Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa

Narnia to kraina powstała przez brytyjskiego pisarza Clive’a Staplesa Lewisa w siedmiotomowym cyklu „Opowieści z Narnii”. Po sukcesach adaptacji „Władcy Pierścieni” oraz „Harry’ego Pottera” producenci wyczuli dużą kasę i szukali kolejnych marek nurtu fantasy. Zaczęły pojawiać się na pęczki filmy w rodzaju „Serii niefortunnych zdarzeń” czy „Mostu do Terabitii”. Jednak mało co było w stanie zmierzyć się z ekranizacjami dzieł Tolkiena i Rowling. Jednak w 2005 roku Walden Media do spółki z Disneyem postanowili zaryzykować i zaczęli produkcję według Narnii.

narnia1-1

Cała historia jednak zaczyna się podczas II wojny światowej i bombardowanego przez Niemców Londynu. Czworo dzieci – Piotr, Edmund, Łucja i Zuzanna – zostają ewakuowani na wieś do domu pewnego profesora. Podczas pewnej zabawy najmłodsza z rodzeństwa ukrywa się w starej szafie. Przechodząc trafia do krainy zwanej Narnią, gdzie trwa długa zima, a krainą rządzi Biała Czarownica. Udaje się siostrzyczce namówić resztę rodzeństwa, by trafiła do szafy. Dzieci zostają wplątane w wojnę, gdzie – tak mówi przeznaczenie (oczywiście) – obalą samozwańczą Królową Narnii i pomóc Aslanowi w zwycięstwie.

narnia1-3

Sama opowieść nie brzmi jakoś skomplikowanie, ale reżyser Andrew Adamson kombinuje jak ożywić tą prostą bajkę. Bo jest to bajka, gdzie mamy klasyczne starcie dobra ze złem, starą przepowiednię i powoli budzący się świat. Pełen baśniowych istot rodzaju faunów, minotaurów, centaurów oraz gadających zwierząt. Jedne jak wilki pomagają Czarownicy, inne w rodzaju bobrów czy lisów są za naszymi bohaterami. Brzmi jak klasyczna opowieść, będąca przy okazji zbiorem nauk o sile rodzinnych więzi, poświęceniu i odwadze? Gdzie nikt nie ginie, gdzie nawet za złe czyny można odpokutować, a zło dostaje łomot. Może i jest to przewidywalne, ale sama opowieść potrafi wciągnąć. Nie brakuje podnoszących napięcia scen pościgów i ucieczek (pogoń przez rozpadającą się krę czy ucieczka przez tunel) oraz pełną rozmachu finałową potyczkę. Mimo 15 lat na karku wygląda ona imponująco, gdzie sytuacja zaczyna zmieniać się z minuty na minutę, a efekty specjalne godnie znoszą próbę czasu.

narnia1-4

Choć dialogi w sporej części to ekspozycja, nie wywołuje tu aż tak wielkiego bólu głowy. Wizualnie też potrafi oczarować, co jest zasługą zarówno zdjęć jak i bardzo szczegółowej scenografii oraz kostiumów. Narnia nawet zimowo wygląda pięknie, chociaż także miejsca bez śniegu potrafią oczarować, zaś w tle gra tworząca magię muzyka.

Aktorsko w zasadzie nie ma tutaj jakichś bardzo wyrazistych kreacji, ale nie oznacza to, że jest złe. Nasza czwórka bohaterów wypada wiarygodnie i potrafią budzić sympatię (nawet dokonujący nieświadomie zdrady Edmund, będący troszkę wrzodem), zaś chemia między nimi jest solidna. Ale drugi plan zawłaszcza dla siebie absolutnie świetna Tilda Swinton jako antagonistka. Bardzo zimna, opanowana władczyni, będąca bardzo dobrą manipulantką, udającą osobę pełną troski. Warto też wspomnieć drobny epizod Jamesa McAvoya jako troszkę niezdarnego fauna oraz wielu aktorach użyczających głosu zwierzętom jak Ray Winstone (pan Bóbr), Rupert Everett (lis) aż po charyzmatycznego Liama Neesona (lew Aslan).

narnia1-2

„Lew, czarownica i stara szafa” pozostają bardzo solidnym i zrobionym z pasji filmem familijno-przygodowym. Może bardziej skierowanym dla młodego widza, ale nie infantylnym czy głupim. Pełen przepychu, ale też skupionym na postaciach i ich interakcjach. Udało się odpalić nową franczyzę, ale już skończyć to niekoniecznie. Ale o tym innym razem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mroczne materie – seria 1

Wyobraźcie sobie świat podobny do naszego, ale troszkę inny. Świat, gdzie ludzie posiadają swoje zmaterializowane duszy w postaci dajmonów (zwierząt), zaś światem rządzi potężne Magisterium. Coś na kształt Kościoła, dbającego o to, co nauka może mówić, a co jest uznawane za herezję. W tym świecie funkcjonuje Lyra Belacqua, której rodzice zginęli w katastrofie lotniczej, zaś jedynym opiekunem jest lord Asriel. Dziewczynka trafia do Kolegium Jordana – jednej z uczelni w Oksfordzie, a jej wuj wyrusza na wyprawę na Północ, kontynuując badania zaginionego naukowca. Wszystko zaś dotyczy tajemniczego Pyłu, który budzi przerażenie Magisterium. 12 lat później Lyra trafia pod opiekę badaczki pani Coulter, zaś jej przyjaciel Roger znika bez śladu. I to jest początek poważnych wydarzeń.

