więcej i porządnie – nie brakuje pięknych plenerów oraz scenografii, same walki dynamicznie sfilmowane. A wszystko to podbija absolutnie rewelacyjna muzyka Jamesa Hornera, nadająca epickiego charakteru. Plus absolutnie rewelacyjnie zagrany duet Warwick Davies/Val Kilmer. Pierwszy to bardzo sympatyczny Willow, muszący wziąć na siebie spory ciężar oraz dojść do roli czarnoksiężnika, zaś drugi to zawadiacki wojownik z błyskiem w oku, choć czasami bywa pierdołowaty. Równie wyraziści są antagoniści (lekko przerysowana Jane March oraz budzący grozę prezencją Pat Roach), co podnosi całość na wyższy poziom.
„Willow” brzmi jak klasyczne fantasy, ale ma w sobie masę czaru oraz uroku. Mimo lat nadal bronią się efekty specjalne (choć mocno widać blue screen), zachwyca wizualnie i ma wyraziste postacie, których los obchodzi. Więcej w zasadzie do szczęścia nie trzeba fanowi gatunku.
8/10
Radosław Ostrowski