Thunderbolts*

Marvel ostatnio ma mocno pod górkę, bo ich filmy rzadko spotykają się z pozytywnym odbiorem. Ja sam wypadłem z tego wagonika po „Avengers: Koniec gry” i sam wyrywkowo wybierałem się na ich produkcje. Po rozczarowującym „Kapitanie Ameryce: Nowym wspaniałym świecie” nie miałem zbyt wielkich oczekiwań wobec „Thunderbolts*”. No bo za kamerą reżyser głównie tworzący seriale, postacie w większości były mi mniej znane, zaś całość wydaje się być bardziej kameralna. Więc czego można się było spodziewać po tym dziele?

Całość skupia się na Jelenie Belowej (Florence Pugh), czyli nowej Czarnej Wdowie. Działa jako osoba od sprzątania bałaganu dla niejakiej Valentiny de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus), dyrektorki CIA. Robi to fachowo, ale jest pewne poczucie pustki oraz brakiem jakiegokolwiek celu. W końcu dostają robótkę, czyli dotarcie do ostatniego magazynu z kompromitującymi materiałami i usunąć osobę, mającą je wykraść. Na miejscu okazuje się, że nie jest jedyną osobą z tym zadaniem. Są tam: nowy Kapitan Ameryka, czyli John Walker (Wyatt Russell), pojawiająca się i znikająca Ghost (Hannah John-Kamen) oraz Taskmaster (Olga Kurylenko). Przy okazji udaje się wybudzić pewnego gościa o imieniu Bob (Lewis Pullman), co kompletnie nie ma pojęcia skąd się wziął i jak tu trafił. Jakimś cudem tej grupie nie udaje się nawzajem pozabijać, lecz uciec. Poza Bobem, złapanym przez ludzi de Fontaine i mającym być częścią pewnego eksperymentu.

Sama opowieść jest zaskakująco kameralna, mniej skupiona na robieniu rozpierduchy, eksplozjach i akcji. Reżyser Jake Schreier bardziej skupia się na interakcjach między grupką bardziej lub mniej naznaczonych przez różne traumy i demony przeszłości. Jeśli wam się to kojarzy ze „Strażnikami Galaktyki” czy „Legionem samobójców”, trop jest prawidłowy. Jak grupa ludzi ze specjalnymi umiejętnościami, którzy docinają sobie, początkowo chcą się zabić, mają stać się zgranym zespołem? Film potrafi rozładować atmosferę ironicznym humorem, akcja jest stonowana, lecz efektowna, ale najciekawsze dzieje się w trzecim akcie. Tak kreatywnego przedstawienia rzeczywistości nie widziałem od czasu „Wszystko wszędzie naraz”. I nie przesadzam. Równie ciekawe są napisy końcowe, jednak musicie się sami przekonacie.

obsada tutaj wypada naprawdę bardzo dobrze, ale jeśli miałbym wskazać swoich ulubieńców, bez wahania byliby to absolutnie świetna Florence Pugh, kradnący ekran David Harbour oraz zaskakująco poważny Lewis Pullman. Pierwsza jest dla mnie prawdziwym sercem, pokazując jej zagubienie i emocjonalną pustkę, jednocześnie wydaje się najbardziej „myśląca” w chwili zagrożenie, z kolei Harbour wnosi dużo humoru oraz zaraźliwy entuzjazm, zaś Pullman jest bardzo subtelny w roli straumatyzowanego chłopaka zmuszonego grać „herosa z mocami”. Jeśli z kimś miałem problem, to zdecydowanie z Julie Louis-Dreyfus, będącą tutaj antagonistką oraz manipulantką. Dla mnie jej postać wydawała mi się zbyt przerysowana i na siłę próbuję się z niej robić kogoś cool.

Choć wielu zachwala „Thunderbolts*” pod niebiosa, ja nie nazwałbym filmu Schreiera najlepszym filmem Marvela od… Bóg wie kiedy. Zdecydowanie jednak jest to zwyżka formy po ostatnim „Kapitanie Ameryce”. Dobrze napisany, świetnie zagrany, skupiający się na postaciach oraz interakcjach niż pierdylardach eksplozji i monumentalnych destrukcjach. Jestem ciekaw, co wydarzy się dalej z tą paczką, a to mówi chyba wiele.

7/10

Radosław Ostrowski

Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat

Filmy Marvela już nie wywołują takie entuzjazmu jak jeszcze w 2019 roku. Z paroma wyjątkami jak trzecia część „Strażników Galaktyki” i „Deadpoola”, ale nawet ja straciłem serce do tych produkcji. Może z powodu przesycenia konwencją i masą rzeczy do nadrobienia (po drodze pojawiły się seriale), a może z powodu tak silnego przywiązania do starych bohaterów, których już więcej (raczej) nie zobaczymy. Ale jednak nie odpuściłem sobie całkowicie superherosów i – wbrew jakiemukolwiek rozsądkowi – wybrałem się na nowego „Kapitana Amerykę”. Po raz kolejny potwierdziło się, że nadzieja jest matką głupich.

