Czas krwawego księżyca

Martin Scorsese – jeśli jesteś kinomanem i nie widziałeś żadnego z jego filmów, to nie jesteś kinomanem. 80-letni nowojorczyk ani myśli o przejściu na emeryturę i co parę lat przypomina o swojej obecności kolejnym filmem. Tym razem mamy do czynienia z mieszanką dramatu, westernu i… kina gangsterskiego. Czyli adaptacja książki non-fiction Davida Granna, która wkrótce będzie także dostępna na Apple Tv+.

Jesteśmy na początku lat 20. wieku XX. W hrabstwie Osage zamieszkali Indianie z plemienia… Osage’ów, których wypędzano z innych miejsc. Teraz osiedlili się na dobre, dostając gorszej jakości ziemię. Ale tak naprawdę to mieli wielkie szczęście, bo na ich terenach była… ropa naftowa. Indianie mieli prawa do eksploatacji ziemi, więc pieniądze zaczęły iść szerokimi strumieniami i mieli ogromne majątki. Tak wielkie, że wielu było stać na samochód z… białym kierowcą, a nawet na służących. Pewnie by żyli sobie spokojnie, ale wokół nich – niczym sępy – zaczęły krążyć chciwe, białe ręce. Najpierw zaczęli u nich pracować, by żenić się z ich kobietami. Wtedy niektórzy przedstawiciele (oraz przedstawicielki) plemienia zaczęli powoli umierać lub ginąć.

Właśnie w takich okoliczność do hrabstwa trafia Ernest Buckhart (Leonardo DiCaprio) – w czasie I wojny światowej był kucharzem piechoty. Facet nie ma zbyt lotnego umysłu, ale nie można mu odmówić ambicji oraz miłości… do pieniędzy. I jeszcze ma dobre koneksje, czyli wuja Williama Hale’a (Robert De Niro) zwanego „Królem Billem”. Nie ma w tym rejonie drugiego takiego człowieka, który byłby w takiej serdecznej przyjaźni z Osage’ami. Do tego jest zastępcą szeryfa, co daje mu spore możliwości. Jak załatwienie pracy siostrzeńcowi jako szofer i tak wpada mu w oko Mollie (Lily Gladstone). Do tego stopnia, że decyduje się z nią ożenić. Pytanie jednak czy bardziej kocha ją czy jej majątek?

„Czas krwawego księżyca”, choć osadzony w innych realiach, jest dziwnie znajomym dziełem w dorobku Scorsese. Mocno czuć tu echa „Chłopców z ferajny”, „Ulic nędzy”, a nawet… „Wilka z Wall Street”. Moralitet o chciwości, rewizjonistyczne spojrzenie na mit założycielski Ameryki oraz historia bezwzględnej zbrodni dla pieniędzy. Ale jeśli spodziewacie się thrillera, to nie macie czego tu szukać. Bo historię poznajemy z perspektywy sprawców i organizatorów tej zbrodni. Jak głęboko sięgała nitka intryg, manipulacji i jak biali byli „przyjaciółmi” Indian, a tak naprawdę eksploatowali ich majątek, kazali im płacić za swoje usługi więcej niż powinni oraz tuszowali swoje zbrodnie. A równolegle obserwujemy relację Ernesta z Molly, gdzie granica między miłością a oszustwem jest bardzo cienka. I to byłby najciekawszy wątek całej historii, tylko jest jeden problem. Czułem pewną obojętność wobec całych wydarzeń i najgorsze jest to, że nie umiem powiedzieć dlaczego. Czy to mój wewnętrzny wewnętrzny cynik, spodziewający się najgorszego po ludziach i potrafiący sobie wyobrazić znacznie bardziej okrutne, brutalne zbrodnie? Może już zbyt wiele widziałem podłości, wyrachowania i tego, co człowiek zrobił człowiekowi w imię własnego zysku, że już kompletnie się znieczuliłem? A może przyczyną jest coś innego?

Bo technicznie nie jestem w stanie się do niczego przyczepić: mamy przepiękne zdjęcia, dość płynny montaż (kapitalny początek niczym z kroniki filmowej), etniczno-bluesową muzykę oraz fantastyczne kostiumy i scenografię. Sam wygląd Indian z ich tradycyjnymi strojami oraz jak zaczyna się asymilować/tracić swoją tożsamość robi bardzo mocne wrażenie. Zaś samo zakończenie i finał robią taki strzał z liścia, że głowa mała. W czym pomaga fenomenalna obsada. Robert De Niro wypada tu o wiele lepiej niż w „Irlandczyku” i jest znakomity w roli dwulicowego Hale’a – niby życzliwy, otwarty, przyjazny, a tak naprawdę wbija ci nóż w plecy, manipuluje, krętaczy. DiCaprio cały czas balansuje między byciem idiotą i sukinsynem, zaś czasami jego mimika przypominała… Jacka Nicholsona. Ale najmocniejszym punktem jest Lily Gladstone, która pojawia się rzadziej niż powinna i samymi oczami pokazuje wszystko, co powinniśmy o niej wiedzieć. Jej ból, udrękę i poczucie osaczenia pokazany jest bezbłędnie, a wielką szkodą jest fakt, że nie jest bohaterką tego filmu.

