Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat

Filmy Marvela już nie wywołują takie entuzjazmu jak jeszcze w 2019 roku. Z paroma wyjątkami jak trzecia część „Strażników Galaktyki” i „Deadpoola”, ale nawet ja straciłem serce do tych produkcji. Może z powodu przesycenia konwencją i masą rzeczy do nadrobienia (po drodze pojawiły się seriale), a może z powodu tak silnego przywiązania do starych bohaterów, których już więcej (raczej) nie zobaczymy. Ale jednak nie odpuściłem sobie całkowicie superherosów i – wbrew jakiemukolwiek rozsądkowi – wybrałem się na nowego „Kapitana Amerykę”. Po raz kolejny potwierdziło się, że nadzieja jest matką głupich.

„Nowy wspaniały świat” zaczyna się od razu z grubej rury. Genarał „Thunderbolt” Ross (Harrison Ford) zostaje wybrany na prezydenta USA. Parę miesięcy później po akcji odzyskania cennego ładunku (pochodzącego z Celestialskiej Wyspy… adamantium), nowy Kapitan Ameryka – Sam Wilson (Anthony Mackie) – zostaje zaproszony do Białego Domu. Panowie nie przepadali zbytnio za sobą, jednak prezydent chce zakopać topór wojenny oraz planuje reaktywować Avengersów, a także doprowadzić do światowego pokoju i wspólnego korzystania z adamantium. Komuś jednak jest to wybitnie nie na rękę i dochodzi do (nieudanej) próby zamachu. Wilson próbuje na własną rękę ustalić, kto stoi za tym wszystkim.

Za „Nowy wspaniały świat” odpowiada reżyser Julius Onah, mający w swoim dorobku bardzo chłodno odebrany „Cloverfield Paradox”. Jakby tego było mało, produkcja miała wiele dokrętek, wywołanych przez chłodny odbiór przy pokazach testowych, co mocno opóźniło premierę. I czuć tutaj, że ta historia jest mocno okrojona i brzmi niebezpiecznie znajomo. Zbyt wiele jest tu podobieństw do „Zimowego żołnierza”, a nawet „Wojny bohaterów”, co mnie mocno zaskoczyło. Znowu mamy kogoś pociągającego za sznurki, by doprowadzić do destabilizacji świata (niczym baron Zemo w „Wojnie bohaterów”), mamy twardego żołnierza działającego jako pionek kogoś silniejszego (Sidewinder, czyli gorszy Zimowy Żołnierz), jest nawet odpowiednik Czarnej Wdowy w postaci odpowiedzialnej za kwestie bezpieczeństwa Ruth Bat-Seraph (znana z „Unorthodox” Shira Haas) czy latynoski odpowiednik Falcona (Joaquin Torres grany przez Danny’ego Ramireza). Niby są nowe postacie, ale sprawiają wrażenie gorszych zamienników. Nawet antagonista (niejaki Samuel Sterns zwany Liderem) wydaje się kalką kalki, przez co nie sprawia wrażenie poważnego zagrożenia. Do tego jeszcze mamy dylematy związane z wchodzeniem w cudze buty (Sam Wilson) albo wejścia w nową rolę (Ross), tylko nie wybrzmiewają zbyt mocno jak powinny.

Technicznie jest to zrobione poprawnie, bez jakiegoś mocniejszego uderzenia. Z dwoma wyjątkami: atakiem na dwa zbuntowane myśliwce oraz finałowa konfrontacja między Kapitanem Ameryką a Czerwonym Hulkiem. Obie są dobrze nakręcone i dynamicznie zmontowane, dając moment ekscytacji. Jednak to wszystko wywołuje we mnie spore znużenie materiału. O dziwo, jest tutaj o wiele mniej humoru niż zazwyczaj, ale nie zawsze on działa.

Aktorsko jest dla mnie strasznie nierówno. Anthony Mackie w roli Sama Wilsona wypada bardzo porządnie i ma na tyle charyzmy, by trzymać film na własnych barkach. Jednak dla mnie całość kradnie Harrison Ford, zastępujący zmarłego Williama Hurta w roli Thaddeusa Rossa. Niby robi to, co ostatnio – jest ostry, bywa zrzędliwy i jest twardy niczym pięść, konsekwentnie dążąc do celu. Jednocześnie skrywa on pewną (dość przewidywalną) tajemnicę. Za to kompletnie zmarnowano tutaj Giancarlo Esposito, bo jego Sidewinder pojawia się bardzo rzadko i jego dialogi są strasznie słabe. A wydawało się, że będzie kimś o wiele więcej. To samo mógłbym odnieść do Tima Blake’a Nelsona jako głównego antagonisty.