mroczne materie1-1

Trylogia powieści Philipa Pullmana wydaje się być troszkę w cieniu innych serii powieści fantasy w rodzaju serii Tolkiena czy „Opowieści z Narnii”. Tutaj mamy zderzenie nauki z religią, która trzyma wszystko i wszystkich na smyczy. Ta nadbudowa jest jedną z rzeczy, które wyróżniają powieści oraz nowy serial z gatunku fantasy. Wspólny projekt HBO i BBC tworzy bardzo zróżnicowany świat, przypominający dzieła steampunkowe. Bardzo wyraziste kostiumy, wręcz monumentalne budynki czy Zeppeliny niczym z I wojny światowej oraz bronią z czasów II wojny, a także książki wyglądające niczym starodruki. Dziwaczna hybryda przeszłości z przyszłością wygląda imponująco, jednak w tym wszystkim skrywa się mrok, niepokój, terror. Magisterium wydaje się nie przebierać w środkach, mając w rękach policję i wydaje się nie do pokonania.

mroczne materie1-2

Sama historia skupia się na Lyrze, nie odkrywając wszystkich swoich tajemnic. Wiadomo, że dziewczynka może odegrać kluczową rolę w tej historii (tajemnicza przepowiednia), lecz sama nie jest świadoma tego. Twórcy serialu rozbudowują świat, dodając kolejne wątki: zaginięcia dzieci, wygnany niedźwiedź pancerny, czarownice czy przekraczanie równoległych światów. Wszystko dawkowane jest powoli, ale w tym przypadku to jest zaleta. Jaką rolę odegra w tym wszystkim nasza bohaterka? Czas pokaże, a pierwszy sezon troszkę przypomina układanie pionków. Twórcy potrafią utrzymać napięcie w kilku scenach (przeszukiwanie łodzi Gipsanów czy walka dwóch niedźwiedzi o tron), nie boją się pokazać mrocznych momentów (sceny „badań” na dzieciach w obozie jest niemal jak z horroru). I to pokazuje świat, gdzie nie do końca wiadomo komu można zaufać, a bronią okazuje się spryt. Nie ma też tutaj naukowego żargonu i przedstawione jest bardzo czytelnie. Nie brakuje widowiskowych momentów, a efekty specjalne wyglądają bardzo dobrze, jednak liczą się tu postacie oraz ich dylematy.

mroczne materie1-3

Początkowo problemem był jeden wątek, dziejący się w naszym świecie. Bo mamy tutaj chłopaka opiekującego się chorą psychicznie matką. Wydawało mi się to odrębną opowieścią, wybijającą mnie z rytmu oraz niejasną. Z czasem jednak zaczyna wydawać się istotny, a zakończenie sugeruje, że ten chłopiec odegra jeszcze ważną rolę w tej układance. Przecież to dopiero pierwsza z trzech (mam nadzieję) części całego cyklu. Już ogłoszono drugi sezon i nie mogę się doczekać.

mroczne materie1-4

Jak to jest też znakomicie zagrane. Na swoich barkach całość trzyma znana z „Logana” Dafne Keen i jest znakomita jako Lyra. Bardzo nieufna, wplątana w poważną aferę okazuje się bardziej zaradna niż się to wydaje. Wielokrotnie udaje się wyprowadzić przeciwników w pole, zaś gadane oraz sztukę blefowania opanowała do perfekcji. Nieufność, strach zmieszany z pewnością siebie oraz siłą ducha tworzą wyrazistą mieszankę, przez co kibicuje się tej postaci. Równie fenomenalna jest Ruth Wilson jako pani Coulter. Bardzo elegancka, ciepła i opanowana, ale tak naprawdę bardzo mroczna, niepokojąca postać, której przeszłość jest mocno związana z Lyrą. Interesujący czarny charakter, który jest też bardzo głodny wiedzy (inaczej niż jej przełożeni). Drugi plan też jest bardzo interesujący, gdzie nie brakuje Jamesa Cosmo (ojciec Coram, jeden z liderów Gipsanów), opanowanego Ariyona Bakale (lord Boreal), kradnącego każdą scenę Lina-Manuela Mirandę (awanturnik Lee Scoresby) czy chłodnego Jamesa McAvoya (lord Asriel), tutaj jako postać bardziej skupiona na odkrywaniu nauki za wszelką cenę. Także pozostali aktorzy dziecięcy (Amir Wilson, Tyler Howitt czy Lewis Lloyd) wypadają bardzo dobrze, są naturalni i nie irytują.

mroczne materie1-5

Brytyjczycy do spółki z Amerykanami potrafią zrobić niezwykłe rzeczy. dla mnie pierwszy sezon „Mrocznych materii” to jedna z najciekawszych przygód ostatnich lat. Odpowiednio mroczna, wciągająca i mimo poważnych tematów, pełna magii oraz tajemnicy. Udało się twórcom podsycić mój apetyt, więc czekam na ciąg dalszy.