To jest ten typ filmu, który jestem w stanie docenić i szanować za podejmowaną tematykę oraz pójście pod prąd. Ale gdzieś po drodze zgubiłem zaangażowanie emocjonalne do tej okrutnej historii ludobójstwa. „Czas krwawego księżyca” wywołał we mnie większy niedosyt niż się spodziewałem po takim mistrzu jak Scorsese.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Fran Lebowitz: Udawaj, że to miasto

Bardzo rzadko oglądam seriale dokumentalne. To jest fakt, z którym nie jestem w stanie dyskutować. Ledwo wyrabiam się z „normalnymi” serialami, więc po co mam sięgać po produkcję dokumentalną? Potrzebny byłby do tego odpowiedni wabik w postaci albo znanego nazwiska przy produkcji, albo interesującego mnie tematu. W przypadku „Udawaj, że to miasto” przekonało mnie to pierwsze, czyli osoba reżysera Martina Scorsese. A ten opowiada o jednej ze swoich największych miłości – Nowym Jorku.

udawaj ze to miasto2

Jednak nie decyduje się tego zrobić sam, ale z pomocą przyjaciółki i poniekąd o niej też opowiada. A jest nią Fran Lebowitz. Nie znacie jej? Raczej nikt spoza Nowego Jorku ani USA nie miał z nią styczności. Jest pisarką, publicystką, znaną z bardzo sarkastycznego poczucia humoru, bezlitośnie opisując miasto. Całość jest z jednej strony rozmową pisarki ze Scorsese w jednej z restauracji, przeplatana fragmentami wystąpień Lebowitz – zarówno tych świeżych, które prowadzili m.in. Alec Baldwin czy Spike Lee, ale też masą archiwaliów. Wszystko to służy do sportretowania Nowego Jorku oraz postępujących w nich zmian.

udawaj ze to miasto1

Bardzo prosty plan i pomysł, tylko czy to wystarczy, by przykuć uwagę? Absolutnie tak. Dlaczego? Właśnie z powodu Fran, której wnikliwe spojrzenie potrafi zaskoczyć trafnością. Tak mocną, że może się odnieść do w zasadzie każdego dużego miasta. I każdy odcinek odnosi się do innego aspektu życia samego w sobie. Od korzystania z komunikacji przez kwestie mieszkaniowe po sztukę. Dzięki jej historii widzimy jak zmienia się całe miasto nie tylko architektonicznie, ale też mentalnościowo. I wszystko to z bardzo kąśliwym humorem oraz masą anegdotek, co nie pozwala w żadnym wypadku się nudzić.

udawaj ze to miasto3

Opowieści jest sporo: od awarii sieci metra z powodu… paskudnego zapachu przez pierwszą przeczytaną książkę po licytację obrazu Picassa, gdzie oklaskiwano… cenę zakupu. A w tle przewija się coś, czego nikt się nie spodziewał usłyszeć, czyli śmiech Martina Scorsese. I ten śmiech udzielił się mi wielokrotnie. I każda z tych opowieści wiele mówi o ludziach, życiu i całej reszcie.

Cokolwiek bym nie napisał, to i tak będzie za mało, by docenić ten absolutnie fantastyczny serial. Wszystko dzięki charyzmie Lebowitz oraz jej sarkastycznemu humorowi, troszkę przypominającego… Woody’ego Allena. To jest przykład jak prostym pomysłem i środkami, zrealizować rzecz tak interesującą, jednocześnie zmuszając do myślenia. Rzadka kombinacja.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Irlandczyk

Martin Scorsese to jeden z tych filmowców, na którego filmy – jakiekolwiek by nie były – zawsze się czeka. Ten człowiek wyrobił sobie reputację jednego z największych reżyserów kina amerykańskiego, chociaż ostatnio mówi się o jego wypowiedzi na temat filmów z gośćmi w lateksach. Zostawmy tą dyskusję i skupmy się na najnowszym dziele mistrza zrobionym dla Netflixa. Filmie gangsterskim. Trwającym ponad trzy i pół godziny. Zainteresowani?

