Rambo III

Trzecia część przygód niejakiego Johna Rambo powstała, bo poprzednia część zarobiła strasznie dużo kasy. Zauważono potencjał na franczyzę i kontynuowano drogę naszego herosa od złamanego przez PTSD żołnierza po jednoosobową maszynę do zabijania. Tylko wojna w Wietnamie się skończyła dawno, więc gdzie tym razem ruszyć? Odpowiedź jest zadziwiająco prosta.

Nasz Rambo (Sylvester Stallone w fizycznej formie godnej olimpijczyka) przebywa gdzieś w Tajlandii. Pomaga buddyjskim mnichom w ich klasztorze, naprawiając różne rzeczy. Żeby jeszcze mieć pieniądze oraz rozładować siedzącą w nim przemoc, bierze udział w walkach na kije za pieniądze. To właśnie po takiej walce odnajduje go stary znajomy, pułkownik Trautman (Richard Crenna). Wyrusza do Afganistanu, gdzie od wielu lat tamtejsi partyzanci walczą z wojskami radzieckimi i chce wziąć Rambo ze sobą. Ten jednak odmawia, więc oficer wyrusza sam dostarczyć broń. Niestety, od razu po przekroczeniu granicy wpadają w zasadzkę przygotowaną przez Sowietów. Na wieść o tym, nasz wojak-pacyfista wyrusza do Afganistanu w towarzystwie Mousa Gannina (Sasson Gabai). Cel: odbić Trautmana z fortecy, gdzie stacjonuje oddział Sowietów pod wodzą pułkownika Zaysena (Marc de Jonge).

Tym razem za kamerą stanął Peter MacDonald – bardzo doświadczony operator oraz drugi reżyser, czyli facet odpowiedzialny za kręcenie sekwencji akcji. Tą ostatnią funkcję pełnił m.in. przy „Imperium kontratakuje”, „Batmanie”, „Tango i Cash”, a nawet pierwszych „Strażnikach Galaktyki”. A także przy „Rambo II”, gdzie odpowiadał za sekwencje lotnicze. I już od pierwszych scen widać, że ta część wygląda lepiej wizualnie. Historia jest nadal prosta jak konstrukcja cepa, gdzie Rambo staje się zbawcą świata. To jest wręcz komiks – Ruscy są źli, dowódca jest przerysowany, zaś żołdacy to idioci (widziałem organizmy jednokomórkowe, które były mądrzejsze), a Afgańczycy są albo ofiarami ataków, albo heroicznymi wojownikami. I w środku tego kotła jest małomówny człowiek czynu Rambo.

Sama akcja jest przewidywalna i bardzo efekciarska, ale ma o większą skalę oraz jest lepiej wykonana. I nie chodzi tylko o ilość eksplozji, ale o samą skalę. Mamy helikoptery, czołgi, mudżahedinów na koniach z karabinami (w sensie mudżahedini mają karabiny, nie konie), forteca niczym ze średniowiecza. Wydaje się to bardziej dopieszczone, o wiele płynniej zmontowane oraz z epicką muzyką Jerry’ego Goldsmitha. Nadal pojawiają się pewne głupoty (gra w cykora między czołgiem a helikopterem zakończona czołówką czy atakujący znikąd Rambo z „szóstym zmysłem”), wjeżdża miejscami patos, a niektóre teksty i żarty są strasznie suche.

W dużym skrócie jest to lepiej wykonana „dwójka”, która dostarczy więcej frajdy fanom rozrywkowego kina akcji. Bo umówmy się, takich produkcji nie ogląda się dla fabuły, głębokich portretów psychologicznych czy złożonego pokazania rzeczywistości. Dzieło MacDonalda to destylat kina akcji lat 80. w stanie czystszym niż jakikolwiek spirytus. I tak samo mocny.

7/10

Radosław Ostrowski

Podpalaczka

Byłem chyba jednym z niewielu widzów, który czekał na nową wersję kultowej powieści Stephena King „Podpalaczka”. Historia dziewczyny, co posiada moce pirokinetyczne, bo rodzice jako studenci wzięli udział w eksperymencie naukowym jest wciągająca, angażująca emocjonalnie, z paroma mocnymi scenami. Przynajmniej w wersji książkowej, bo adaptacja z 1984 roku od Marka Lestera mocno kroiła wiele wątków, miała średnie efekty specjalne, niezłe aktorstwo i fantastyczną muzykę Tangerine Dream. Teraz nową inkarnację „Podpalaczki” postanowiło zrealizować studio Blumhouse i.. uwspółcześnili ją.