„Nowy wspaniały świat” nie jest ani nowy, ani wspaniały. Szanuję bardziej poważny ton i podejście, ale czuć tutaj silne zmęczenie materiału. Nie sprawdza się to ani jako polityczny thriller, ani jako superbohaterski blockbuster. To tylko przystanek w kolejne do kolejnego, potencjalnie ciekawszego „Thunderbolts”, lecz nic ponadto.

5/10

Radosław Ostrowski

The Mandalorian – seria 3

Trzecie spotkanie z Din Djarinem było przeze mnie zwlekane, bo… tak naprawdę to nie wiem. Mam masę seriali zaczętych, niedokończonych oraz na coraz dłuższej liście tytułów do nadrobienia. Jak zwykle sprawy mocno się komplikują, co pokazała… „Księga Boby Feeta”. Nasz Mando z powodu zdjęcia hełmu zostaje uznany za apostatę i wykluczony z klanu. By zmazać tą hańbę musi wyruszyć na Mandalore i zmyć się w wodach pod kopalniami. Problem w tym, że sama planeta została zniszczona przez Imperium, nie nadając się do życia. Jakby tego było mało nasz główny złol – Moff Gideon ucieka, zaś wyszkolony przez Ashokę Grogu wraca do Dina.

By jeszcze bardziej pogmatwać całą układankę, wraca kolejna istotna postać – Bo-Katan. Po ostatnich wydarzeniach została osamotniona w swoim zamku, niczym księżniczka. Dawna grupa najemników odeszła, zaś Mroczny Miecz nadal ma w rękach Din. Ale podczas eksploracji planety nasz Mando odkrywa, że niektóre przekonania mocno mijają się z rzeczywistością.

Co dość mocno mnie zaskoczyło to fakt, że trzeci „Mandalorian” skupia się na… Mandalorianinach. A konkretnie zjednoczeniu całej rasy pod jednym przywództwem oraz powrotu do ojczyzny. Dlatego postać granej przez Katee Sackhoff Katan odgrywa bardzo istotną rolę. W drodze do osiągnięcia tego celu – jak w poprzednich sezonach – trzeba będzie wykonać parę zadań. A to obronić miasto przed atakiem piratów, odbudować robota IG-11, zbadać psujące się roboty na pewnej planecie itd. Ma to swój rytm, a co zaskakujące nie mamy tutaj fan service’u i odniesień do poprzednich filmów sagi. Dzięki Bogu, bo w drugiej serii troszkę z tym przegięto. Wszystko z dobrymi dialogi, ikonicznym tematem przewodnim oraz świetną techniczną jakością.

Najciekawsze jednak były dla mnie odcinki i momenty poboczne – przeszłość Grogu z czasów Rozkazu 66 oraz funkcjonowanie tego świata w czasach Nowej Republiki. Odcinek 3 niemal w całości skupia się na dr Pershingu, który za Imperium prowadził eksperymenty genetyczne. Widzimy wykonywany proces przekształcenia dawnych ludzi Imperium (a także ich maszyn) do służby Nowej Republiki. O wiele bardziej zbiurokratyzowanej, osłabionej, bardzo podatnej na infiltrację. Finał tego wątku okazał się o wiele mocniejszy niż się spodziewałem. Ale sam finał na Mandalore jest fenomenalnym spektaklem, z masą akcji, strzelanin i tak satysfakcjonującego zakończenia jakie można się było spodziewać.

Dla mnie trzeci sezon „Mandalorianina” to (mam nadzieję) bardzo satysfakcjonujący finał całej serii przygód Din Djarina i Grogu. Udaje się mocniej rozszerzyć ten świat, zachowując jego przygodowy klimat. Ostatnie ujęcie dla mnie jest taką kropką nad i, że dla mnie ta historia dobiegła końca. Pora w końcu sięgnąć po inne opowieści z tego uniwersum jak „Andor”.

8/10

Radosław Ostrowski

The Mandalorian – seria 2

Nasz łowca nagród uciekł z rąk ścigającego go Moffa Gideona, ale ten nie odpuści. Wszystko z powodu malca o wyglądzie niemowlęcego Yody, które dawne Imperium chce wykorzystać do swoich celów. Mando musi przekazać dzieciaka, co ma moce Jedi do osób swego rodzaju. Ale by to zrobić musi skontaktować się z innymi Mandalorianami, bo ci z jego planety zostali niemal wybici (oprócz Zbrojmistrzyni). Więc co było robić – spakował mandżur oraz Brzeszczota i ruszył.