8/10

Radosław Ostrowski

Glass

M. Night Shyamalan ostatnimi laty zaczynał wracać do swojej formy. Kameralna „Wizyta” oraz niemal klaustrofobiczny „Split” przypomniały talent reżysera. Pytanie jednak, czy nasz specjalista od twistów utrzymuje poziom, czy jednak sukces był przedwczesny? Na to pytanie odpowiedź powinien dać „Glass”, który był ostatnią częścią trylogii superbohaterskiej Hindusa. Ale jakiej trylogii?

glass1

Wszystko zaczęło się od roku 2000, kiedy reżyser stworzył „Niezniszczalnego”. Była to opowieść o szarym facecie, który odkrywa w sobie superbohaterskie moce. „Split” – jak się okazał – był historią o narodzinach superłotra. W założeniu „Glass” ma być ostateczną konfrontacją między Davidem Dunnem a tajemniczą Bestią. I początkowo wydaje się, że będziemy szli w tym kierunku. Dunn (obecnie szef sklepu ze sprzętem do ochrony) nadal działa jako samotny mściciel i przypadkowo trafia na ślad Kevina, przetrzymującego porwane cheerleaderki. Dochodzi do bijatyki, którą kończy interwencja policji, zaś obaj panowie trafiają do strzeżonego szpitala psychiatrycznego. Tam mają zostać poddani leczeniu oraz przekonani, że nie są superbohaterami, nie mają żadnych mocy, a nadprzyrodzone sytuacje da się racjonalnie wyjaśnić. Jakby tego było mało, razem z nimi przebywa Mr. Glass – ekscentryczny pasjonata komiksów, odpowiedzialny za wiele zbrodni.

glass2

Punkt wyjścia naprawdę dawał duże pole manewru. Reżyser powoli przygotowuje grunt do konfrontacji, choć pierwsza scena akcji wydaje się dość dziwacznie sfilmowana (kamera pokazująca zdarzenia jest przyklejona tak, by widać przód protagonisty albo jest oddalona). Niemniej to jest intrygujące, ale wszystko zmienia się z miejscem akcji. Zamiast interakcji między trójką kluczowych postaci, widzimy ich odizolowanych od siebie i pojawia się pani psycholog (Sarah Paulson będąca tutaj Człowiekiem-Ekspozycją). Cała ta relacja oraz motyw, że tzw. superbohaterowie to tylko odbicie ich problemów psychicznych miała w sobie potencjał. Ale Shyamalan za bardzo przeciąga ten wątek, przez co czułem się znużony, zaś dialogi są rzucane w tak łopatologiczny sposób, że aż to naprawdę boli. Pojawiają się zbędne retrospekcje oraz postacie niejako wspierające każdego z wyjątkowych postaci.

glass3

Najgorsze jednak Shyamalan zostawia na koniec. Oczywiście musi zaserwować masę twistów oraz wolt, a finałowe starcie okazuje się być pozbawione jakiegokolwiek napięcia. Jakby tego było mało, zachowanie postaci staje się coraz bardziej irracjonalne, zaś wielki plan Glassa oraz ostatnie 20-25 minut wywołało we mnie poczucie żenady (zwłaszcza śmierć jednego z bohaterów). Najchętniej wymazałbym je z pamięci, gdybym mógł.

glass4

Nawet aktorzy (i to nawet zdolni) nie mają tak naprawdę zbyt wiele do roboty. Bruce Willis jako Dunn miewa przebłyski oraz chwile, kiedy zaczyna wątpić w swoje moce. Ale przez większość czasu zwyczajnie siedzi i smutną ma twarz. Samuel L. Jackson przez większość filmu nic nie mówi, a nawet się nie rusza. Tylko, że w kreowaniu mistrza zbrodni wydaje się być karykaturą swojej postaci z pierwowzoru. Jedynie James McAvoy ma duże pole do popisu (w końcu ma 24 osobowości) i tylko on ciągnie całość na swoich barkach. Lekko szpanuje swoimi umiejętnościami, ale i tak wypada najlepiej.

Chciałbym powiedzieć, że „Glass” jest udanym filmem oraz intrygującą dekonstrukcją kina superbohaterskiego. Ale Shyamalan znowu zachłysnął się swoimi sukcesami, popadając na wielkich mieliznach i tworząc swój najgorszy film od czasów „Ostatniego Władcy Wiatru”. Tego się nie spodziewałem.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Atomic Blonde

Rok 1989, Berlin jeszcze jest podzielony na dwie części, ale w powietrzu czuć wrzenie. I to właśnie tam dochodzi do zabójstwa. Ofiarą jest brytyjski szpieg, James Gascoigne, zaś cała intryga skupia się wokół tzw. listy. To spis wszystkich działających agentów wywiadu świata, znajdujący się w zegarku. Właśnie tam zostaje wysłana agenta MI6 Lorraine Broughton. Tylko, że od samego początku podążają Ruscy.

atomic_blonde1

Reżyser filmu David Leitch znany stał się dzięki współrealizacji „Johna Wicka”. Więc nie byłoby zdziwieniem, że wiele osób spodziewało się, iż samodzielny debiut reżysera też będzie prostym, nieskomplikowanym kinem akcji w starym, retro stylu. Ale tak naprawdę jest to rasowy film szpiegowski, troszkę inspirowany Jamesem Bondem. Poszukiwania „listy” – będącej obiektem zainteresowania wszystkich służb – łączą się z wytropieniem podwójnego agenta, Satchela. Zabawa w podchody, brak zaufania, zdrady w szeregach wywiadu Królowej: tutaj gra jest ostra, stawką jest własne życie. Tylko, że tutaj nie wiadomo komu do końca możemy zaufać, tak jak Lorraine.