Głównym bohaterem „Irlandczyka” jest Frank Sheeran. Kiedy go poznajemy, przebywa w domu starców i jest już w mocno zaawansowanym wieku. Zaczyna nam opowiadać o sobie, a cała historia pokazana jest nam na trzech planach czasowych: współcześnie, w okresie od lat 50. do połowy 70. oraz podczas podróży samochodem na ślub w 1975 roku. Swoją karierę zaczynał jako kierowca ciężarówek, potem został związkowcem, a następnie malarzem domów. I nie chodzi o to, że wziął pędzle, robił tapety, ale zabijał ludzi. Dla mafijnej rodziny Bufalino. Ale jego kariera poszła dalej, gdy na swojej drodze spotkał Jimmy’ego Hoffę – szefa amerykańskich związków zawodowych.

irlandczyk3

Jeśli jednak ktoś spodziewa się gangsterskiej rozwałki, efektownych strzelanin oraz rozbryzgującej krwi wszędzie, „Irlandczyk” będzie wielkim rozczarowaniem. Sceny przemocy są tutaj bardzo krótkie, gwałtowne i niespodziewane, ale jest ich bardzo mało. Historia płynie bardzo powoli, skupiając się tylko na dialogach, rozmowach oraz narracji z offu. Brzmi jak powtórka z rozrywki? Bo już widzieliśmy wiele filmów o mafii, gangsterach, więc co można nowego opowiedzieć?

Dla Scorsese najważniejsza jest tutaj opowieść o wyborach, które rzutują na całe nasze życie. Szkoda tylko, że konsekwencje tych decyzji są odczuwalne dopiero po pewnym czasie. Co jest ważniejsze: lojalność wobec przyjaciół (mafii) czy wobec rodziny? Bo to, co nam się wydaje najważniejsze, z upływem czasu może być zwykłą, nieistotną duperelą bez znaczenia. A to, co ważne, mieliśmy cały czas pod nosem. Tylko, co tak naprawdę jest ważne, gdy pod koniec swojego żywota dokonujesz bilansu? I jesteś sam, a zdrowie już jest nie te, trzeba codziennie brać leki, czekając tylko na śmierć. Ten lekko melancholijny klimat budził we mnie skojarzenia z „Dawno temu w Ameryce” Sergio Leone (tylko pół godziny dłuższy od „Irlandczyka”), z którego Scorsese czerpie mocno. Zarówno pod względem tematyki (przemijanie, przyjaźń vs lojalność), jak i konstrukcji (przeplatane linie czasowe).

irlandczyk1

Bo formalnie nie ma tutaj jakiś popisów czy eksperymentów. Owszem, nie brakuje kilku mastershotów, slow-motion czy najazdów na daną postać, ale nie ma czego nowatorskiego. Niemniej wygląda to wszystko bardzo dobrze i jest dopięte do najdrobniejszego detalu. Scenografia, kostiumy, samochody, muzyka – to wszystko pomaga w odtworzeniu realiów epoki. Najwięcej jednak szumu wywołało komputerowe odmłodzenie trójki głównych bohaterów, przez co budżet był bardzo wysoki. I chociaż na początku może to wywołać mocno surrealistyczne, z czasem jednak nie kłuje aż tak bardzo w oczy. Ale im starsza retrospekcja, tym słabiej się to prezentuje.

irlandczyk2

Aktorstwo jednak trzyma bardzo wysoki poziom, a reżyserowi udało się zebrać stara gwardię oraz kilku młodzików. Główną rolę dostał Robert De Niro i tworzy jedną ze swoich lepszych ról ostatnich lat, choć jego bohater jest bardzo wycofany. Ale pod koniec udaje mu się wygrać jego nieudolność, mocno tłumione emocje oraz wyrzuty sumienia. Bardzo zaskakuje Joe Pesci jako Russell Bufalino – bardzo opanowany, spokojny mafiozo, choć budzący sympatię od samego początku. Ale prawdziwy huragan następuje, gdy pojawia się Al Pacino jako Hoffa. Wtedy film nabiera kopa, a aktor szarżuje jak miło, tworząc swoją najlepszą kreację od lat. W jego wykonaniu Hoffa pokazany jest jako charyzmatyczny frontman, pozbawiony cierpliwości, z niewyparzoną gębą oraz wielką pewnością siebie. Przekonany o swojej nietykalności wydaje się człowiekiem nie do złamania, ale tylko do czasu. I ta trójka robi ten film, choć na drugim planie mamy takich gości jak Ray Romano (William Bufalino), Jesse Plemons (Chuckie O’Brien), Bobby Cannavale (Felix DiTulio), Stephen Graham (Anthony Provenzano) czy Harvey Keitel (Angelo Bruno).

irlandczyk4

„Irlandczyk” tylko potwierdza talent Martina Scorsese do opowiadania wciągających historii. Potrafi trzymać w napięciu, świetnie prowadzi aktorów, zaś czas mija bardzo szybko. Ale takiej dawki melancholii w mafijnej opowieści się nie spodziewałem.