Pierwsza seria dzieła Jona Favreau miała bardziej epizodyczną strukturę opowieści, gdzie główny wątek rzadko przebijał się na pierwszy plan. Troszkę się obawiałem, że kontynuacja może znowu pójść w tą stronę. Do tego w pierwszym odcinku wracamy na Tatooine, co początkowo brzmi odstraszająco. Wracamy też na planetę, gdzie działa się spora część akcji w pierwszym sezonie, ale na krótko. Twórcy konsekwentnie rozwijają samą opowieść, jak i cały świat przedstawiony, więc nie ma miejsca na monotonię. Przenosimy się w różne części, by znaleźć pozostałości po Zakonie Jedi, przy okazji rozwiązując jakieś drobne zlecenia. A to trzeba zabić smoka, przewieźć pasażerkę czy przejąć statek z bronią dla niedobitek Imperium. Akcji jest dużo, dynamicznie zrealizowana, ciągle trzymająca swoje tempo oraz naprawdę angażuje aż do samego końca. To także widać w doborze niektórych reżyserów, gdzie oprócz starej ekipy (Jon Favreau, Dave Filoni oraz rehabilitująca się Bryce Dallas Howard) mamy Roberta Rodrigueza czy znanego z „Ant-Mana” Peytona Reeda.

Początkowo też można odnieść, że nie ma tutaj takiego poczucia zagrożenia dla Mando oraz dzieciaka ze strony Imperium. Że ten Moff Gideon (jak zawsze świetny Giancarlo Espisito) jakoś nie stara się odnaleźć naszych bohaterów. Ale z czasem okazuje się, że to wszystko są pozory. Nadal na pierwszym planie jest relacja między Mando (Din Djarin) a dzieckiem (Grogu), gdzie ten pierwszy bardziej staje się ojcem dla tego drugiego. Chociaż pozbycie się paru nawyków młodego nie jest łatwe (głównie połykania wszystkiego, co żywe), zaś wpływ na łowcę nagród jest bardzo silny. Nawet bez twarzy widać jak bardzo zaczyna mu na nim zależeć, co dobitnie pokazują ostatnie odcinki.

Jak wcześniej wspominałem, rozwijane jest tutaj samo uniwersum. Nie chodzi tylko o odkrywanie nowych miejsc, ale też nowych postaci. Część z nich już była w świecie dziejącym się dawno temu w odległej galaktyce (Boba Fett, Bo-Katan czy Ashoka Sano), jeszcze bardziej łącząc się z głównym nurtem. Niejako dopowiadając losy tych postaci, co osoby głęboko siedzące w „Gwiezdnych wojnach” na pewno ucieszy. Nie trzeba jednak znać innych produkcji (animowane „Wojny klonów”), by czerpać z tego frajdę, a to jest bardzo niełatwe zadanie. Zakończenie zaś na pewno wielu poruszy, zostawiając furtkę na ciąg dalszy oraz spekulacje, co dalej w serialu się wydarzy.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczony jak „Mandalorianin” przeskoczył oraz podniósł poprzeczkę kolejnym sezonom. Każdy odcinek wnosił coś do głównej narracji, tylko pozornie przypominając pierwszy sezon, akcja wygląda dynamiczniej oraz spektakularnie, pokazując o wiele bogatszy świat „Gwiezdnych wojen”. Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć oprócz tego, że bardzo czekam na kolejne odcinki.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Creepshow – seria 1

Wydawałoby się, że już ze światem „Creepshow” nigdy się nie spotkamy. Trzy pełnometrażowe filmy (ostatni z 2006 roku), z czego dwa pierwsze osiągnęły status kultowego, jednak duży sukces serialu „Opowieści z krypty” doprowadził do pewnego zapomnienia tej marki. Jednak pewien szaleniec nazwiskiem Greg Nicotero, współzałożyciel firmy KNB zajmującej się praktycznymi efektami specjalnymi, postanowił reaktywować tą markę w formie serialu. 12 historyjek, balansujących między komedią a horrorem w komiksowej estetyce i konwencji przypominającej filmowy pierwowzór z lat 80.