atomic_blonde2

Scen akcji nie ma tutaj zbyt wiele, ale kiedy dochodzi do niej, to jest krwawo, ostro i z mięchem. Jak wszyscy wiemy, dobrze wyszkolony szpieg, potrafi wykorzystać jako broń wszystko. Nie tylko spluwy i pięści. Widać to mocno zarówno w bijatyce z niemiecką polizei, jak i fenomenalnie zrealizowanej scenie walki z małym oddziałem KGB, zrobionej w jednym ujęciu (przynajmniej tak wygląda). Pomysłowa choreografia, niemal tańcząca kamera oraz pewien mały detal – bardzo mocno widoczne ciosy oraz zmęczenie przeciwników. Lorraine to nie jest Neo czy inny superbohater, który wychodzi ze wszystkiego bez zadrapania. To dodaje realizmu tej stylowej historii. Trzeba pochwalić realizację, gdzie czuć klimat lat 80. – neony w spelunach, mocne kolory, zaś w tle największe hity epoki z New Order, Neną i Davidem Bowie na czele.

atomic_blonde3

Dla wielu problemem może być dość nierówne tempo, gdzie trzeba było balansować miedzy skomplikowaną szpiegowską intrygą, a ostrą, krwawą naparzanką. Przez co zdarzają się pewne przestoje, wplecione repetycje, ale nie brakuje tutaj suspensu (wszystko, co związane z przerzutem Spyglassa), ironicznego humoru oraz walącej po oczach oprawie audio-wizualnej.

atomic_blonde4

Jednak film ma jednego mocnego asa – Charlize Theron w roli głównej. Jej ciosy mają siłę bomby atomowej, pozornie sprawia wrażenie chłodnej, wypalonej specjalistki, jednak nie rezygnuje ze swojego seksapilu (te buty na wysokim obcasie, ciuchy, fryzury), przez co nie da się oderwać od niej oczu. Idealnie pasuje do tej kreacji chłodnej, opanowanej, ostrej twardzielki. Jednak film bezczelnie kradnie James McAvoy w roli łącznika Percivala. Wyglądający jak anarchista, w rzeczywistości jest wypalony, zgorzkniały, wręcz cyniczny szpieg, ciągle lawirujący i dbający o własny interes. Poza tym duetem na drugim planie fason trzyma Toby Jones (Eric Gray) oraz John Goodman (Kurzfeld), także Eddie Marsan (Spyglass) potrafi skupić uwagę swoim bezbłędnym akcentem. Nie można też nie wspomnieć równie pociągającej Sofii Boutelli (Lasalle) oraz drobnym epizodzie Tila Schweigera (zegarmistrz).

„Atomic Blonde” to miks krwawego akcyjniaka ze szpiegowskim thrillerem, balansującym między powagą a humorem. Może bywa podkręcony, tempo bywa dość nierówne, ale intryga wciąga, nie brakuje kilku wolt, zaś wizualnie robi niesamowite wrażenie. To dobry prognostyk dla kolejnego filmu Leitcha, czyli drugiego „Deadpoola”.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Split

Zaczyna się wszystko spokojnie i niewinnie, bo od imprezy, gdzie przebywa Casey – nieśmiała, bardzo wycofana, spokojna dziewczyna. Ale wracając do domu, dziewczyna razem z trzema koleżankami zostają porwane przez tajemniczego jegomościa. Kim jest, czego chce i co zamierza? – nie wiadomo. Wiadomo, że czasu zostało niewiele. Bo jak się okazuje Kevin (tak się zowie delikwent) jest człowiekiem, cierpiącym na rozdwojenie jaźni. I to nie byle jakie, bo ma aż 23 osobowości.

split1

M. Night Shyamalan potwierdza swój powrót, realizując jeden z najbardziej kasowych filmów w swojej karierze (przy 9 milionach budżetu, zarobił prawie 300 mln) i wrócił niejako do korzeni. „Split” to psychologiczny thriller, troszkę klimatem przypominający „10 Cloverfield Lane”, gdzie mamy bohaterów zamkniętych w tajemniczym miejscu, co buduje poczucie klaustrofobii oraz prawdziwego strachu. Nie wiemy, czego tak naprawdę chce Kevin i powoli odkrywamy elementy układanki. Drugim ważnym elementem jest interakcja między dziewczynami, wręcz desperacko pragnącymi uciec a kolejnymi osobowościami Kevina, czekających na narodziny Bestii. I teraz zaczyna się cała zabawa – jak dziewczyny zareagują na Kevina, czy będą współpracować ze sobą, jak rozwiążą problem oraz co tak naprawdę zamierza antagonista.

split2

Po drodze reżyser przedstawia portret naszego bohatera, który korzysta z usług terapeutki. Dość szybko poznajemy historię bohatera (rozmowy z terapeutką, dr Fletcher) i jego tajemnicę, ale nie przeszkadza to w budowaniu napięcia (wyjątkiem jest teza pani doktor, że osoby z różnoraką osobowością posiadają nadprzyrodzone zdolności – brzmi jak bełkot, ale potem nabiera to sensu). A im bliżej końca, tym robi się coraz brutalniej (wręcz skręcamy w slashera) – kamera podkręca poczucie niepokoju, podobnie jak nerwowa muzyka. Ten slasherowy skręt, podobnie jak wrzucone retrospekcje z życia Casey, wybijają z rytmu i powodują, że napięcie zaczyna siadać, a sytuację częściowo ratuje finałowa wolta – jak to u Shyamalana – wywracająca wszystko do góry nogami (więcej wam nie zdradzę, ale chyba będzie ciąg dalszy).