„Nowy wspaniały świat” zaczyna się od razu z grubej rury. Genarał „Thunderbolt” Ross (Harrison Ford) zostaje wybrany na prezydenta USA. Parę miesięcy później po akcji odzyskania cennego ładunku (pochodzącego z Celestialskiej Wyspy… adamantium), nowy Kapitan Ameryka – Sam Wilson (Anthony Mackie) – zostaje zaproszony do Białego Domu. Panowie nie przepadali zbytnio za sobą, jednak prezydent chce zakopać topór wojenny oraz planuje reaktywować Avengersów, a także doprowadzić do światowego pokoju i wspólnego korzystania z adamantium. Komuś jednak jest to wybitnie nie na rękę i dochodzi do (nieudanej) próby zamachu. Wilson próbuje na własną rękę ustalić, kto stoi za tym wszystkim.

Za „Nowy wspaniały świat” odpowiada reżyser Julius Onah, mający w swoim dorobku bardzo chłodno odebrany „Cloverfield Paradox”. Jakby tego było mało, produkcja miała wiele dokrętek, wywołanych przez chłodny odbiór przy pokazach testowych, co mocno opóźniło premierę. I czuć tutaj, że ta historia jest mocno okrojona i brzmi niebezpiecznie znajomo. Zbyt wiele jest tu podobieństw do „Zimowego żołnierza”, a nawet „Wojny bohaterów”, co mnie mocno zaskoczyło. Znowu mamy kogoś pociągającego za sznurki, by doprowadzić do destabilizacji świata (niczym baron Zemo w „Wojnie bohaterów”), mamy twardego żołnierza działającego jako pionek kogoś silniejszego (Sidewinder, czyli gorszy Zimowy Żołnierz), jest nawet odpowiednik Czarnej Wdowy w postaci odpowiedzialnej za kwestie bezpieczeństwa Ruth Bat-Seraph (znana z „Unorthodox” Shira Haas) czy latynoski odpowiednik Falcona (Joaquin Torres grany przez Danny’ego Ramireza). Niby są nowe postacie, ale sprawiają wrażenie gorszych zamienników. Nawet antagonista (niejaki Samuel Sterns zwany Liderem) wydaje się kalką kalki, przez co nie sprawia wrażenie poważnego zagrożenia. Do tego jeszcze mamy dylematy związane z wchodzeniem w cudze buty (Sam Wilson) albo wejścia w nową rolę (Ross), tylko nie wybrzmiewają zbyt mocno jak powinny.

Technicznie jest to zrobione poprawnie, bez jakiegoś mocniejszego uderzenia. Z dwoma wyjątkami: atakiem na dwa zbuntowane myśliwce oraz finałowa konfrontacja między Kapitanem Ameryką a Czerwonym Hulkiem. Obie są dobrze nakręcone i dynamicznie zmontowane, dając moment ekscytacji. Jednak to wszystko wywołuje we mnie spore znużenie materiału. O dziwo, jest tutaj o wiele mniej humoru niż zazwyczaj, ale nie zawsze on działa.

Aktorsko jest dla mnie strasznie nierówno. Anthony Mackie w roli Sama Wilsona wypada bardzo porządnie i ma na tyle charyzmy, by trzymać film na własnych barkach. Jednak dla mnie całość kradnie Harrison Ford, zastępujący zmarłego Williama Hurta w roli Thaddeusa Rossa. Niby robi to, co ostatnio – jest ostry, bywa zrzędliwy i jest twardy niczym pięść, konsekwentnie dążąc do celu. Jednocześnie skrywa on pewną (dość przewidywalną) tajemnicę. Za to kompletnie zmarnowano tutaj Giancarlo Esposito, bo jego Sidewinder pojawia się bardzo rzadko i jego dialogi są strasznie słabe. A wydawało się, że będzie kimś o wiele więcej. To samo mógłbym odnieść do Tima Blake’a Nelsona jako głównego antagonisty.

„Nowy wspaniały świat” nie jest ani nowy, ani wspaniały. Szanuję bardziej poważny ton i podejście, ale czuć tutaj silne zmęczenie materiału. Nie sprawdza się to ani jako polityczny thriller, ani jako superbohaterski blockbuster. To tylko przystanek w kolejne do kolejnego, potencjalnie ciekawszego „Thunderbolts”, lecz nic ponadto.

5/10

Radosław Ostrowski

Deadpool & Wolverine

Sześć lat – tyle trzeba było czekać na nowego Deadpoola. W międzyczasie studio 20th Century Fox zostało sprzedane Disneyowi, do tego przedłużające się prace nad scenariuszem, zmiana reżysera czy – co nas najbardziej zaskoczyło – powrót Hugh Jackmana do roli Wolverine’a. Ale w końcu Najemnik z Nawijką powrócił, ale czy pod nowym kierownictwem nie stracił ze swojego charakteru i nie ugrzeczniono go?

Jak dobrze pamiętamy pod koniec „dwójki” Wade Wilson (Ryan Reynolds) troszkę namieszał w czasie, by odzyskać swoją kobietę. Porzucił jednak swoją działalność jako superheros, rozstał się z Vanessą i teraz pracuje jako… sprzedawca samochodów. Przeszłość jednak dopada go w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje schwytany przez agentów TVA. Szef komórki Paradox (Matthew Macfadyen) prosi Wade’a, by po śmierci Wolverine’a pozostał Istotą Prymarną, inaczej cała linia czasowa tego świata zostanie wymazana. Ale Deadpool nie byłby sobą, gdyby zamierzał dotrzymać tej umowy. Zamiast tego skacze po różnych liniach czasowych, by znaleźć Wolverine’a (Hugh Jackman) godnego zastąpić Wolverine’a z naszego świata. Akurat trafia na lubiącego mocno wypić i nie mającego nic do stracenia wariację wściekłego zabijaki, co mocno miesza w planach Paradoxa.