8/10

Radosław Ostrowski

Milczenie

Nie ma chyba kinomana, który nie lubiłby Martina Scorsese. Ten bardzo uznany i szanowany reżyser przez lata wyrobił sobie reputację mistrza, specjalisty od szeroko pojętego kina gatunkowego, który ciągle szuka dla siebie wyzwania. Podobno ten film miał powstać już 25 lat temu, a tematyka szeroko pojętej wiary, towarzyszyła twórcy „Taksówkarza” niemal od początku swojej kariery. I o tym opowiada najnowsze dzieło mistrza „Milczenie”.

milczenie1

Jest XVII, w Japonii głoszone jest słowo Boże, chociaż chrześcijaństwo jest zakazane. Do Portugalii dochodzą wieści, że jeden z misjonarzy ojciec Ferreira, publicznie wyparł się Boga. Dwaj jezuici, ksiądz Rodriguez oraz Garupe, wyruszają na daleki kraj, by wybadać całą sprawę i przy okazji głosić słowo Boże. Władze jednak dość szybko się dowiadują o ich obecności, przez co zaczyna się zaciskać pętla na szyi, przez co w końcu musi dokonać bardzo trudnego wyboru: wyparcie się wiary albo śmierć.

milczenie2

Kto inny mógłby się podjąć tej opowieści jak nie Scorsese. Punkt wyjścia mocno przypomina „Czas Apokalipsy”, czyli mamy tajemnicę związaną z jednym bohaterem, który pojawia się zaledwie w trzech scenach. A tak najważniejsze jest tutaj rozdarcie oraz walkę o duszę ojca Rodrigueza, jego „rozmowy” (w formie narracji z offu) z Bogiem, który na każde jego słowo, nie odpowiada. Nie odpowiada, bo Go nie ma? Czy może jest to próbą, którą nasz ksiądz musi podjąć? Tylko, ze razem z nim będą też cierpieć jego bracia oraz siostry w wierze. Dlaczego reżyser pokazuje tylko perspektywę naszego Rodrigueza i w ogóle „chrześcijańskiej” Europy, która nie potrafi zrozumieć mentalności Japonii. Tutaj mieszkańcy są albo wierzącymi w Boga, albo zdrajcami (przewodnik bohaterów – Kichijiro), albo zwalczają chrześcijaństwo traktując je jako zagrożenie. Dlaczego to jest niebezpieczne? Bo tak. Widzimy tylko jedną perspektywę i to wywołuje rozdrażnienie.

milczenie3

Za to nie mogłem oprzeć się pracy kamery. Z jednej strony pięknie wyglądające sceny przyrody, z drugiej bardzo surowe i naturalistyczne wręcz sceny tortur, morderstw. To zderzenie buduje poczucie zaszczucia oraz niepokoju. Choć Japonia wygląda pięknie, jest bardzo niebezpieczna. Jeszcze to dość wolne tempo czy kompletnie zbędny epilog, gdzie mamy wyłożone kawę na ławę. Do tego jeszcze narracja z offu czasem mówi więcej niż powinna, przez co średnio zaangażowany w całą historię. A szkoda, bo rozważania na temat wiary i religii miało spory potencjał. Jaka jest różnica między buddyzmem a chrześcijaństwem? Jak język może okazać się silną przeszkodą w przekazywaniu Ewangelii (jak różnie odbierane są znaczenia tych samych słów)? Szkoda, że nie do końca zostaje to wykorzystane.

milczenie4

Także aktorsko tak naprawdę z wielkich nazwisk wybija się tylko Andrew Garfield (Rodriguez), bo grał główną rolę. I wybronił się jako duchowny pozornie z silną wiarą oraz równie poważnymi wątpliwościami, targającymi nim aż do samego końca. Liam Neeson (ojciec Ferreira) ma raptem kilka scen, a partnerujący Garfieldowi Adam Driver nie ma zbyt wielkiego pola do popisu. Za to świetnie wypadają aktorzy japońscy ze szczególnym wskazaniem na Takanobu Asano (tłumacz) oraz Yosuke Kubozukę (Kichijiro, czyli japoński odpowiednik Judasza).

„Milczenie” to przykład kina niewykorzystującego w pełni swojego potencjału, co w przypadku takiego reżysera jak Scorsese jest zaskakujące. Scorsese po drodze zadaje kilka pytań, częściowo nie dając na nie odpowiedzi. Może samo milczenie jest odpowiedzią?

6/10

Radosław Ostrowski

Chłopcy z ferajny

Amerykanie kochają gangsterów i traktują ich niczym bogów. Bo jak inaczej wyjaśnić fascynację Bonnie i Clyde, donem Corleone czy Carlito Brigante. Jednak w 1990 roku pewien reżyser postanowił zerwać z tą mitotwórczą otoczką gangsterskiego życia, w czym pomógł mu życiorys Henry’ego Hilla. Nie słyszeliście o nim? Był kimś, prawdziwym królem życia, co miał wszystko – żonę, dzieci, kochankę i dużo forsy. Ale popełnił błąd, idąc w dochodowy, lecz niebezpieczny interes, czyli handel narkotykami. Za to go aresztowano, został objęty Programem Ochrony Świadków, sypnął wszystkich i to był jego najgorszy dzień w życiu.