split3

Reżyser wykonał świetny ruch, dając rolę Kevinowi dla Jamesa McAvoya, który rewelacyjnie wszedł w postać, a właściwie kilka postaci i za każdym razem byłem w stanie rozpoznać kim jest w tej chwili. Spokojny, opanowany Dennis (obsesja na punkcie porządku), równie wycofana Patricia, sepleniący 9-letni Hedwig – każdą z tych postaci aktor buduje innym spojrzeniem, mową ciała, sposobem poruszania się. Gdy trzeba, to szarżuje i szaleje (scena tańca – wow), a jednocześnie przeraża swoim opanowaniem. Poza nim wyróżnia się jedynie Anya Taylor-Joy jako Casey, próbująca nawiązać kontakt z mniej agresywnymi osobowościami Kevina, przez większość czasu sprawiając wrażenie wycofanej outsderki. I ta więź jest kolejnym mocnym punktem filmu, podobnie jak dr Fletcher (Betty Buckley).

split4split5

Wygląda na to, że Shyamalan potwierdził swój powrót do łask i może realizować spokojnie swoje kolejne projekty. Zakończenie sugeruje ciąg dalszy, na który liczę – i czekam na nowy film Shyamalan jakikolwiek on będzie.

7/10 

Radosław Ostrowski

Victor Frankenstein

Kim jest dr Victor Frankenstein? To pytanie wydaje się zbędne i retoryczne. Lekarz, który próbował oszukać śmierć i stworzył Monstrum, zapamiętane na całym świecie – popkulturowy symbol szalonego naukowca. Powstało o tej postaci tyle filmów, trawestacji i inspiracji, że nikt nie jest w stanie ego zliczyć. W zeszłym roku własną wersję przedstawił Paul McGuigan – reżyser znany obecnie z telewizyjnego serialu „Sherlock”.

victor_frankenstein2

Tym razem cała opowieść poznajemy z perspektywy służącego Igora. Gdy go poznajemy jest garbatym klaunem zmuszonym do pracy w cyrku.  Jednak jego prawdziwą pasją jest medycyna, której się poświęca. W końcu ma okazję zaprezentować swoje umiejętności, gdy panna Lorelei spada z trapezu. Pomaga mu w tym jeden z widowni – dr Victor Frankenstein. Mężczyzna chce zatrudnić garbusa, ale musi go porwać i uciec razem z nim. Tak zaczyna się współpraca obydwu panów, przy stworzeniu żywego człowieka. Dodatkowo reżyser wszystko ubarwia trickami znanymi z „Sherlocka” – czyli akcja jest szybka (pogoń za cyrkowcami jest fantastycznie sfotografowana), dodatkowo widzimy nakładające się rysunki ludzkiej anatomii, by pod koniec pokazać stworzenie monstrum. Wszystko to w stylistyce znanej z „Sherlocka Holmesa” Guya Ritchie. Jest jeszcze inspektor Scotland Yardu, tropiący doktora oraz jego nieetyczne eksperymenty, miłość Igora do panny Lorelei, śliski sponsor badań – Finnigan, tylko to wszystko jest traktowane przez reżysera po macoszemu i nie zostaje satysfakcjonująco rozwiązane. Imponuje strona wizualna, pełna mroku oraz wszelkiego rodzaju wynalazków (scenografia zrealizowana wręcz z pietyzmem), a także klimatyczna muzyka.

victor_frankenstein1

Ale jako horror zwyczajnie się nie sprawdza – brakuje tutaj napięcia oraz poczucia zagrożenia. Zarówno finał jak i pierwszy eksperyment z szympansem zwyczajnie wprawiają w obojętność. A wydawałoby się, że jest wszystko – skąpe oświetlenie, czające się niebezpieczeństwo, tylko nie czuć strachu.

victor_frankenstein3

Nawet aktorsko jest tutaj bez błysku, co nie znaczy, że źle. Najlepszy z całej stawki jest tutaj James McAvoy w roli tytułowej – ma ten błysk szaleństwa w oku, ale jego gra tutaj także ogranicza się do darcia gęby oraz zacinania się w momencie strachu. I tworzy zaskakująco przyjemny dla oka duet z Danielem Radcliffem, czyli Igorem. Facet jest z jednej strony tak samo zafascynowany pomysłowością Frankensteina, ale zachowuje zdrowy rozsądek. Ścigany, pozbawiony własnej tożsamości jest wdzięczny swojemu przyjacielowi, nie boi się go jednak skrytykować. Ta chemia jest najlepszą rzeczą tego dzieła. Poza tym duetem trudno nie zapomnieć dociekliwego, zdeterminowanego i konsekwentnego inspektora Turpina (świetny Andrew Scott), który nie boi się pokazać swojej bojaźliwości.

victor_frankenstein4

Jednak nawet to nie jest w stanie ocalić filmu przed oceną – „przeciętny”. Pomysł niezgorszy, jednak poza tym brakuje czegoś przykuwającego uwagę. McGuigan gubi się w tym, jakby nie do końca wiedział, co chce zrealizować – opowieść o granicy szaleństwa, dyskusję między prawem boskim a bezczelnością naukowców czy horror. Zresztą było tyle wersji tej opowieści, że trzeba mieć na nią naprawdę pomysł, by przebić się do świadomości.