podpalaczka1

Punkt wyjścia jest identyczny: studenci biorą udział w eksperymencie naukowym, gdzie niektórym podawany jest specyfik wyzwalający paranormalne zdolności. Dwoje z nich ucieka, bierze ślub i rodzi im się córka, Charlie. Cała trójka ukrywa się przed ścigającym ich… Wydziałem Naukowym – komórką tajnych służb, które mają jeden cel i jeden cel tylko mają: schwytać dziewczynę i wykorzystać jej moce. Wysłanie zostaje za nią posiadający podobne moce Indianin Rainburn. Cała rodzina znowu znalazła się na radarze, gdy Charlie nie opanowała swojej mocy i doprowadziła do eksplozji w szkole.

podpalaczka3

Film Keitha Thomasa to poradnik w stylu: jak z grubej powieści zrobić półtoragodzinny film. Co mogło pójść nie tak? Oj dużo, bo w zasadzie jesteśmy wrzuceni w sam środek historii. Nasza trójka ukrywa się od dawna, a ostatni moment „wybuchu” był trzy lata temu. Wszystko to bardziej przypomina akcyjniaka SF trochę w stylu „Midnight Special”, gdzie był spory potencjał. Bo mogła być to historia ojca, który coraz bardziej jest przerażony umiejętnościami córki i początkowo próbuje ją „stłamsić”, wchodzącej w dojrzewanie nastolatki z mocami, próbującą radzić sobie z tym wszystkim. Logika tutaj miejscami robi sobie wolne i twórcy wiele razy sobie zaprzeczają (niby poszukujący agenci mają „ochronne soczewki kontaktowe”, przez co na nich moce nie działają, ale to nie przeszkadza Charlie „złamać” jednego z agentów czy nauczycielka nie zwracająca uwagi kiedy Charlie dostaje piłką w łeb – celowo), co wywołuje największy problem: obojętność.

podpalaczka2

Jeśli dodamy do tego kreskówkową antagonistkę, o której zapomnicie, nijakie efekty specjalne i bardzo słabe dialogi, mamy wykolejenie w skali biblijnej. Jedynie finałowa konfrontacja w siedzibie złoli wygląda ciekawie (jest parę momentów mocnych kolorów w tle), lecz dla filmu jest już za późno. Ostatnia scena zaś to kpina, będąca pluciem w twarz. Klimat buduje tylko muzyka Johna Carpentera i jego współpracowników, mocno syntezatorowa w stylu lat 80.

podpalaczka4

Aktorzy próbują udźwignąć ten materiał, jednak dialogi i reżyseria są przeciwko nim. Ale nawet wtedy niektóre decyzje castingowe wydają się… zadziwiające jak choćby Zac Efron w roli ojca bohaterki czy absolutnie płaska Gloria Reuben, czyli kapitan Hollister. W zasadzie broni się w drobnych rólkach John Beasley (Irv) oraz Kurtwood Smith (dr Wanless), jednak to tylko kropla w morzu nijakości. Bo całość to wielkie rozczarowanie, gdzie prawie nic nie działa. Brakuje napięcia, reżyserii, scenariusza, logiki i horroru. Kompletnie wysrane dzieło, które kompletnie nie rozumie materiału źródłowego i dodaje od siebie kompletny chaos.

3/10

Radosław Ostrowski

Święta w El Camino

Małe miasteczko El Camino leży gdzieś na pograniczu z Meksykiem. Panuje tu spokój, nuda oraz brak śniegu od 40 lat. Nawet w Święta Bożego Narodzenia. Ale wszystko się zmienia, kiedy do tego miasteczka przebywa mężczyzna o budzącym zaufanie imieniu Eric Roth. I nie, nie jest krewnym słynnego hollywoodzkiego scenarzysty. Przybył tutaj, żeby znaleźć swojego ojca. Problem w tym, że pewien narwany policjant bierze go za handlarza narkotyków i rusza za nim w pościg. Wszystko kończy się sytuacją w sklepie, zmuszając Erica do roli porywacza.

swieta el camino1

Ten film Netflixa nie zapowiada się na coś intrygującego. Dzieło Jacka Talberta to tak naprawdę próba pokazania swoich nudnych bohaterów, którzy wpakowali się w sytuację skrajnie absurdalną. Samotna matka wychowująca syna-niemowę, strasznie głupkowaty policjant, zmęczony glina z gorzałą w ręku, dziennikarka w ciąży zesłana na prowincję, lokalny pijaczek z wojenną przeszłością. Samo w sobie nie jest niczym najgorszym, ale problem w tym, że nie mamy tutaj zbyt wiele czasu na poznanie tych bohaterów. Dosłownie mamy po 2-3 sceny, gdzie mamy nasze postacie w zasadzie ograniczone do jednej-dwóch cech charakteru. Intryga jest kompletnie pozbawiona sensu, policjanci są tutaj albo aroganckimi bucami (postać Vincenta D’Onofrio), albo kompletnymi idiotami (zastępca grany przez Daxa Shepharda), którzy nie daliby z niczym rady. Jest to zwyczajnie nudne, nieangażujące oraz – co jest absolutnie najgorsze – nieśmieszne.