chlopcy_z_ferajny1

Jego historię opisał w swojej książce Nicholas Pileggi, a utwór ten wpadł w ręce Martina Scorsese. I tak narodzili się „Chłopcy z ferajny”, czyli nieśmiertelny klasyk kina gangsterskiego inny niż wszystko. Reżyser bardzo szybko opowiada historię Hilla, ale jednocześnie jest bardzo dokładny, przedstawia barwne tło tego świata. Ale mafia tutaj nie jest tutaj miejscem ludzi honoru, chociaż funkcjonuje tutaj niepisane prawo. Być może wynika to z faktu, ze reżyser opisuje to wszystko z perspektywy ulicy, małych płotek, a nie największych szych półświatka. Hill oprowadza nas po tym świecie, gdzie szybko zdobywa się szacunek, tylko trzeba zrobić tylko dwie rzeczy: nie sypać kumpli i zawsze trzymać gębę na kłódkę (pierwsze aresztowanie Hilla).

chlopcy_z_ferajny2

Problem jednak zaczyna się w momencie, gdy nie potrafisz zachować równowagi między byciem królem życia, któremu wszystko wolno, a swoim życiem rodzinnym. Wtedy może bardzo łatwo uderzyć woda sodowa oraz zachłyśnięcie się sukcesem. Scorsese też pokazuje jeszcze jedną rzecz – zdrada czy jeden błąd może się skończyć w jeden sposób, czyli śmiercią. A skąd będziesz wiedział, ze idziesz do odstrzału? Nie będziesz, bo zrobi to przyjaciel, któremu ufasz i będzie miał uśmiech na twarzy. Co gorsza, strzał może pojawić się znikąd i pod wpływem kompletnie nieobliczalnego zachowania innych ludzi. Tutaj śmierć jest bardzo gwałtowna, a jej przyczyną może być źle rzucone słowo, nerwowość czy słowo mające być żartem (śmierć Spidera). Dodatkowo całość jest polana kapitalną muzyką z epoki (Cream, Rolling Stones), dynamicznym montażem oraz bardzo długimi ujęciami kamery (pierwsze wejście do knajpy).

chlopcy_z_ferajny3

To wszystko nie miałoby siły, gdyby nie rewelacyjny scenariusz i reżyseria Scorsese oraz genialne aktorstwo. Tutaj błyszczy Ray Liotta, który zagrał tutaj rolę życia – opanowany, niemal spokojny głos, ogromna pewność siebie. Hill to facet, który wie, co chce („zawsze chciałem być gangsterem”) i trudno go nie podziwiać. Pod koniec coraz bardziej zaczyna świrować (dragi robią z mózgu wodę), dostaje paranoi, a wszystko to jest wygrane bez cienia fałszu. Równie znakomity jest Robert De Niro jako błyszczący i jednocześnie mądry Jimmy Conway, będący mentorem i przyjacielem Henry’ego. Ale całość bezczelnie skradł Joe Pesci (zasłużony Oscar) jako psychopatyczny, nieobliczalny Tommy DeVito. Stojąc obok niego nie wiesz, co może zrobić i zabić za byle co. Mały człowiek z wielką energią, a jedyną kobietą w tym zestawie jest Karen (fantastyczna Lorraine Bracco) – kobieta, próbująca się ogarnąć w tym gangsterskim świecie, czasami ma swój głos w tym filmie. Scena, gdy atakuje swoją kochankę przez domofon czy próbuje zabić Henry’ego to prawdziwa kanonada aktorstwa.

chlopcy_z_ferajny4

„Chłopcy z ferajny” mimo ponad 25 lat na karku to znakomite kino gangsterskie, gdzie nie ma tutaj stylowo pokazanej przemocy, lojalność mocno wystawiona jest na kark, a amerykański sen się musi skończyć. Jeśli dodamy do tego bardzo gorzki finał, otrzymujemy znakomitą petardą, pełną błyskotliwej obserwacji oraz dużej dawki czarnego humoru. Śmiało można postawić na półce obok „Ojca chrzestnego”.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Wilk z Wall Street

Każdy wie, co to jest Wall Street – mekka finansjery, gdzie praktycznie wszystko jest dozwolone w imię największego narkotyku na świecie, czyli forsy. I to właśnie do tej mekki przybywa Jordan Bellfort – młody, bez znajomości i układów facet marzący o jednej konkretnej rzeczy – zbijaniu kabzy w największej możliwej ilości. Ale jego początki jako broker w Wall Street było fatalne – „czarny poniedziałek”, czyli początek kryzysu lat 80. doprowadziły jego firmę do bankructwa i braku fuchy. W końcu razem z grupą kompletnych wariatów bez papierów i kwalifikacji założył firmę Stratton Oakmont. I wtedy dopiero zaczynają się szalone rzeczy. Ale jak wiadomo, nic nie trwa wiecznie, zwłaszcza jak wejdzie FBI.