5/10

Radosław Ostrowski

X-Men: Apocalypse

Nowy film o mutantach i nowa dekada, w której toczy się akcja całości. Tym razem są lata 80., a drogi Magneto i profesora Xaviera odcięły się definitywnie. Pierwszy ma żonę i córkę, pracuje w fabryce w… Pruszkowie, a drugi prowadzi szkołę dla uzdolnionych, czyli mutantów. Jednak obaj znowu będą musieli walczyć. Dlaczego? Gdyż w Kairze obudził się pierwszy mutant, który spał przez tysiące lat, przejmując wszystkie nadprzyrodzone moce. Apocalypse powraca, by zniszczyć całą Ziemię, chociaż sam mówi o oczyszczeniu jej z ludzi.

xmen_apokalipsa1

Bryan Singer kontynuuje ścieżkę opowieści o naszych superbohaterach, oswajających swoje nadprzyrodzone moce, znaną z „Pierwszej klasy”. Jednak tutaj panuje większy rozgardiasz i chaos w tej historii, gdzie każdy nie dostaje w pełni swojego czasu, a na pierwszy plan wysuwa się pełniący rolę mentora profesor, próbujący się ukryć Magneto (to, że się nie uda jest to wiadome od początku) oraz Raven, miotającą się między obydwoma stronami, szukającą innych mutantów oraz prowadzących własną krucjatę. Po drodze poznajemy jeszcze grupkę młodzików, którzy przejdą niejako swój pierwszy chrzest bojowo – Cyklop, Jean Grey czy nasz stary znajomy Quicksilver. Jeszcze nie panują w pełni nad swoimi mocami, ale od nich zależy los całego świata. I to właśnie ich radzenie sobie to najciekawsze oraz najfajniejsze, co przynosi „Apocalypse”.

xmen_apokalipsa2

Sama historia ogląda się całkiem nieźle, ale jest kilka ale. Po pierwsze, sam Apocalypse – pradawny Bóg, który zamierza zniszczyć świat z powodu…. osobistej zemsty? Pogardy dla ludzkości? Dlatego, że czemu k***a nie? To nudny i nieciekawy łotr, którego moce ograniczają się do manipulacji, budowania piramidy oraz darcia ryja. Tym większa szkoda, że gra go Oscar Isaac, jeden z ciekawszych aktorów młodej generacji, tylko tutaj nie dano mu podstawy do stworzenia wyrazistej postaci. Po drugie, same sceny walki wyglądają dość biednie, chociaż reżyser stara się wykorzystywać otoczenie. To jednak niewiele pomaga, zwłaszcza w finałowym starciu na egipskim mieście, gdzie brakuje tempa, a efekty specjalne (jak na dzisiejsze standardy) są zwyczajnie słabe i nie robią dobrego wrażenia. Aczkolwiek są dwa wyjątki, czyli kolejna popi sówka Quicksilvera ratującego uczniów przed wybuchem w rytmie „Sweet Dreams” od Eurythmics oraz krótkie wejście Wolverine’a, mordującego niczym dzikie zwierzę. Jest wtedy pazur, energia oraz moc. I po trzecie, za mało miejsca poświęcono młodszym mutantów, którzy powinni (mam nadzieję, że po tej części) stać się nowymi bohaterami przejmującymi pałeczkę po Raven, Hanku, profesorze i Magneto. Relacje tej czwórki obracają się wokół tego samego (wizji X-Menów, stosunków na linii ludzie-mutanty), przez co miałem wrażenie kręcenia się w kółko. Bardzo solidne role McAvoya, Fassbendera, Lawrence oraz Houlta częściowo ratują tą sytuację, ale jest zbyt serio.

xmen_apokalipsa3

Z nowszych postaci zdecydowanie wybija się tutaj potrafiący się przenosić w różne miejsca Nightcrawler (Kodi Smit-McPhee) – ten jego uroczy niemiecki akcent, postać niepozbawiona sprytu, zagubienia, a jednocześnie pełna wiary. Drugą ważną bohaterką jest tutaj Jean Grey (znana z „Gry o tron” Sophie Turner) – młoda, ognistowłosa telepatka, której moc i potencjał jest tak ogromny, że sama nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Ona jest najmocniej zarysowana z całej paczki i ma duży potencjał, by namierzać w następnych częściach.

xmen_apokalipsa5

Ze wszystkich filmów o „X-Men” jakich widziałem, ta część mi się najmniej podobała. Najciekawiej jest wtedy, gdy skupia się na interakcjach bohaterów ze sobą, „hartowaniem się stali” oraz ich wewnętrznych rozterkach. Gdy przychodzi do rozróby i zadymy, wtedy robi się dość nudnawo, a wtedy zastanawiamy się na co poszedł ten cały budżet. Ale mimo tych wad liczę na kolejną część opowieści o naszych mutantach, tylko powinien ją chyba zrealizować ktoś bardziej świeży niż Singer.