Tym razem za kamerą stanął Shawn Levy, który pracował już z Ryanem Reynoldsem przy „Uwolnić Guya” i „Projekcie Adam”, zaś z Hugh Jackmanem stworzył „Gigantów ze stali”. Od razu uprzedzę wszystkie obawy – Deadpool nie został utemperowany, nadal klnie jak szewc, rzuca żartami jak szalony, zaś krew leje się gęsto. Także sprytnie wykorzystywane są piosenki („Bye Bye Bye” N’Sync w pierwszej scenie akcji czy okraszone chórem „Like a Prayer” Madonny), co jest przebłyskiem natchnionego umysłu. Po drodze dostajemy masę nieoczywistych cameo (nie powiem wam kto), szpile wrzucane w Foxa, multiwersum, wariacje Deadpooli. Dzieje się tu dużo i pierwszy raz w tej serii poczułem się przytłoczony. A nie wspomniałem o świecie, gdzie znajdują się zapomniane inkarnacje herosów Marvela, gdzie przebywa główna antagonistka, Cassandra (Emma Corrin).

Kiedy mamy zderzenie śmieszka Deadpoola z bardziej poważnym oraz tragicznym Wolverine’m, czuć tutaj ducha klasycznych buddy movie i to jest prawdziwe serce tego tytułu. Chemia między Hugh Jackmanem a Ryanem Reynoldsem dorównuje takim parom jak Mel Gibson/Danny Glover czy Channing Tatum/Jonah Hill. Ale czasem miało się ochotę, by Deadpool się troszkę zamknął. Tutaj wiele żartów nie trafia w cel, czego się kompletnie nie spodziewałem. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie jak bardzo nierówne jest tempo, zaś najbliżsi przyjaciele Deadpoola (o których życie toczy się ta gra) zostają zepchnięci do mało wyrazistego tła. No czuć tutaj lekkie zmęczenie materiału. A i sama antagonistka wydaje się nie być zbyt wyrazistą postacią

Czy to oznacza, że „Deadpool i Wolverine” to film słaby? Z całej serii o tym herosie – tak, ze wszystkich filmów Marvela – nie. Mimo pewnych przestojów i nie zawsze trafionych żartów, film Levy’ego nadal potrafi dostarczyć sporo dobra i potrafi emocjonalnie trafić. Zaskakująco porządne kino, choć zostawia lekki niedosyt.

7,5/10

Radosław Ostrowski 

Strażnicy Galaktyki: Volume 3

Na żaden film superbohaterski w tym roku nie czekałem bardziej niż na trzecie spotkanie ze Strażnikami Galaktyki. Po wielu zawirowaniach do serii wrócił James Gunn, którego Disney najpierw zwolnił za obraźliwe posty na Twitterze sprzed kilku lat. Dlaczego wrócił? Bo żaden inny reżyser nie chciał wejść w buty Jamesa Giwery. Jest to też pożegnanie filmowca z Marvelem, albowiem teraz będzie kierował pracami dla Warner Bros. i DC Comics. Jednak po kolei.

Nasza ekipa przebywa w Knowhere, czyli wielkim ruchomym mieście, co jest też statkiem kosmicznym o kształcie jebitnej czaszki. W zasadzie jest względny spokój, może poza ciągle narąbanym Star-Lordem (Chris Pratt). Nasz heros jest ciągle w żałobie po stracie kobiety. Choć ona wróciła, ale z innej nitki czasowej i jest bardziej wredna. I właśnie wtedy pojawia się niejaki Adam Warlock (Will Poulter), który bardzo chce schwytać Rocketa (głos Bradley Cooper). Niestety, nasz szop mocno obrywa, zaś jego uratowanie mocno jest utrudnione. W środku jego ciała jest „bezpiecznik”, którego naruszenie może doprowadzić do śmierci. By go zneutralizować trzeba znaleźć kod od jego „właściciela”, a zostało tylko 48 godzin życia.

Cała seria „Strażników” zawsze wyróżniała się z tłumu produkcji MCU. I nie chodzi tylko o klimat bardziej przypominający… „Gwiezdne wojny” z większą dawką humoru. Grupa herosów tak niedopasowanych, że pasujących idealnie, świetnie zarysowane postacie, kompletnie odjechane pomysły oraz fantastyczna ścieżka dźwiękowa (głównie hity z lat 70. i 80.) – jak nie kochać tych dzieł? Tym razem jednak Gunn jeszcze bardziej kontrastami niż wcześniej. Jasne, już wcześniej poważniejsze sceny były przekłuwane balonikiem batosu, ale tu jest inaczej.