wilk1

Tak samo każdy kinoman zna dona Martina Scorsese – ojca chrzestnego kina amerykańskiego. Wszyscy wiemy, że to świetny reżyser – pod warunkiem, że kręci kino gangsterskie (choć ja mam na ten temat inne zdanie). Można powiedzieć, że „Wilk…” to tacy „Chłopcy z ferajny” tylko w realiach giełdowych. I nie byłoby to słabe porównanie. Jest podobna konstrukcja narracji (początek kariery, wzlot i wielki upadek), narracja z offu głównego bohatera oraz kompletne szaleństwo. Do tego masa kantów oraz bardzo mocna, ostra satyra na finansjerę (kapitalny monolog mentora Bellforta) pokazujący mechanizmy ekonomii. Wystarczy tylko mieć kilka świetnych pomysłów, zaś kasa sama się kręci. No i najważniejsza rzecz – imprezy w firmie, gdzie panowała naprawdę luźna atmosfera (tak luźna, że wprowadzono zakaz uprawiania seksu od 9 do 16), narkotyki (w ilościach hurtowych), leki, dziwki, nagie dziwki z heroiną między nogami – czyli jak to pisał Kazik „wszędzie ruchawka, zniszczenia i pożoga”). Tak pieprznego filmu, to jeszcze nie widziałem od dawna z taką dziką energią. Humor (scena powrotu do domu na haju z Country Clubu – bezcenne!), napięcie, potężna dawka energii oraz fantastyczne dialogi (z największą ilością faków ever), mistrzowsko zmontowane. A jednocześnie bez moralizatorstwa i dość ironicznym finałem całej sprawy.

wilk3

A jeśli chodzi o aktorstwo, to jest ono kapitalne od drobnych ról po pierwszy plan. Nie jestem w stanie opisać tego, co na ekranie wyprawia Leonardo DiCaprio – to jest po prostu przez większość czasu chodzące ADHD. Jest strasznie ambitny, prawie non stop na haju lub między nogami jakiejś laski, a jednocześnie posiada tyle charyzmy, że ludzie byliby w stanie pójść za nim w ogień. Serio, serio. W jednej chwili potrafi przyciągnąć charyzmą, by potem pokazać się ze strony żałosnego nałogowca. Mam nadzieję, ze Leo dostanie statuetkę Oscara, ale konkurencja jest diablo mocna. Poza nim jeszcze jest tak duży wianuszek gwiazd, że nie jest w stanie tego ogarnąć: od Jona Favreau (adwokat Manny Riskin) i Jeana Dujardina (Saurel – szwajcarski bankier) po Jona Bernthala (potrafiący sprzedać wszystko drobny cwaniak Brad), Roba Reinera (ojciec Bellforta „Mad Max”) i Kyle’a Chandlera (zdeterminowany agent FBI Denham) do apetycznej Margot Robbie (Naomi, druga żona Bellforta) oraz świetnego Jonaha Hilla (nieudacznik Donnie Azoff, który wiedział jak się zabawić).

wilk2

Mi jednak najbardziej utkwił epizod Matthew McConaugheya. Mark Hanna, czyli mentor Bellforta z Wall Street przykuwa uwagę pojawiając się raptem kilka minut, potrafiąc być wygadanym „dzikusem”, który wyjaśnia jak należy działać w Wall Street. Mocny fragment, który zostanie w pamięci na długo.

wilk4

Jak to możliwe, że mający ponad 70 lat Martin Scorsese nakręcił taki dziki, ostry i pieprzny film? Widocznie energia i „jaja” nie odchodzą z wiekiem. Jak mówił Leonardo zgarniając Złoty Glob – „Martin Scorsese jest jak punk rock – nigdy się nie starzeje” Czy trzeba mówić coś więcej?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Aviator

Biografie sławnych ludzi zawsze interesowały innych, także filmowców. Martin Scorsese nakręcił wiele biografii („Wściekły byk”, „Kundun”), ale najcięższym kalibrowo filmem w tej kwestii pozostaje „Aviator”. Jest to historia Howarda Hughesa – milionera, który zdecydował się zdominować rynek lotniczy.

aviator1

Reżyser skupił się na latach 1923-47, czyli czasów największej aktywności tego ekscentrycznego milionera (od realizacji „Aniołów piekieł” aż do lotu Herkulesa), tworząc prawie 3-godzinny fresk o geniuszu balansującym na granicy szaleństwa. Reżyser pokazuje i rozkłada na czynniki pierwsze osobowość Hughesa, którego nie było w stanie złamać nic i zawsze dostawał to, co chce. Nie ważne czy chodzi tu o realizację filmu, kobiety czy pieniądze. Całość robi epickie wrażenie, zaś sceny lotnicze (kręcenie „Aniołów piekieł”, lot samolotem szpiegowskim i katastrofa) robią ogromne wrażenie. Całość ogląda się znakomicie, choć pewne wątki są ledwo zasygnalizowane. Zdjęcia i montaż są rewelacyjne (m.in. sceny przesłuchań komisji Brewstera czy przybycie Hughesa na premierę), muzyka z epoki pasuje do realiów i dopełnia klimatu, a sama historia nie jest w żaden sposób schematyczna czy szablonowa. A obsesję bohatera są bardzo przekonująco pokazane.