6/10

Radosław Ostrowski

Zniknięcie Eleanor Rigby: Oni

Eleanor Rigby do tej pory kojarzyła mi się tylko z piosenką The Beatles. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że istnieje osoba o takim imieniu i nazwisku – jest rudowłosą kobietą z Nowego Jorku, która znalazła mężczyznę swojego życia. Pojawia się po raz pierwszy, gdy z nim ucieka z kawiarni nie płacąc rachunku. Są szczęśliwi, radośni i pogodni. Ale sielanka nie trwa wiecznie. Następne ujecie (po napisach) pokazuję Eleonor skaczącą z mostu. Kobieta trafia do szpitala, ale potem wychodzi nie informując (już) męża Connora, znikając z jego życia. Dlaczego?

eleonora_rigby2

Ned Benson wpadł na ambitny i nietypowy pomysł opowieści o dwojgu ludzi oraz ich związku. Najpierw przedstawił to z jej perspektywy („Ona”), potem jego („On”) i wreszcie skleił obie te perspektywy w jedną całość. Brzmi to dziwnie, ale ambicji reżyserowi odmówić nie można. Powoli widzimy związek będący w stanie kryzysu pod wpływem silnej tragedii – śmierci dziecka. Co ją spowodowało? Pozostaje tajemnica, która dla Bensona służy jedynie jako katalizator, impuls doprowadzający do powolnego rozpadu i zgonu tej miłości. Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę, prostych rozwiązań i typowego happy endu – każdy z bohaterów miota się ze sobą nawzajem. Jest między nimi chemia, ale dlaczego siebie unikają, uciekają w pracę (On), do rodziny (Ona) i co poszło nie tak? Pytanie te są stawiane niemal odkąd mężczyzna i kobieta odkryli miłość. Jednak reżyser pewnie i co najważniejsze, bez fałszu pokazuje trudności takiej relacji.

eleonora_rigby1

Sama realizacja jest dość oszczędna, pozbawiona ozdobników. Trafiamy albo po nocnym krajobrazie Nowego Jorku, do domu rodziców Eleanor, wreszcie na uczelnię, gdzie kobieta zaczyna chodzić na zajęcia. Kamera jest kręcona z ręki, dominuje kolor czerni, czerwieni, żółci. Po drodze jeszcze spotkamy kilka postaci i rozmowy, które mogą wydawać się czasem banalne i oczywiste, ale pełne refleksji oraz trafności obserwacji. Istotne tutaj są rozmowy zarówno z rodzicami obojga bohaterów jak i z panią profesor Friedman. Wspomnienia, doświadczenia życiowe, wszystko niespieszne, ale jednocześnie pełne emocji, rysujących się na twarzach. Klimatu dopełnia niezwykła ścieżka dźwiękowa Son Luxa, zwłaszcza piosenka „No Fate Await Me” będzie długo siedzieć w odtwarzaczu.

eleonora_rigby3

Jednak poza obserwacjami i dobrym scenariuszem idzie też bardzo dobre aktorstwo. Zarówno James McAvoy (Connor) jak i Jessica Chastain (Eleonor) tworzą piękny – nie tylko wizualnie – duet dwojga młodych, pogubionych, chociaż kochających się ludzi. Oboje tłumią w sobie emocje, próbują odzyskać swoją przeszłość, ale to jedno zdarzenie odmienia ich. Czy na lepsze? Tego wam nie zdradzę, ale ten duet bardzo sugestywnie tworzy swoje postacie. Poza nimi jest bardzo bogaty drugi plan, gdzie każdy tworzy pełnokrwistą postać, nawet jeśli nie pojawia się dość długo. Dotyczy to zarówno Williama Hurta i Isabelle Huppert (rodzice Eleonor), zaskakująco poważnego Billa Hadera (Stuart, wspólnik Connora), wyciszonego Ciarana Hindsa (ojciec Connora) oraz doświadczonej Viola Davis (profesor Friedman). Sama obecność tych nazwisk robi wielkie wrażenie.

Ten film na pewno pozostanie w pamięci na długo i jest czymś więcej niż tylko banalnym love story. Bo miłość – jakkolwiek to banalnie zabrzmi – ma kilka różnych odcieni i kolorów. Debiut Bensona jest przykładem tezy, że by poruszyć widza nie trzeba dużego budżetu, bajeranckich efektów specjalnych i hektolitrów krwi. Ciekawe, czy reżyser jeszcze zaskoczy swoimi następnymi filmami?

7,5/10

Radosław Ostrowski


X-Men: Przeszłość, która nadejdzie

Seria o X-Menach jest jedną z bardziej znanych filmowych marek. Opowieść o mutantach kierowanych przez profesora Charlesa Xaviera (ci dobrzy) oraz Erika Lehnsherra (ci źli, którzy idą na wojnę z ludźmi) spotkała się ze świetnym przyjęciem widowni, a w 2011 roku doszło do realizacji prequela przez Matthew Vaughna. „Pierwsza klasa” pozostaje dla mnie najlepszą częścią serii, ale pilotujący poprzednie części (poza trójką) Bryan Singer postanowił powrócić i kontynuować wątki z poprzednika.

xmen_52

Tym razem przyszłość dla mutantów jest wyjątkowo mroczna i nieprzyjemna. W przyszłości pojawią się mechaniczni Strażnicy, którzy są strasznie odporni i zabijają wszystkie mutanty, a także pomagających im ludzi. Żeby przetrwać zjednoczeni Profesor X i Magneto decydują się wysłać jednego z mutantów w czasie, by nie dopuścić do uruchomienia Strażników – wiąże się to z powstrzymaniem Mystique przed zabiciem Stephena Traska, który skonstruował Strażników. Okazuje się, ze jedynym mutantem mogącym przeżyć tą podróż jest Wolverine (wiecie, adamantium). Jednak niedopuszczenie do zamachu jest jednym z paru problemów, z którymi nasz mutant będzie musiał się zmierzyć (różnice między Xavierem i Magneto).