swieta el camino2

Jeszcze bardziej bolesne jest to, że wykorzystano całkiem niezłych aktorów i nie dano im kompletnie pola manewru. Poza D’Onorfrio i Shephardem jest choćby Kurtwood Smith (szeryf), Jessica Alba (dziennikarka) czy Emilio Rivera (Vicente, właściciel sklepu). Tylko, że nie mają tutaj nic do zagrania, a dialogi brzmią w ich wykonaniu bardzo sztucznie oraz nieprzekonująco. Broni się z tej stawki jedynie Tim Allen w roli lokalnego pijaczka, który pod koniec ma parę poruszających momentów. Tylko, że nawet on nie jest w stanie udźwignąć całości w pojedynkę.

Całość jest pozbawiona świątecznego klimatu, zaś wizyta w El Camino wywołuje jedynie nudę, irytację oraz brak jakiejkolwiek więzi z jakimkolwiek bohaterem. Takie filmy są symbolem tego, co w Netflixie najgorsze.

2/10

Radosław Ostrowski

Uwięziona Helena

Dr Nick Cavanaugh jest młodym i bogatym lekarzem, który odziedziczył ogromną chatę. Odziedziczył domostwo po śmierci matki, z którą miał dość skomplikowane reakcje. Jakby tego było mało, Nick ma obsesję na punkcie pewnej kobiety o imieniu Helena. Kobieta jednak go ignoruje i odrzuca, chociaż przyjmuje jego zaproszenie na imprezę. Po nie wskutek kłótni oraz zapodziania notesu kobieta wpada pod koła samochodu i traci nogi. Nick zamiast wezwać pogotowie, zatrzymuje ją w domu i zajmuje się nią.

uwiziona_helena1

Debiut reżyserski córki Davida Lyncha spotkał się z bardzo chłodnym przyjęciem w dniu premiery. Dziwaczna mieszanka thrillera, filmu erotycznego i dramatu psychologicznego była dla wielu ciężkostrawnym miksem, nawet w dniu dzisiejszym. Zaczyna się jeszcze dość poważnie – od pogrzebu i wspomnień, zwykłego dnia z życia dr Nicka (operacja, wizyta w barze), ale od momentu pojawienia się Heleny i jej tragicznego wypadku, wszystko zaczyna się zacierać. Granica między snem (raczej koszmarem), powagą i zgrywą, romantyzmem i kiczem. To wszystko balansuje na granicy aż do samego, iście lynchowskiego finału. Żeby było jeszcze bardziej pomieszane, to w tle słyszymy jeszcze operę zmieszaną z muzyką popową (Enigma, Lenny Kravitz, Tears for Fears), repetycję ujęć, spowolnienia (Helena chodząca przez fontannę), a nawet odrobinę erotyzmu oraz symbolizmu (rzeźba Wenus z Milo czy ptak w klatce). I jakkolwiek to dziwacznie brzmi, nie rozrywa się to tak mocno w szwach, jakby się to powinno wydawać, a psychologiczna gra między obsesyjnie zakochanym Nickiem, a chłodną i wyniosłą Heleną daje wiele satysfakcji. Tutaj miłość z nienawiścią idą ręka w rękę – więcej wam nie zdradzę, bo to trzeba samemu doświadczyć. I wiem, że nie każdemu ten film się spodoba.

uwiziona_helena2

Wszystko trzyma tutaj w garści całkiem niezła obsada. Z Julianem Sandsem miałem na początku problem. Może nie tyle z nim, ile z jego bohaterem – wariatem, pełnym kompleksów, słabości, skrytym. On tak kocha tą kobietę, że znosi jej wszelkie złośliwości, oskarżenia, ataki. Ale ten upór procentuje, mimo poczucia całego szaleństwa i dopiero pod koniec uwierzyłem w to wariackie uczucie. Jednak cały ten film kradnie dla siebie Sherilyn Fenn – opromieniona sukcesem „Miasteczka Twin Peaks”. Helena to dla mnie kobieta totalna – świadoma swojej atrakcyjności, ale traktująca facetów jak przedmioty, chłopców na posiłki, silna i delikatna, bezsilna i zła. Wszelkie emocje malowane są przez nią głosem, a także spojrzeniami. Trudno wymazać ją z pamięci. Na drugim planie wyróżnia się jak zawsze niezawodny Bill Paxton (porywczy Ray), a reszta postaci jest solidnie przedstawiona.

uwiziona_helena3

„Uwięziona Helena” to czysty Lynch, niebezpiecznie balansujący między różnymi gatunkami. I nie do końca wiadomo jak to traktować czy jako zgrywę, postmodernistyczną zabawę czy zwariowane love story. Z perspektywy lat broni się to całkiem nieźle.