Trzecia część skupia się wokół Rocketa i jego przeszłości – jak pamiętamy był ofiarą genetycznych eksperymentów oraz modyfikacji. Kierował nimi niejaki Wielki Ewolucjonista (Chukwudi Iwuji), a jego głównym celem jest stworzenie idealnego społeczeństwa. I zobaczycie na własne oczy tą abominację (anty-Ziemia), gdzie znajdują się zmutowane istoty niczym żywcem wzięte z „Wyspy doktora Moreau”. A jak myślicie, co zrobi nasz antagonista, gdy nie pójdzie po jego myśli? Rozwali wszystko i zacznie od nowa. Już go nienawidzicie? Bo dla mnie to zdecydowanie najlepszy antagonista serii, któremu bliżej jest do szalony naukowców z kompleksem Boga oraz odrobiną ideologii totalitaryzmu. Nie chcę nawet mówić jaką miałem satysfakcję z obserwowania jak wali mu się grunt pod nogami.

Jednak zanim do tego dojdzie, będziemy mieli znajome (lecz nadal działające) elementy: imponujące wizualnie planety (archiwum), humorystyczne docinki oraz świetnie dopasowana muzyka (tutaj wpleciono takich wykonawców jak Beastie Boys, Faith No More czy Florence + The Machine), choć z późniejszych czasów niż do tej pory. Reżyser cały czas podbija stawkę, serwując kolejne komplikacje do prostego planu (a jakże by inaczej!), dając też sporo czasu postaciom bardzo pobocznym (pies Cosmo, Kraglin). Wiadomo też, że relacja Star-Lorda z „nową” Gamorą jest o wiele intensywniejsza, zaś laska jest bardziej bezpośrednia, brutalna i szorstka. Ta dynamika dodaje sporo pieprzu, jak zresztą cała drużyna (szczególnie trio Nebula-Mantis-Drax). Sceny akcji wyglądają fantastycznie (szczególnie finałowa konfrontacja), do efektów specjalnych nie można się przyczepić, zaś zakończenie złapało mnie za serducho.

By jednak nie było za słodko, jest parę potknięć w tym filmie. Po pierwsze, drugi akt wydaje się dość chaotyczny i wręcz przeładowany wątkami. Gunn przez to gubi rytm i czasem parę dowcipów jest na siłę rozciągniętych. Po drugie, nie wykorzystano postaci Adama Warlocka (Will Poulter). Pojawia się zaskakująco rzadko, by wywołać zamieszanie i zniknąć na chwilę. Może poza trzecim aktem, choć nie ma dla niego za dużo czasu. Jednak nawet takie problemy (i parę pomniejszych) nie są w stanie zmienić bardzo pozytywnego wrażenia. Bo trzeci „Strażnicy” to absolutnie fenomenalne kino przygodowe w otoczce SF, ze świetnie napisanymi i zagranymi postaciami, zachwycającą realizacją oraz pełne pasji i serca, jakiego w Marvelu od pewnego czasu nie było. Tu się jakieś czary musiały odbyć, bo nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. A mówimy o filmie, gdzie mamy gadającego szopa i drzewca.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Venom 2: Carnage

Pierwszy „Venom” to był bardzo osobliwy film, gdzie ścierały się wizje reżysera, producentów oraz grającego główną rolę Toma Hardy’ego. Nie wiadomo, czy to miał być horror, buddy movie, film akcji czy komedia, więc wszystko zmieszano do jednego worka. Powstał totalny bajzel, który łatwiej byłoby zaakceptować na początku lat 2000. Ale film zarobił na tyle dużo pieniędzy, by mogła powstać kontynuacja i wydawało się, że twórcy wyciągnęli wnioski. Prawda?

venom2-1

Tym razem za kamerą stanął Andy Serkis i niejako kontynuuje w momencie zakończenia pierwszej części. Czyli nasz Eddie Brock nadal pracuje jako dziennikarz oraz w miarę normalnie stara się funkcjonować z symbiontem, co mocno niszczy mu życie. Ciężko znosi rozstanie z Anne, która teraz związała się z doktorem Danem, zaś praca też nie daje pełni satysfakcji. W końcu zostaje poproszony o przeprowadzenie wywiadu z oczekującym na wyrok śmierci Cleetusem Cassidym. Podczas rozmowy więzień gryzie Brocka w rękę, przez co do jego organizmu trafia symbiont. Czy może być gorzej? Oczywiście, bo po ostrej kłótni Brocka z Venomem (poszło o zjadanie głów) dochodzi do brutalnego rozstania.

venom2-3

To jest bardzo interesujący przypadek filmu, na którym dobrze się bawiłem, choć samo dzieło Serkisa dobre nie jest. W przeciwieństwie do poprzednika, „Venom 2: Carnage” ma o wiele spójniejszy ton, nie ma większych ambicji niż bycie bezwstydnym, głupawym filmem klasy B. Fabuła niby jest, ale to wszystko jest chaotycznym bajzlem, gdzie czekamy na finałową rozpierduchę i walenie sobie po mordach. Psychologia postaci leży i kwiczy, logika robi sobie wolne, wątki się otwierają oraz zamykają bardzo szybko, a wszystko trwa niecałe półtorej godziny. Czyste szaleństwo! Kto na to dał kasę? Czuć też, że przy montażu zostało parę rzeczy wyrzuconych.

venom2-2

To, co nadal działa to relacja między Venomem a Eddiem – Tom Hardy wyciska z tych momentów maksimum, dodając wiele humoru oraz odrobinę złośliwości. Działało to w pierwszej części, nie inaczej jest tutaj. Antagonista, choć nie jest zbyt dobrze rozpisany, to jednak charyzma Woody’ego Harrelsona (facet szarżuje z pełną mocą) daje mu odrobinę głębi. Ale tylko odrobinę. Reszta postaci albo robi tu za tło (policjant z aparycją Stephena Grahama i dziewczyna Cassidy’ego, co ma bardzo mocny głos) albo zostaje wrzucona troszkę mechanicznie (była dziewczyna Brocka). Grać też specjalnie nie mają czego, co jest poważną zbrodnią.