xmen_51

Fabuła wydaje się tak zaplatana, że wystarczyłby jeden błąd i całość szlag by trafił. Jednak zarówno Singer jak i Simon Kirberg (scenarzysta) trzymają mocno rękę na pulsie tworząc widowiskową, ale i inteligentną rozrywkę. Podróż w czasie wydaje się świetnym pomysłem na odświeżenie serii, a jednocześnie jest to sequel, prequel i być może ciąg dalszy. Sama historia jest mocno spójna, a odtworzenie realiów lat 70. jest oddane bardzo dokładnie i słychać to także w warstwie muzycznej. Czasami bywa to okraszone humorem (krótkie wejście Quichsilvera – dla mnie za krótkie – który pomaga odbić Magneta z więzienia – efektowne, efekciarskie i zabawne), postacie są też wiarygodne psychologicznie, efekty specjalne są specjalne, a kilka razy dynamiczny montaż przykuwa uwagę (przeplatanka obydwu czasów w finałowym starciu czy próba zamachu na Traska). Niemal idealne kino rozrywkowe.

xmen_53

Dlaczego niemal? Przyszłość jest tutaj ledwie zarysowana i pokazuje się dość krótko. Pozostało kilka spraw niewyjaśnionych w poprzednich częściach (np. czemu Wolverine ma w przyszłości szpony z adamantium, a cofając się w czasie już nie i jakim cudem nadal żyje Profesor X), ale to już trochę takie czepianie się na siłę. Po drugie kilka postaci jest zaledwie zarysowana (głównie z przyszłości, gdzie panuje wieczna ciemność i jest beznadzieja), a pozornie czarny charakter jakim jest Trask (niezawodny Peter Dinklage) jest mocno zepchnięty na dalszy plan. I niestety, nie udaje się uniknąć patosu, zwłaszcza w kwestiach dotyczących tolerancji.

xmen_54

Swoje też robią świetni aktorzy. Hugh Jackman, który znów gra główną rolę jest dokładnie taki jaki być powinien – wyluzowany, walczący i odpowiedzialny, bo musi stać się mentorem dla wodzów mutantów z przeszłości. Panowie Stewart i McKellen (Xavier i Magneto) pojawiają się dość rzadko, ale nie zawodzą, gdyż film kradną ich młodsze wcielenia, czyli fantastyczni James McAvoy i Michael Fassbender, budując pełnokrwiste postacie mierzące się z własnymi demonami (profesor i jego ból) i bólem zadanym przez drugą stronę. No i oczywiście nie można nie wspomnieć o Jennifer Lawrence (Mystique) – ona znowu pokazała się z najlepszej strony.

xmen_55

„X-Men” przypomnieli o sobie z hukiem oraz mocną siłą ognia. Oznacza to jedno – prawdopodobnie najlepszą adaptację komiksu w tym roku (jeszcze pozostał drugi Kapitan Ameryka) i najlepszy blockbuster tego roku. Będziecie zaskoczeni, jeśli powiem wam, ze będzie ciąg dalszy? Ja nie mogę się doczekać.

8/10

Radosław Ostrowski

Brud

Bruce Robertson jest jednym z najlepszych policjantów szkockiej policji. Tym razem dostaje sprawę, od której zależy jego awans na komisarza. Jednak nie wiecie, że nasz bohater to intrygant, pijak, ćpun, mason i dziwkarz . Jak myślicie, uda mu się?

brud1

Irving Welsh to autor kultowego „Trainspotting”, które zostało brawurowo przeniesione na ekran przez Danny’ego Boyle’a. „Brud’ to adaptacja kolejnej powieści tego autora, więc wiadomo czego mniej więcej należy się spodziewać – „Złego porucznika” w wersji psychodelicznej. Wszystko jest mieszanką brudnego i brutalnego realizmu z wizjami narkotycznymi głównego bohatera, gdzie nawiedza go lekarz – dr Rossi, od którego bierze lekarstwa. To wszystko podkreśla stan emocjonalnego obłędu głównego bohatera, który jest ważniejszy od wszystkiego – nawet od śledztwa, które przejdzie w kompletnie zaskakującym kierunku. Całość okraszona jest dwoma mocnymi rzeczami: eklektycznym soundtrackiem podkreślającym nierealność wydarzeń na ekranie (od coverów po tandetne disco z lat 90.), masa bluzgów, wódy, seksu (z podduszaniem) oraz lekko narkotyczne wizje zmieszane ze zwidami. Jon S. Brion, dla którego to drugi film w karierze, jedzie ostro po bandzie pokazując zepsucie i moralną zgniliznę, dodając do tego masę czarnego humoru, niepoprawnego politycznie.

brud2

Naszym przewodnikiem po tym dziwacznym świecie jest znakomity James McAvoy, któremu jest do twarzy z obłędem. Intrygant, nałogowiec, kompletna gnida, która lubi korzystać ze swojej władzy i dla awansu nie cofnie się przed niczym – nawet z wrobieniem swojego kumpla ze zgromadzenia. Ale za każdym takim człowiekiem skywa się tragedia. McAvoy zawłaszcza sobie cały film, rozsadzając całość na ekranie. Cała reszta obsady robi tutaj za tło (może poza Jimem Broadbentem jako dr Rossi), ale poniżej pewnego poziomu nie schodzi.

brud3

„Brud” to brudna, szalona i psychodeliczna opowieść. Mocne, szokujące i zaskakujące wieloma momentami. To trzeba samemu ocenić, ale jeśli spodobało się „Trainspotting”, możecie iść w ciemno.

7,5/10

Radosław Ostrowski