I realizowane przez różnych reżyserów: od Grega Nicotero przez Johna Harrisona aż po samego Toma Savini. Co bardzo mnie zaskoczyło to fakt, jak bardzo te historie wydają się być osadzone bardziej w przeszłości niż w czasach bliższych nam (poza historią dotyczącą szefowej korporacji czy pewnej cudownej terapii odchudzającej). Żadnych komputerów czy telefonów komórkowych, co mocno rzuca się w oczy, ale nie należy tego traktować jako wady. I tak jak w oryginale opowieści są mieszanką komedii i horroru, zdominowaną przez praktyczne efekty specjalne oraz trzymają różny poziom.

Od razu powiem, że najsłabsze były dwie historie: ta osadzona w realiach II wojny światowej, gdzie amerykańscy żołnierze trafiają na wilkołaka oraz osadzona w świecie post-apokaliptycznym historia osądu na władzach miasteczka. Obie te opowieści wydawały mi się jakoś tak na szybko zrobione, bardzo przewidywalne oraz nudziły. Za to największe wrażenie zrobiła historia nr 2 o dziewczynce i „nawiedzonym” domku dla lalek, gdzie pojawia się znikąd głowa oraz opowieść o spełniającej trzy życzenia ręce i jej właścicielu, będącym szefem domu pogrzebowego.

Twórcy idą po różnorakie pomysły oraz tropy: od przemiany człowieka w nienasyconą bestię, pragnących zemsty na swoich oprawcach duchach, stworzeniu żywego stracha na wróble, mężczyźnie uwięzionym w walizce czy poszukiwaniach potwora z jeziora (coś a’la potwór z Loch Ness). Wszystko utrzymane w estetyce pierwowzoru, czyli nie brakuje zarówno komiksowych kadrów, kiczowatej stylistyki lat 80. (mocne kolory, zbliżenia z komiksowym tłem, elektroniczna muzyka), a efekty praktyczne wyglądają bardzo imponująco. A mimo sporej ilości historyjek nie czułem się za bardzo znużony, zaś wnioski z nich wyciągane potrafią zaskoczyć.

Równie dobre wrażenie – poza świetną realizacją – zrobiło na mnie aktorstwo, choć zdarzało się kilka niewykorzystanych szans (m.in. za drobne role Jeffreya Combsa czy Davida Arquette’a). Ale jest kilka bardzo pozytywnych zaskoczeń i objawień jak fenomenalni Ravi Naidu, Cailey Fleming oraz Bruce Davison, zaskakujący DJ Quails czy trzymający poziom Tobin Bell i Giancarlo Esposito. Jest tego o wiele więcej, więc polecam samemu poodkrywać.

Zaś sam serial to jedna z większych niespodzianek tego roku, godnie wskrzeszająca kultową markę. A z tego, co słyszałem zamówiono dwie serie. Nie wiem jak wy, ale ja się nie mogę doczekać kolejnych opowieści z dreszczykiem.

8/10

Radosław Ostrowski

The Mandalorian – seria 1

„Gwiezdne wojny” – ile emocji wywołuje nadal ta marka, pozostaje dla mnie rzeczą niepojętą. Ostatnimi czasy dominują jednak emocje negatywne wokół tego cyklu. Mocno podzielił wszystkich „Ostatni Jedi”, a i ostatnia część sagi okazała się dla wielu sporym rozczarowaniem. Czyżby Disney nie miał kompletnie pomysłu na franczyzę, mając sobie za cel jak największe wyciśnięcie kasy z fanów? Oraz ciągłe obracanie się wokół znanych z poprzednich części wydarzeń, postaci oraz nostalgii? Przełamaniem tego wizerunku miał być zrealizowany dla (niestety, nieobecnej w Polsce) platformy Disney+. Stworzony i napisany (w sporej części) przez Jona Favreau „The Mandalorian” miał iść w zupełnie innym kierunku, z nowymi postaci oraz klimatem bardziej przypominać westerny czy filmy o samurajach. Czy udało się spełnić założenia?