Niby sequel wygląda lepiej i ma parę świetnych momentów (przeszłość antagonisty w formie animacji), ale w zasadzie wydaje się powtórką z rozrywki. Bez sensu, z nie zawsze dobrym montażem (choć dobrymi zdjęciami, co jest zasługą Roberta Richardsona) oraz chaotyczną, skokową narracją. Jako guilty pleasure z kumplami i piwem będzie idealnym wyborem.

6/10

Radosław Ostrowski

Spider-Man: Universum

Człowiek-Pająk ostatnio się nam rozmnożył i na przestrzeni 20 lat pojawiał się z różnymi twarzami: od Toby’ego Maguire’a przez Andrew Garfielda aż do Toma Hollanda. Co nowego w materii jednego z bardziej przyziemnych superherosów można opowiedzieć? Animowany oddział Sony postanowił pójść w kompletnie innym kierunku: Spider-Wersum. Czyli co by się stało, gdyby w Nowym Jorku pojawiło się kilku Spider-Manów z różnych wersji świata? A głównym bohaterem nie byłby Peter Parker?

spider-verse1-1

To po kolei. naszym bohaterem jest Miles Morales – czarnoskóry chłopak z Brooklynu, który trafił do elitarnej szkoły. Jest strasznie nieśmiały, nie do końca odnajduje się w nowym otoczeniu, a jego wielką jest graffiti oraz hip-hop. Z tym ostatnim problem ma jego ojciec-policjant, kompletnie inaczej niż jego wujek. Podczas tworzenia swojego graffiti, chłopak zostaje pogryziony przez pająka. Reszty się pewnie domyślacie, ale nie do końca. Odkrywa w sobie moce, ale nie czuje się na siłach. Próbując odnaleźć pająka, odkrywa przypadkiem tajemniczą maszynę zwaną Zderzaczem. Wskutek odpalenia dochodzi do trzęsienia ziemi oraz śmierci Spider-Mana, który próbował powstrzymać Kingpina. W tym samym czasie w Nowym Jorku pojawia się kilku Spider-Manów z różnych wymiarów świata.

spider-verse1-2

Już na samym początku twórcy sugerują wizualne szaleństwo, gdzie czołówki zaczynają się nakładać na siebie. Stylistyczny kolaż, od którego można dostać oczopląsu, sprawiający wrażenie niemal żywcem wzięty z komiksu (włącznie z użyciem paneli czy onomatopei). Wynika to z obecności różnych Spider-Manów: od dziewczyny z mangi i towarzyszącym jej robotem przez detektywa z czarnego kryminału, pstrokatą Gwen Stacy po kreskówkowego Spider-Hama (pół pająk-pół świnia) oraz Petera Parkera w wieku dorosłym. Każdy z nich – mimo różnych czasów i konwencji – ma bardzo zbliżoną historię, co dla twórców staje się źródłem jednego z gagów. Ale jeśli nasze Pajęczaki nie wrócą do siebie, zginą, więc stawka jest wysoka.

spider-verse1-3

Akcja niemal non-stop pędzi na złamanie karku, bardzo rzadko sobie pozwalając na chwilę oddechu oraz przetrawienie wszystkiego. Kamera niemal dostaje ADHD, a jednak wszystko jest bardzo jasne i czytelne. Każde starcie – czy to kradzież laptopa z laboratorium, konfrontacja w domu ciotki May czy finał pod Zderzaczem – wygląda niesamowicie, balansując między powagą a zgrywą. Spora ilość humoru może być wielkim zaskoczeniem, gdzie żarty są jak w szwedzkim stole: od slapsticku przez popkulturowe odniesienia czy mignięcia dla fanów komiksów o Pajęczaku. Dość szybko poznajemy różne wersje Spider-Manów i każda z nich jest na tyle wyrazista, że mnie obchodził ich los. Mimo faktu, że „Uniwersum” jest origin story Milesa Moralesa jako Spider-Mana. Szalenie satysfakcjonującym, z obłędną muzyką Daniela Pembertona, która miesza symfoniczne brzmienia z hip-hopem, tworząc kolejny dźwiękowy koktajl Mołotowa.

spider-verse1-4

Również oryginalny dubbing robi fantastyczna robotę. Shameik Moore cudownie spisał się jako Morales, pokazując bardzo przekonującą przemianę z nieśmiałego i wystraszonego chłopaka aż po troszkę bezczelnego i odważnego chłopaka, co podąża swoją drogą. Jednak dla mnie absolutnym strzałem w dziesiątkę był 40-letni Peter Parker, czyli głosowo Jake Johnson. Parker w jego wykonaniu to facet, któremu życie się posypało i w zasadzie nie ma żadnego celu. Spotkanie z Milesem przypomina początkowo zderzenie cynicznego, wypalonego herosa z zapalonym entuzjastą, jednak z czasem – choć w dość nieoczywisty sposób – staje się wspierającym mentorem. Sporo też dodał rozbrajający Spider-Ham (John Mulaney), bardzo wycofana Gwen (cudowna Hailee Steinfeld) oraz twardy Spider-Man Noir z głosem samego Nicolasa Cage’a (nie sądziłem, że dożyję chwili, gdy Cage zagra Człowieka-Pająka). Jest jeszcze wiele innych znanych głosów, ale odkrycie ich pozostawię wam.

