Chyba wobec żadnego filmu nie miałem takich sprzecznych emocji jak w przypadku „Substancji”. Z jednej strony zdobyta Złota Palma za najlepszy scenariusz w Cannes, z drugiej jest to… body horror. Czyli należało spodziewać się deformacji, zniekształceń ciała i innego obrzydlistwa na widoku. Mimo to postanowiłem zaufać nowemu dziełu Coralie Fargeat.
„Substancja” dzieje się w Los Angeles – mieście bogactwa, prestiżu i wielkiej sławy, o której marzą wszyscy. To tutaj żyje Elisabeth Sparkle (wielki powrót Demi Moore) – kiedyś bardzo popularna aktorka, zdobywczyni Oscara i posiadaczka gwiazdy w Alei Sław. Obecnie pracuje w telewizji, pokazując… ćwiczenia aerobiku. Samo w sobie nie jest niczym złym, ale kobieta popełnia jeden niewybaczalny błąd w szołbiznesie: starzeje się. Jako 50-latka staje się dla telewizji balastem i zostaje zwolniona. Czy może być gorzej? Wypadek samochodowy i krótkie badanie lekarskie, ale od jednego z lekarzy otrzymuje pendrive z wiadomością: „To odmieniło moje życie”. A na samym nośniku jest reklama tytułowej substancji, pozwalającej stworzyć młodszą wersję samej siebie. Cały myk polega na tym, że obie wersje muszą „zamieniać się” przez tydzień, podtrzymując i karmiąc tą drugą (Margaret Qualley). W końcu „obie są jednością” i by tak trwało, muszą zachować równowagę. Co może pójść nie tak?

Fargeat inspiruje się wieloma rzeczami, ale tworzy z nich własną rzecz. Punkt wyjścia może budzić skojarzenia z „Portretem Doriana Graya” czy „Doktora Jekylla i pana Hyde’a”, mieszając konwencję i style. Z jednej strony to body horror (horror cielesny), mocno inspirujący się dorobkiem Davida Cronenberga. Z drugiej jest to ostra satyra na szołbiznes, zdominowany przez kult młodości i „szczucie cycem”. Starość jest traktowana tutaj niczym trąd, chowana z dala od widoku wszystkich i nieakceptowana przez „środowisko”. To także zaczyna odbijać się na innych, doprowadzając do niechęci wobec samej siebie. I to wszystko reżyserka pokazuje to bez zbędnych ozdobników, niejako waląc prosto w twarz oraz szokując.

Bo jest tu sporo nagości oraz krwawej makabry, a sama transformacja (pierwszy raz) pokazana jest w bardzo bezpośredni sposób. Z masą zbliżeń, bardzo dynamicznym, wręcz pulsującym montażem i świdrującym dźwiękiem. Fargeat też fantastycznie operuje kontrastem: sama Elisabeth pokazywana jest pod prostymi kątami (głównie zza pleców), nie specjalnie zwracając uwagę. Ale jej młodsza wersja Sue fotografowana jest bardzo blisko, niemal czyniąc z niej seksualną fantazję (nawet przy scenach aerobiku). Tylko nie wywołuje to podniecenia, lecz dyskomfort. Bardzo graficzne i krwawe obrazy przeplatają się z bardzo sterylnymi przestrzeniami jak łazienka, korytarze czy kryjówka z paczkomatem. Zaś finał to jest taka jazda bez trzymanki oraz jatka niczym z „Carrie”, że wywołało to we mnie gwałtowny śmiech. Czy dlatego, że to było zabawne, czy to była moja reakcja na to szaleństwo.

Chciałbym wam mocno polecić „Substancję”, ale to nie jest film dla wszystkich. Bezkompromisowa wizja, która albo wprawi was w ekstazę, albo odrzuci swoją bezpośredniością. Jeszcze nigdy Hollywood nie było tak obrzydliwe w swoim pięknie.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski



