mandalorian1-1

Akcja serialu toczy się między 6 a 7 częścią „Gwiezdnych wojen” i osadzona jest w bardziej odległych częściach galaktyki. Bohaterem zaś jest tytułowy Mandalorianin – noszący się w pełnym rynsztunku łowca nagród pracujący dla Gildii. Innymi słowy, klasyczny twardziel, co poluje na różnych bandziorów i z tego się utrzymuje. Jednak w obecnych czasach przedstawicieli tej grupy nie ma zbyt wielu, a i zleceń coraz mniej. Innymi słowy, obalenie Imperium nie przyniosło wszystkim wiele korzyści. Jednak nowe zlecenie może zmienić wiele, ale sprawa jest bardzo tajemnicza. Zlecenie jest ustne, klient jest bardzo tajemniczy, a o celu wiadomo tylko, gdzie przebywał ostatnio oraz ile ma lat.

mandalorian1-2

I muszę szczerze przyznać, że „Mandalorian” ma rozmach godny produkcji kinowej. Można odnieść wrażenie, że ktoś podzielił film na odcinki, a następnie wrzucił na mały ekran. Nie brakuje wręcz batalistycznych scen (finał 7 odcinka oraz cały 8), pościgów (Mando na tropie Javów) czy bardzo zaskakujących intryg (odbicie więźnia z kosmicznego statku). I kiedy wydaje nam się, że najważniejsza będzie nitka główna (tajemnicze zlecenie oraz postać, nazwana przez widzów Baby Yodą), twórcy zaczynają nas przenosić po różnych częściach kosmosu, a konstrukcja fabuły staje się epizodyczna. Te fragmenty wydają się dość nierówne (zwłaszcza odcinek 4 i 5), przez co odczuwa się znużenie, mimo krótkiego trwania odcinków (maksymalnie 45 minut). W tym miejscach albo historia jest średnio angażująca (wątek zlecenia na Tattoine), albo kompletnie nudna i po łebkach (obrona wioski przed bandytami jak w „7 wspaniałych”). Z tego grona najbardziej wybija się odcinek z odbiciem więźnia, serwując woltę oraz świetnie trzymając w napięciu aż do samego końca.

mandalorian1-3

Mimo tej nierówności tempa oraz narracji (co może wynikać z udziału kilku reżyserów, m.in. mocno odstającej od reszty Bryce Dallas Howard i Dave’a Filoni), czuć lekko westernowy vibe. Małomówny, tajemniczy protagonista (znakomity Pedro Pascal), którego przeszłość powoli odkrywamy w retrospekcjach, ogromne i różnorodne krajobrazy (od pustyni po wioskę koło wód i lasu). Jest nawet bójka w barze (pierwszy odcinek), zaś otwarty finał sugeruje znacznie ciekawszy drugi sezon.

mandalorian1-4

Równie dobre wrażenie robi aktorstwo, mimo faktu, że o postaciach nie dowiadujemy się zbyt wiele. Pedro Pascal jest absolutnie kapitalny w roli małomównego twardziela, cały czas obecnego w zbroi i masce, przez co emocje były wyczuwalne tylko za pomocą mowy ciała oraz samego głosu. Robi to bez zarzutu, a jego relacja z Baby Yodą to najmocniejszy punkt. Serial samą obecnością kradnie Werner Herzog w roli tajemniczego klienta z bardzo opanowanym, wręcz kojącym głosem oraz pewnością siebie, a także Taika Waititi jako droid IG-88 (momenty, gdy grozi autodestrukcją – perełki). Swoje trzy grosze dorzuca zadziorna Gina Carano (Cara Dune), twardy Carl Weathers (szef Gildii, Greef Carga) oraz świetny Nick Nolte (trzymający się z dala Kuill) czy budzący grozę swoją determinacją Giancarlo Esposito (Moff Gideon).

mandalorian1-5

Pierwszy sezon „Mandaloriana” to obietnica wielkiej przygody. Może jeszcze nie do końca spełniona, zostawia wiele zagadek, ale wygląda bardzo imponująco i okazale. Robi też jedną, istotną rzecz: przywraca nadzieję na odwiedzenie bogatszego świata Gwiezdnych wojen. Moc chyba wracać do Galaktyki.