spider-verse1-5

Ja widziałem w życiu wiele animacji, ale czegoś takiego jak „Spider-Man: Uniwersum” nie potrafię porównać do czegokolwiek. Surrealistyczno-awangardowo-mainstreamowa hybryda, po obejrzeniu której chce się tylko jednej rzeczy: sequela. Głównie, by lepiej poznać działanie multiwersum i zobaczyć, co jeszcze twórcy wymyślą.

9/10 + znak jakości

PS. Scena po napisach w tym filmie to jedna z najlepszych scen w historii adaptacji Marvela.

Radosław Ostrowski

Nowi mutanci

Seria filmów o X-Men po wpadce w postaci „Mrocznej Phoenix” oraz przejęciu 20th Century Fox przez Disneya została niejako zamknięta. Mutanci na pewno pojawią się w MCU, ale przyjdzie nam na nich jeszcze poczekać. Pojawiło się jednak coś w rodzaju skromnego epilogu dla całej marki, choć droga była bardzo wyboista. Zdjęcia nakręcono latem 2017 roku, a premiera miała pojawić się rok później. Niestety, spięcia między reżyserem a studiem plus fuzja Foxa doprowadziła do 3-letniej (!!!) obsuwy. Ale w końcu są „Nowi mutanci”, gdzie jesteśmy w samym świecie X-Men, ale bez żadnej rozpoznawalnej postaci cyklu.

Cała historia skupia się na piątce nastoletnich dzieciaków z mocami, którzy trafiają do szpitala psychiatrycznego. Kierująca ośrodkiem doktor Reyes prowadzi terapię w celu kontrolowania ich mocy. Ale czy aby na pewno? Budynek otoczony jest niewidzialną barierą (niczym kolonia z „Gothica”), a budynek w zasadzie jest niemal pusty. Oprócz naszych pacjentów i lekarki, a całą historię poznajemy z perspektywy Dani. Młoda dziewczyna indiańskiego pochodzenia, Dani, trafia do tego miejsca jako jedyna ocalona z niewyobrażalnej tragedii – cała osada (i jej ojciec) zginęli wskutek tornada. Nie jest ona świadoma swoich mocy w przeciwieństwie do współtowarzyszy.

Film niejako podzielić na dwie mocno wyróżniające się części. Pierwsza bardziej skupia się na relacji Dani z pozostałymi mutantami. I są to bardzo wyraziste, choć czasami wycofane postacie. Schizofreniczna Iljana, małomówny, ciągłe połamany Sam, przystojny i dziany Roberto oraz mocno wierząca Rahne. Ich moce odkrywamy bardzo powoli, bez pośpiechu, a nad wszystkim unosi się duch niezależnego kina inicjacyjnego. Ale cały czas jest skrywana tajemnica oraz prawdziwe intencje stojące za tym niby szpitalem. A może jest to bardziej więzienie czy może ośrodek badawczy?

Dopiero w drugiej połowie reżyser podkręca śrubę i zaczyna pojawiać się groza, obecna krótko na początku. Poznajemy moce naszych postaci (od teleportacji przez użycie energii słonecznej po przemianę w wilkołaka), a także mroczne tajemnice oraz lęki każdego z nich. I wtedy jest naprawdę niepokojąco, nawet krwawo i brutalnie (bliżej końca). Zaskoczyło mnie to bardzo, zaś finał daje wiele satysfakcji. Problem jednak w tym, że to mnie nie porwało za bardzo. Nie oznacza to, że się nudziłem. Efekty specjalne są całkiem przyzwoite, sceny grozy odpowiednio zmontowane – czuć rękę fachowca. Ale zabrakło mi jakiegoś mocniejszego uderzenia oraz większego… straszenia.

Pochwalić za to trzeba aktorów, gdzie czuć silną chemię między nimi. Największą niespodzianką dla mnie była Blu Hunt jako Dani – zagubiona, niepewna, skrywająca bardzo niepokojącą moc. Czy będzie w stanie ją kontrolować? Jak zareaguje na to reszta grupy? I czy się w tym bajzlu odnajdzie? Oprócz niej bardzo dobrze wypada Maisie Williams (Rahne) – relacja tej dwójki postaci to najmocniejszy punkt tego filmu, stanowiąc dla mnie emocjonalny kościec. Ale całość kradnie Anya Taylor-Joy jako Iljana – bezczelna, arogancka, kierująca się własnymi zasadami. Wręcz gotowa zabić każdego, kto stanie na jej drodze. Tylko, że za tym skrywa się zupełnie inna, bardziej delikatna twarz. Bardzo silna mutantka w tym gronie. Reszta składu (Charlie Heaton, Henry Zaga i Alice Braga) też ma swoje przysłowiowe pięć minut, trzymając poziom.