aviator2

Jeśli zaś chodzi o aktorstwo, reżyser wybrał prawdziwą śmietankę. Hughesa świetnie zagrał Leonardo DiCaprio w pełni pokazując jego obsesje (mycie rąk), lęki i paranoje, a jednocześnie pewnego siebie marzyciela, który dokonywał rzeczy niemożliwych. Jest to prawdopodobnie najlepsza rola w dorobku tego aktora. Drugi plan też jest wręcz przebogaty, a znani aktorzy jak Willem Dafoe czy Jude Law pojawiają się w epizodach. Jednak na tym planie dominuje zjawiskowa i fantastyczna Cate Blanchett jako Katherine Hepburn – silna, pewna siebie i temperamentna. Poza nią warto też zwrócić uwagę na Alana Aldę (skorumpowany senator Brewster), Iana Holma (prof. Fitz), wracającego do formy Aleca Baldwina (Juan Tripp, szef Pan Am) i Johna C. Reilly’ego (księgowy Noah Dietrich).

Scorsese tym filmem mi naprawdę zaimponował i pokazał, że wrócił do formy, kręcąc jeden ze swoich najlepszych filmów. I nie ma w tym przesady.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Gangi Nowego Jorku

Nowy Jork 1846 r. W dzielnicy Five Points dochodzi do starcia gangów: irlandzkiego pod wodzą Księdza Vallona i amerykańskiego Williama „Billa Rzeźnika” Cuttinga. Podczas walki ginie szef Irlandczyków, zaś jego syn, który był świadkiem zbrodni, ucieka. Mija 16 lat, chłopak pod imieniem Amsterdam wraca do Nowego Jorku i zbliża się coraz bardziej do Cuttinga, by się na nim zemścić.

gangi1

Martin Scorsese znów o gangach, ale tym razem w XIX-wiecznym Nowym Jorku w czasach wojny secesyjnej aż do 1865 r., gdy wojsko przejęło władzę. Pierwsza rzecz, która imponuje to imponująca scenografia, która bardzo wiernie odtwarza Nowy Jork (ze wskazaniem na Five Points) oraz kostiumy budujące atmosferę epoki. Sposób realizacji już pokazuje, że mamy do czynienia z epicką produkcją (pierwsza bitwa zrealizowana niemal jak w „Gladiatorze”), z bardzo ciekawą otoczką pokazującą dokładnie życie mieszkańców oraz korupcję miejscowych władz, które wspierają gangi kontrolujące miasto (bo policja i straż pożarna jest przekupna). Ale problemem jest dla mnie scenariusz, bo sama historia niespecjalnie należy do porywających i jest bardzo schematyczna. Choć znów mamy do czynienia z typowymi tematami reżysera: religia, honor, gangi oraz bardzo naturalistyczną przemoc. Czegoś tutaj zabrakło, zaś wątek miłosny między Amsterdamem i złodziejką Jenny wydawał mi się zbędny.

gangi2

Zaś samo aktorstwo jest na dobrym poziomie, ale jest kilka naprawdę wyróżniających się ról. Taką z pewnością była postać Williama Cuttinga w brawurowej interpretacji Daniela Day-Lewisa. Jest to silna i charyzmatyczna osobowość z wyraźnymi poglądami nacjonalistycznymi. Potrafi być elegancki, by nagle eksplodować i uderzyć z brutalną siłą. Ten aktor znów zdominował cały film, a reszta obsady robiła tylko za tło. Całkiem przyzwoicie wypadł Leonardo DiCaprio w roli młodego mściciela Amsterdama, który jest rozdarty między swoją przeszłością, a lojalnością wobec Cuttinga. To samo można powiedzieć o Cameron Diaz (Jenny). Zaś drugi plan jest przesycony znanymi aktorami takimi jak Liam Neeson („Ksiądz”), John C. Reilly („Wesoły” Jack) czy Stephen Graham (Shang), ale najbardziej z niego wybija się Jim Broadbent (William Tweed – skorumpowany polityk) oraz Brendan Gleeson („Mnich”).

gangi3

Ten film wielu wprawił w konsternację – nie wszystkie wątki były dopięte, parę wydało się zbędnych, zaś ciekawa otoczka i tło to trochę za mało, by mówić o dobrym filmie. 