8/10

Radosław Ostrowski

Zakładnik z Wall Street

Wall Street – najsłynniejsza ulica w Nowym Jorku, gdzie spotyka się świat wielkiej finansjery. Ale to w tym mieście prowadzony jest program telewizyjny „Money Monster”, gdzie Lee Gates z dużym luzem oraz dystansem przekazuje i doradza jak inwestować, by zgarnąć dużą kasę w czym pomaga spora ekipa ludzi. Razem z reżyserką Patty Fenn na czele, ale pewnego dnia pewna duża firma finansowa traci 800 milionów dolarów – i nikt o nic nie pyta. Jednak pewien desperat uzbrojony w bombę oraz pistolet wchodzi do studia, bierze Gatesa za zakładnika i żąda wyjaśnień.

zakladnik_wall_street1

Wydaje się, że filmów na temat skomplikowanych mechanizmów związanych z funkcjonowaniem finansowego świata. Tym razem mamy do czynienia z klasycznym thrillerem, który jest niemal skupiony w jednym miejscu. Reżyserująca film Jodie Foster wie, jak zbudować napięcie i robi to bardzo konsekwentnie, bardzo powoli dawkując informacje. Zwłaszcza, że nasz główny niby zły (porywacz) wydaje się być niestabilną, tykającą bombą i jeden niewłaściwy ruch, słowo, może skończyć się eksplozją. Ale jednocześnie Foster przeskakuje przez różne miejsca, gdzie ludzie oglądają te wydarzenia (bary, metro, Rejkjavik, Tokio, siedziba firmy) i próbuje rozgryźć całą tą hecę. Pokazuje też jeszcze jedno: że każdy szary człowiek (oprócz finansowych watażków) nie jest w stanie ogarnąć, każdy jest manipulowany, oszukiwany. Jak mówi prezes firmy: „Nigdy nie pytasz o to, jak to działa, dopóki zarabiasz”. Czyli chciwość jest dobra, prawda? Tylko nie dla wszystkich.

zakladnik_wall_street2

Niby nie jest to nic, czego byśmy nie znali po filmach o wielkich finansach, gdzie tak naprawdę wszystko jest zasłoną dymną do większego kantu. Foster potrafi utrzymać odpowiednie tempo, w czym pomaga bardzo płynny, dynamiczny montaż, pulsująca muzyka oraz miejscami bardzo dużo złośliwego humoru. I to czyni „Zakładnika” bardzo przyjemną rozrywką, budującą suspens aż do końca (nawet jak… opuszczamy budynek). Może i bywa dość przewidywalny (łatwo się domyślić, kto narozrabiał), ale to wszystko potrafi wciągnąć.

zakladnik_wall_street3

„Zakładnik” ma też bardzo mocną obsadę. George Clooney jako Gates świetnie balansuje na granicy powagi i zgrywy, kryjąc pod tą postacią dość sumiennego, ale manipulowanego dziennikarza. Równie mocna jest Julia Roberts (Patty), który za pomocą słuchawek ma kontakt z Lee i próbuje opanować ten cały bajzel. Ten duet świetnie się uzupełnia, tworząc silną mieszankę spokoju z brawurą. No i jeszcze Jack O’Connell w roli desperata Kyle’a, będący najbardziej nieobliczalny, niepewny, ale budzący współczucie.

„Zakładnik z Wall Street” to niemal staroszkolny w konstrukcji thriller zrobiony za pomocą współczesnych wynalazków. Nie opowiada niczego, co byśmy o świecie wielkiej finansjery nie wiedzieli, ale to trzyma w napięciu i dostarcza rozrywki. Czasami to wystarczy.

7/10 

Radosław Ostrowski

Bob Roberts

Wybory – jak wszyscy wiemy – to czas, kiedy pewni nieznani ludzie starają się o naszą uwagę, by móc dalej nic nie robić. Ci ludzie chcą dołączyć do pewnego kręgu zwanego politykami, czyli kompletnych nierobów udających, że chcą nam zrobić dobrze, a tak naprawdę dbają tylko o swój dobrobyt. Ale co innego jest w Stanach Zjednoczonych, gdzie światli oraz odpowiedzialni obywatele wybierają najmądrzejszych, najbardziej rozsądnych oraz uczciwych polityków. I to tam w 1990 roku o urząd senatora postanowił powalczyć Bob Roberts. Kim on jest? To bardzo młody muzyk folkowy, który jest także biznesmenem o bardzo prawicowych poglądach. Kieruje fundacją wspierającą szpitale w walce z narkotykami, w swoich utworach mocno krytykuje bardziej liberalną politykę swojego przeciwnika, senatora Brickleya Paiste’a. A cała ta walkę poznajemy w formie… dokumentu, kręconego przez Terry’ego Manchestera, przyglądającemu się kampanii.