Jak na produkcję mocno „odleżoną”, mutanci Boone’a prezentują się naprawdę przyzwoicie. Kameralny charakter i skupie się na relacjach daje wiele frajdy, może poza ostateczną walką z kreaturą w CGI. Zakończenie daje pewną furtkę na kontynuację, jednak nie widzę na to szans. Kompetentna robota, choć można było bardziej straszyć.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Punisher

Nie ma chyba brutalniejszej postaci w komiksach Marvela niż Punisher. Powstał w latach 70., stworzony przez Franka Romitę, Gerry’ego Conwaya i Rossa Andru miał w sobie więcej mroku niż jakikolwiek bohater tego uniwersum. Naprawdę nazywał się Frank Castle i był policjantem, który – wskutek mafijnych porachunków – stracił swoją rodzinę. Sfingował swoją śmierć, by jako Punisher samodzielnie wymierzał sprawiedliwość gangsterom. Innymi słowy, krwawa przeszłość i niepokojąca postać antybohatera. Jest też to pierwsza postać ze świata firmy Stana Lee przeniesiona na duży ekran (chociaż w USA trafił od razu na video).

Film Marka Goldblatta z 1989 roku luźno czerpie z komiksowego źródła, zachowując jedynie charakter postaci. Frank Castle ukrywa się w kanałach Nowego Jorku, wymierzając sprawiedliwość na własną rękę. W pięć lat wykończył ponad 120 osób, a jego jedynym łącznikiem ze światem jest pijaczek oraz informator Shake. Eks-glina jest ścigany przez dawnego partnera Jake’a Berkowitza, który jako jedyny uwaga go za żywego. W tym samym czasie rozbita mafia próbuje się zjednoczyć przez Gianniego Franco, jednak te plany chce złamać szefowa Yakuzy, decydując się na ryzykowny krok.

Sama historia nie brzmi jak coś skomplikowanego i przypomina kino klasy B. Reżyser – doświadczony montażysta filmowy – wie, jak utrzymać tempo oraz filmować sceny, by nie doprowadzić do znużenia. Jest dość tanio i zaskakująco kameralnie, co może podobać się fanom sensacyjnych akcji. Nie brakuje strzelanin, a finałowa konfrontacja nie jest pozbawiona bijatyki i orientalnego posmaku. te ostatnie momenty są najciekawsze z całego filmu, który wygląda oraz brzmi jak standardowy akcyjniak. Trudno się do czegoś przyczepić, ale brakuje czegoś wyróżniającego go z tłumu.

Zaś sam Punisher (przyzwoity Dolph Lundgren) wygląda fajnie w ciemnej kurtce oraz butach, ale na jego koszuli brakuje charakterystycznej białej czaszki. To trochę tak jakby Supermena pozbawić loga na klatce piersiowej – to nie ta sama postać. Reszta obsady radzi sobie dobrze (z tego grona wybija się Jeroen Krabbe i Kim Miyori), zaś brudny klimat ze świetnymi zdjęciami – zwłaszcza kanałów – potrafią zwrócić uwagę.

Z dzisiejszej perspektywy oraz paru inkarnacjach film Goldblatta trzyma się naprawdę nieźle i może dostarczyć wiele frajdy. Ale po obejrzeniu raczej nie zostanie na długo jak choćby wersja serialowa od Netflixa.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Blade: Mroczna trójca

Eric Brooks znany jako Blade powraca. Problem jednak w tym, że swoimi ostatnimi akcjami staje się coraz bardziej lekkomyślny. Kiedy zamiast wampira zabija człowieka, zaczyna się polowanie na łowcę wampirów przez policje oraz FBI. Jego kryjówka zostaje wykryta, Blade schwytany, a Whistler ginie (znowu, ale tym razem ostatecznie). Podczas przesłuchania łowca wampira i zostaje odbity przez grupę zwaną Nocnymi Łowcami – niedoświadczoną ekipą łowców z kilkoma fajnymi gadżetami. A wsparcie będzie naszemu Chodzącemu za Dnia potrzebne, bo wampiry odnalazły samego Draculę.

blade3-1

Tym razem za nowego Blade’a odpowiada sam scenarzysta serii David S. Goyer. I powiem szczerze, że to nie była zbyt dobra decyzja. Brak doświadczenia reżysera jest tutaj mocno odczuwalny, zaś sama historia jest zwyczajnie nudna i nieangażująca. Sam pomysł scalenia Blade’a z nową grupą ludzi polujących na krwiopijców był naprawdę niezły. Tylko, że całość nie wnosi niczego nowego w kwestii tego świata, zaś same wampiry przypominają grupę narwanych nastolatków. Dracula też wydaje się tylko pionkiem w tym świecie, gdzie sam wampiryzm nie jest traktowany poważnie. A cała rozróba oraz konfrontacja Łowców z wampirami to mieszanka głupoty (dobranie się do siedziby Łowców), zbiegów okoliczności, czerstwych żartów oraz znowu pocięta w montażu. Dialogi są aż zbyt ekspozycyjne, historia przewidywalna, a sam Blade zostaje zepchnięty na drugi plan.  W filmie, gdzie jego ksywa jest w tytule.