6,5/10

Radosław Ostrowski

Ciemna strona miasta

Frank Pierce jest sanitariuszem karetki pogotowia od 5 lat. Jednak od roku jest z nim coraz gorzej. Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy podczas reanimacji zmarła kobieta. Od tej pory wszyscy, których próbuje ratować umierają, Frank zaś cierpi na bezsenność, nadużywa alkoholu i jest na skraju załamania nerwowego. A może już je przekroczył? Razem z nim spędzimy trzy noce na dyżurze.

miasto1

W zasadzie ten film mógłby się nazywać „Taksówkarz 2”, gdyby nie to, że bohater jest sanitariuszem. Takie skojarzenie nasunęło mi się po tym filmie Martina Scorsese opartego na autobiograficznej powieście Joe Connelly’ego. Nowy Jork znów jest pokazany może nie jako siedlisko zła, ale miejsce ciągłego cierpienia, które wszystkich dobija. Głównie kręcimy się po slumsach – przedawkowania narkotyków, próby samobójcze, strzelaniny – gdzie Frank jest naszym przewodnikiem. Jednocześnie reżyser próbuje wejść w psychikę naszego bohatera, który widzi zmarłych (nie, to nie „Szósty zmysł”), balansuje między jawą i snem, tworząc dość psychodeliczny klimat (przyśpieszenia, stroboskopy), który utrudnia odbiór tego filmu. Czy reżyserowi się to udało? Trudno mi powiedzieć, na pewno nie dorównuje legendarnemu „Taksówkarzowi”, gdzie Nowy Jork też nie był przyjemnym miejscem. Scenariusz w zasadzie nie istnieje, to zbiór luźnych scenek, w których przewija się Frank i jego koledzy, dla których ta praca doprowadza do obłędu, gdyż tylko w ten sposób można to przeżyć. Trochę pomaga w tym też dość wisielczy humor. Będzie na pewno zmęczeni, może nawet znużeni i wyczerpani, jednak Scorsese stworzył kawałek niezłego kina.

miasto2

Sprawę ratują aktorzy. Nie jestem specjalnym fanem Nicolasa Cage’a, ale w tej roli aktor sprawdza się idealnie. Jest zmęczony (stępiały wzrok, czerwone oczy i lekko osłabiony głos), balansujący na krawędzi rzeczywistości i wiemy tylko jedno: lepiej już nie będzie. Partnerujący mu John Goodman, Tom Sizemore i Ving Rhymes jako jego koledzy wypadają bardzo przekonująco, tworząc dość pokręcone postacie. Jest jeszcze Rosanna Arquette jako Maria, córka jednego z pacjentów Franka, która jest tak samo zmęczona jak Frank – kiedyś ćpała, teraz cierpi i szuka kontaktu. Mocna kreacja.

Nie jest to film łatwy, lekki czy przyjemny. Klimatem próbuje dorównać „Taksówkarzowi” i tak samo męczy. Tylko dla wytrwałych.

6/10

Radosław Ostrowski


Kundun – życie Dalaj Lamy

Chyba nie muszę wam tłumaczyć, czym był i jest Tybet. Kręcenie filmów o tym kraju, jest bardzo ryzykowne i grozi zakazem przyjazdu do Chin, które mają własną wersję historii. W 1997 roku powstały równolegle dwa filmy o Tybecie z Dalajlamą w tle – „Siedem lat w Tybecie” Jeana-Jacquesa Annauda i „Kundun” Martina Scorsese, o którym opowiem wam więcej.

kundun1

Film jest niczym innym jak biografią Dalajlamy XIV od odnalezienia przez mnicha i uznania jako kolejnego wcielenia Buddy aż do ucieczki do Indii, gdzie przebywa do dnia dzisiejszego. Film imponuje zarówno rozmachem jak i realizacją. Udało się twórcom odtworzyć świat, który zniknął bezpowrotnie. Świat pozbawiony przemocy, głębokiej wiary i zwyczajnej dobroci, pełen kolorów i zwyczajów (pogrzeb ojca, wyrocznia, zwoływanie rządu), ale kiedy w Chinach władzę przejęli Chińczycy, Tybet zmienił się nie do poznania, co najbardziej pokazują sceny wizyt Lamy w Chinach oraz relacje jego najbliższych współpracowników, a także sceny wizji Dalajlamy, gdzie przeszłość miesza się z teraźniejszością (genialnie zmontowane). Całość jeszcze jest okraszona genialnymi zdjęciami Rogera Deakinsa (zwłaszcza ujęcia plenerów i rysunków) oraz bardzo klimatyczną muzyką Philipa Glassa, dopełniając opowieści o bezsilności jednostki wobec Historii – bezwzględnej i ślepej.

kundun2

Aktorstwo w tym filmie jest fantastyczne, tym bardziej zaskakuje, że wszystkie role zagrali naturszczycy. Nie będę tu wymieniał nazwisk, bo wszyscy nie zawiedli, ale i tak najważniejszą postacią jest Dalajlama, który wierny ideom Buddy, stara się powstrzymać to, co nieuniknione. Naprawdę polubiłem tego człowieka.

Scorsese znów zaskakuje i nakręcił ostatni film, który był powszechnie uznany za arcydzieło. Potem podobno miał zejść w dół, ale to temat na osobną historię.

8/10

Radosław Ostrowski