bob_roberts1

Nakręcony w 1992 roku film w reżyserii Tima Robbinsa jest polityczną satyrą – gatunkiem bardzo trudnym i ryzykownym, bo mogącym bardzo łatwo się zestarzeć. Chyba, że zamiast przyglądać się ówczesnej sytuacji politycznej, będziemy próbowali pokazać mechanizmy działania kampanii wyborczych, ze stosowaniem różnych nieczystych zagrań. W tle niemal ciągle pojawia się telewizja (a w niej zawsze włączony serwis informacyjny, gdzie dziennikarze komentują wydarzenia), wycinki z prasy, wrzucone fakty z życia muzyka-polityka (praca maklera w Wall Street, trenowanie szermierki). Reżyser wykorzystuje paradokumentalny styl, by pokazać jak bardzo łatwo można manipulować tłumem. Nie tylko chodzi o rzucanie prostych sloganów, ale chociażby teledyskami utworów, stosowaniem czarnego PR-u czy nawet… zamachem na samego siebie. Robbins niby żartuje w kilku miejscach (występ w programie telewizyjnym, brutalnie przerwanym przez jedną z pracownic czy nasz bohater jeżdżący w stroju szermierczym na motorze), jednak jest to śmiech przez łzy.

bob_roberts2

Bo pokazywany tutaj tłum fanów Roberta zderzony zostaje z pojedynczymi momentami, gdzie pewni ludzie nie godzą się na jego poglądy. Przeciwnicy Robertsa to ludzi inteligentni, sprawiający wrażenie oczytanych, dziennikarze czy lepiej wyedukowani, zaś stronę fanów reprezentują ludzie niekoniecznie wykształceni, mądrzy, tylko lekko prymitywni, prości ludzie, pragnący łatwych rozwiązań oraz szukających przyczyny swojej porażki u innych. Bo zawsze ktoś musi być winny. A jeśli znajdziesz jakąś skazę w tym niemal kryształowym wizerunku, koniec może być tylko jeden, gdyż każdy ma swoje za uszami. Tylko, co jest gorsze: oskarżenie o posiadanie kochanki czy współpraca z agentem CIA, zamieszanym w tworzenie lipnej firmy budowlanej jako przykrywki do zagranicznego handlu narkotykami? Nawet wytropienie wielkiej afery (odniesienia do sprawy Iran-Contras bardzo czytelne) nie może ujść ci płazem.

bob_roberts3

Aktorsko jest tu znakomicie, bo Robbinsowi udało się zebrać bardzo mocny skład. Tytułową rolę Robbins powierzył najlepszemu z najlepszych, czyli… samemu sobie. Robbins gra znakomicie charyzmatycznego polityka z bardzo konserwatywnym programem, mocno krytycznie oceniający przełom lat 60., uważając go za źródło wszelkiego zła. Ale kiedy wejdzie na scenę, zacznie przemawiać, a zwłaszcza śpiewać (głos to taki mocniejszy Dylan), nie można od niego oderwać oczu. Poza nim najbardziej zapada w pamięć bardzo Giancarlo Esposito (dziennikarz Bugs Raplin), który mimo wyglądu menela okazuje się być najbardziej rozsądnym oraz szczerym facetem. Nie można też nie wspomnieć o Alanie Rickmanie (tajemniczy Lukas Hall III) czy trzymającym fason Rayu Wise (Chet MacGregor – szef sztabu), zaś w epizodach dziennikarzy wiadomości pojawiają się takie znane twarze jak James Spader, Helen Hunt czy Susan Sarandon.

Choć można zaśmiać się parokrotnie (choćby z teledysków), to „Bob Roberts” pozostaje gorzką komedią o wydźwięku satyrycznym na politykę w ogóle. A to podsumowuje zarówno ostatnie słowa dziennikarza, jak i ostatnia scena przy pomniku Jeffersona oraz podane wyniki sondażu w sprawie interwencji w Iraku poddają w wątpliwość myślenie ludzi.

7/10

Radosław Ostrowski

Okja

Wyobraźcie sobie świat, gdzie korporacja jest dobra, porządna i życzliwa ludziom. Brzmi jak surrealistyczny sen? Dla firmy Miranda, zajmującej się wcześniej toksynami, pod wodzą nowej szefowej Lucy zmieniła swoje wcielenie. Teraz zajmuje się hodowlą świnek i przekazała swoje wielkie stworzonka 25 farmerom z 25 krajów świata, by za 10 lat wybrać tą najlepszą. Wybór pada na pochodzącą z Korei Okję, którą zajmuje się Mi-ja razem ze swoim dziadkiem. Dziewczynka jednak tak silnie związana ze zwierzątkiem, że nie chce dopuścić do spełnienia jej przeznaczenia, czyli przerobienia na mięsko dla wszystkich ludzi i wyrusza za nim aż do Nowego Jorku.