blade3-2

Początek nie zapowiada katastrofy i obudzenie Draculi wygląda naprawdę nieźle. Same zdjęcia też są ok, ale Goyer kompletnie nie radzi sobie z reżyserią. Także sama postać Blade’a zostaje zmarnowana i ograniczona do wyglądania cool, rzucania one-linerami. Nawet, gdy walczy, sprawia wrażenie znudzonego niczym Steven Seagal ostatnimi laty. Brakuje tutaj czegokolwiek angażującego, zaś drugi plan potrafi zirytować (Ryan Reynolds nawet potrafi rozbawić). A główny antagonista jest tak nijaki i pozbawiony charyzmy, że musiałem złapać się za głowę. To jest ewidentna wtopa obsadowa.

blade3-3

„Mroczna Trójca” zarżnęła cała franczyzę, a Blade już nigdy nie wrócił w takiej chwale jak w pierwszych dwóch częściach. Potwierdza też tezę, że nie każdy nadaje się na reżysera.

5/10

Radosław Ostrowski

Blade – wieczny łowca II

Od wydarzeń z pierwszej części minęły dwa lata, a Blade dalej przerabia wampirów na galaretę. Jego mentor Whstler popełnił samobójstwo w poprzedniej części, ale tutaj jego zwłoki zostają zabrane przez wampirów, którzy go gdzieś trzymają. Po wielu poszukiwaniach, udaje mu się go znaleźć i wykurować. Jednak pojawia się bardziej kłopotliwa sytuacja – pełniący rolę szefa Rady Wampirów, Damaskinos chce zawiązać z nim sojusz. Przyczyną tej zmiany nastawienia jest pojawienie się nowego rodzaju wampirów, Żniwiarzy. Ci goście żywią się innymi wampirami, zarażając ich swoim ugryzieniem, przez co pojawiają się kolejni i kolejni, coraz trudniejsi do pokonania. Blade ma zaś dorwać i zabić szefa grupy Nomacka, w czym ma pomóc specjalnie wyszkolona grupa wampirów zwana Chartami.

blade2-1

Pierwszy „Blade” zaskoczył wszystkich i okazał się kasowym przebojem, więc kontynuacja musiała powstać. Propozycję dostał Stephen Norrington, czyli reżyser poprzednika, ale ją odrzucił. Jego miejsce zajął Guillermo del Toro, drugi raz próbując wejść na rynek amerykański. Poszło mu o wiele lepiej, choć „dwójka” ma swoje problemy.

blade2-3

Sama historia, gdzie mamy sojusz dwóch nieufnych stron oraz nowe zagrożenie, jest w stanie zaintrygować, choć toczy się przewidywalnym torem. Musi dojść do zdrady, zaś Damaskinos skrywa tajemnicę istotną dla całości. Zaś nowy przeciwnik jest o wiele trudniejszy do pokonania, bo odporny jest tylko na światło. Całość jest o wiele mroczniejsza i brutalniejsza niż pierwsza część. I nie chodzi tylko o paletę kolorów (dominuje czerń, niebieski oraz żółty), ale większość ilość krwi, rozrywanych zwłok czy scenę sekcji zwłok jednego z nowych wampirów. Czuć większy rozmach i jest parę imponujących scen jak ukryta dyskoteka z muzyką techno w tle czy walka w kanałach. Same efekty specjalne też prezentują się lepiej, zwłaszcza zgony wampirów.

blade2-2

Żeby jednak nie było tak słodko, „dwójka” dorzuca kilka poważnych błędów. Po pierwszy, sceny walki. Nie chodzi nawet o to, ze są zbyt efekciarskie oraz szalone, tylko bardzo słabo zmontowane. Za dużo jest tutaj zbliżeń na szczegóły i zbyt wiele cięć, przez co potyczki są nieczytelne niczym w następnych częściach trylogii Bourne’a. Przez co praca choreografów poszła w gwizdek. Po drugie, intryga od ostatnich 30 minut staje się bardzo przewidywalna, zaś miejscami zachowanie postaci jest dość dziwne (po co Blade macha mieczem, skoro ten nie jest w stanie zabić?). No i po trzecie, podczas walk są wykorzystane efekty komputerowe (walka Blade’a z Nyssą czy finałowa konfrontacja) wręcz nachalnie i kłują mocno w oczy. Najlepiej broni się w tej materii charakteryzacja oraz sceny zgonów wampirów. Po czwarte, ignorowanie paru aspektów z poprzednika (zmartwychwstanie Whistlera, nieobecność Karen) oraz dodany na siłę wątek romansowy, który zwyczajnie nie działa.

blade2-4

Aktorsko udaje się zachować poziom poprzednika, a Wesley Snipes nadal sprawia masę frajdy w roli Chodzącego za Dnia. Znacznie lepszy od pierwszej części jest Luke Goss w roli czarnego charakteru, którego motywacja jest bardziej osobista niż dla Frosta oraz Thomas Kretschmann jako tajemniczy Damaskinos. Z drugiego planu najbardziej wybija się cięty Ron Perlman (Reinhardt) oraz śliczna Leonor Valera (Nyssa), ubarwiając całość.

Druga część naszego wampirzego herosa utrzymuje poziom poprzednika, choć nieczytelność scen akcji jest bardzo dużym minusem. Niemniej udanie rozwija uniwersum wampirów i pozwala się przebić reżyserowi na amerykańskiej ziemi.

7/10

Radosław Ostrowski