6/10

Radosław Ostrowski

RoboCop

Kim jest RoboCop? To postać, która dawno przeszła do kanonu bohaterów popkultury – niezniszczalny supergliniarz, który w futurystycznym Detroit pilnuje porządku. Niedawno można zobaczyć nową wersję spłodzoną przez Jose Padilhę. Ale przedtem radzę sięgnąć po pierwowzór, czyli film Paula Verhoevena z 1987 roku.

RoboCop1

W dalekiej przyszłości w Detroit policja jest pod kontrolą korporacji OCP, która ma podpisany kontrakt z policją. Ich wynalazcy pracują nad maszyną, która byłaby w stanie zastąpić policjantów i pełnić porządek całodobowo, jednak ich próby są nieskuteczne. W tym czasie, do jednego z komisariatów trafia Alex Murphy – młody gliniarz. Podczas pierwszej akcji wpada na trop gangu Clarence’a Boddickera, przez których zostaje zabity. Wtedy korporacja OCP z jego szczątek tworzy RoboCopa – zmechanizowanego człowieka, który ma pilnować porządku. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że w maszynie zaczyna się budzić jego skasowana przeszłość.

RoboCop2

Pozornie wydaje się to stricte sensacyjne kino, ale poza hektolitrami krwi (naprawdę brutalne rzeczy się tu dzieją, choć z perspektywy czasu nie robi to już tak wielkiego wrażenia) i efektowną akcją jest tutaj wiele więcej. Po pierwsze, bardzo krytyczne spojrzenie na świat korporacji, gdzie wygrywa silniejszy i nie zawsze grający czysto. Po drugie, to bardzo ironiczne spojrzenie na świat pełen przemocy, która nie jest w żaden sposób kontrolowana. I nie chodzi tu o gangi, bo przemoc jest też obecna w reklamach oraz wiadomościach, stała się czymś całkowicie normalnym, co pokazują przeplatające się z fabułą wiadomości telewizyjne. No i końcu najważniejsze – pytanie o człowieczeństwo, które narzuca się w związku z postacią Murphy’ego (ikoniczna już rola Petera Wellera). Pozbawiony pamięci, ludzkich emocji, zostaje zmieniony w bezwzględna i brutalną maszynę – produkt, który nie może zwrócić się przeciwko swojej firmie (stwórcy). Dopiero po pewnym czasie odkrywa swoją przeszłość (scena odwiedzenia dawnego domu) i wtedy zaczynają się kłopoty. A dalej będzie jak zawsze: krwawa zemsta, pomoc dawnej partnerki i konfrontacja z mechem (animatroniczna animacja dzisiaj już mocno trąci myszką). Mimo lat ogląda się to świetnie, nie brakuje pościgów, strzelanin, rozwałki i ostatecznej konfrontacji.

RoboCop3

Jeśli chodzi o aktorstwo, to trzyma ono więcej niż dobry poziom. Oszczędny Peter Weller świetnie się sprawdza w roli RoboCopa. Poza nim mocno wybijają się trzy osoby: Nancy Allen (Annie Lewis – partnerka Murphy’ego, którą można poznać po tym, że lubi żuć gumę), Ronny Cox (Dick Jones, wiceprezes OCP, który mam mocne zapędy militarystyczne) oraz Kurtwood Smith (bezwzględny i brutalny Clarence Boddicker). Wszyscy oni spisali się bardzo dobrze, tworząc naprawdę wyraziste postacie. Drugi plan też jest tutaj bogaty i wyrazisty (wspomnę choćby Miguela Ferrera jako Bob Morton – pomysłodawca RoboCopa), co jest tylko zaletą.

RoboCop4

Dzisiaj „RoboCop” nie robi już tak wielkiego wrażenia jak w dniu premiery, ale pozostaje kawałkiem bardzo interesującego kina, które ma coś więcej do pokazania niż tylko rozrywkę. Jednak trzeba do tego mieć dystans.

8/10

Radosław Ostrowski