okja1

Koreański reżyser Jo-Hoon Boog zapadł w pamięć wielu kinomanom, dzięki swoim specyficznym filmom, wymykającym się jakimkolwiek szufladkom gatunkowym jak w „Snowpiercerze”. Wsparty finansowo przez Netflixa, dostał wolną rękę i znowu to zrobił. Czego tu nie ma: jest kino akcji, SF, gorzka satyra na współczesny świat i dramat, pomieszany, szalony oraz dziki. Reżyser wymierza swoje ostrze przeciwko wszystkim: korporacyjnym praktykom opartym na dezinformacji (albo na braku informacji), celebrytom ograniczonym do roli maskotek i łaknącym sławy jak ćma światła, eko-terrorystom walczącym niby o zwierzęta, ale tak naprawdę uzależnionymi od adrenaliny „narkomanami” w eleganckich gajerkach. Wreszcie zwykłym ludziom ograniczającym się do roli obserwatorów czy pragnących być w stanie niewiedzy. Bo czy tak naprawdę nas obchodzi, co jemy czy po prostu nie chcemy wiedzieć jak to jest robione?

okja2

Losy dziewczynki i zaprzyjaźnionej z nią superświni (nie, nie nosi lateksowych ciuchów, nie walczy ze światem), wyglądającej jak zmutowana, gigantyczna istota z aparycją buldoga, po prostu chwytają za serduszko. Widać silne przywiązanie oraz to, jak bardzo zależy na niej, mimo pewnej niezdarności (ucieczka oraz demolka sklepu). Oboje są tak naprawdę tylko pionkami w rozgrywce między eko-terrorystami a korporacją, próbującą zachować swój wizerunek. Wielu może odstraszyć groteskowość całego projektu oraz ta dziwaczna mieszanina, ale jest ona po prostu świetnie zrealizowana. Nawet jeśli w tle gra „bałkańska” galopka a’la Goran Bregović (niesamowita próba odbicia Okji przez „ekologów” i ucieczka z tempem jakby to był Bourne) czy stonowane dźwięki spod znaku kina niezależnego. Reżyser prowokuje, atakuje i zmusza do myślenia, nie pozostawiając obojętnym (mocna scena pokazu wymykającego się spod kontroli czy próba odbicia Okji wprost spod rzeźni).

okja3

Do tego jest to świetnie, wręcz rewelacyjnie zagrane. Najbardziej zachwyca debiutująca Seo-hyeon Ahn jako Mi-ja, stanowiąca niemal ideał dla rodziców – odpowiedzialna, troskliwa, ale też uparta i nie dająca się tak łatwo manipulować. Tak samo świetnie wygenerowana komputerowo Okja – duża, lekko niezdarna (przejście skrótem), ale tak urocza, że tylko pozbawiony wrażliwości człowiek mógłby przejść obojętnie. Szoł jednak skradła aktorska trójca Swinton/Gyllenhaal/Dano. Tilda w roli Lucy (oraz jej siostry Nancy) jest ucieleśnieniem wszystkiego, co znany z „szefów Mordoru” – pozornie spokojna, wręcz wycofana, na scenie tryska niemal dziką energią, odgrywając rolę otwartej oraz kreatywnej szefowej. Z kolei Gyllenhaal tutaj wciela się w dr  Wilcoxa – żałosnego celebryty, nie potrafiącym żyć bez kamery, poza nią zmieniając się w zgorzkniałego pijaka (rewelacyjna scena w laboratorium, gdy po kilku głębszych wylewa cały swój smutek i żal). Z kolei Dano jako szef Frontu Wyzwolenia Zwierząt – Jay zaskakuje swoją wysoką kulturą osobistą, przywiązaniem do tradycji swojego ruchu, a jednocześnie jest w tym bardzo niepokojący.

okja4okja5

Jeśli ja, człowiek nie będący wielkim fanem kina azjatyckiego ze względu na swoją hermetyczność oraz dziwaczność, docenia taki film jak „Okja” to znaczy, ze coś się stało. Hybryda skutecznie trzyma w napięciu, miesza konwencję i porusza do ostatniego kadru (jest scenka po napisach końcowych – jak w Marvelu). Ciekawe, ile osób po obejrzeniu przejdzie na wegetarianizm.

8/10

Radosław Ostrowski