Wilczyca

Hasło „polski horror” samo w sobie brzmi przerażająco, a szczególnie sprawdzając filmy grozy z czasów PRL-u. Niemniej jest parę produkcji tego gatunku z tego okresu, które potrafią zrobić wrażenie nawet teraz („Trzecia część nocy” czy „Lokis”). Jednak najbardziej rozpoznawalnym horrorem jest „Wilczyca” specjalisty od polskiego kina klasy B – Marka Piestraka.

Akcja dzieje się gdzieś pod zaborem pruskim po powstaniu 1846 roku, kiedy do swojego majątku wraca Kacper Wosiński (Krzysztof Jasiński). Na miejscu odkrywa, że jego żona Maryna (Iwona Bielska) jest śmiertelnie chora. Wszystko z powodu próby usunięcia ciąży, a kobieta przed śmiercią rzuca klątwę na męża. Po jej śmierci (oraz wbiciu kołka w serce Maryny) Kacper wyrusza do majątku hrabiego Ludwika (Stanisław Brejdygant) jako jego plenipotent. Jednak w ślad za nim rusza sporej wielkości wilk. Równie zaskakujący jest fakt, że żona hrabiego wygląda dziwnie podobnie jak jego zmarła żona. I zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

Od razu może napiszę, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości – to nie jest najlepszy polski horror, jaki widziałem. Reżyser ewidentnie do tworzenia filmu inspiruje się włoskim kinem grozy z lat 60. od Mario Bavy, co może wynikać z niezbyt dużego budżetu. Niemniej Piestrak sprytnie kombinuje i umie budować atmosferę. Od ciągle trwającej zimy przez scenę we mgle na drodze aż po dwór. Wszystko idzie dość powolnym tempem i czasami niektóre rzeczy mogą pozornie nie pasować do całości (ucieczka hrabiego Ludwika, romans hrabiny z oficerem huzarów). Niemniej w drugiej połowie zaczyna nabierać mocniejszego tempa, spinając wszystko w klarowną całość – z krwawym (w bardzo kampowy sposób) finałem oraz mocnym zakończeniem.

Technicznie wygląda to całkiem przyzwoicie – od naprawdę stylowych zdjęć przez zaskakująco imponującą scenografię (zarówno dwór hrabiego, jak i pracownia lekarza) aż po bardzo intensywną muzykę orkiestrową. A jak radzi sobie charakteryzacja? Bo jest tu jej troszkę i – no, jest to dziecko swoich czasów. Nie wygląda to śmiesznie, ale straszyć też nie potrafi. Na szczęście nie ma jej zbyt wiele, więc nie przeszkadza aż tak bardzo.

Ale za to aktorstwo – Jezus Maria. Tutaj Piestrak radzi sobie najsłabiej, bo są tu całkiem uzdolnieni aktorzy i – grają strasznie. W sensie niezbyt dobrze, wręcz na granicy przerysowania. Szczególnie dotyczy to Iwony Bielskiej w podwójnej roli oraz Krzysztofa Jasińskiego, którego ratuje postrzelona czupryna oraz epickie wąsy. Właściwie najbardziej wybija się tutaj bardzo energiczny epizod Leona Niemczyka (hrabia Smorawiński) oraz niezawodny Henryk Machalica w roli pewnej wariacji Van Helsinga (doktor Goldberg).

Jakby rozumiem skąd kultowy status „Wilczycy”, zaś Piestrak całkiem nieźle sobie sobie radzi w konwencji folk-horroru. Niemniej nie postawiłbym tego dzieła ani obok „Lokis” Majewskiego czy nawet idącego ku noir „Medium” Koprowicza, bo brakuje mi do tej klasy. Szczególnie w kwestii aktorstwa czy budowaniu napięcia.

6/10

Radosław Ostrowski

Lekcja martwego języka

Zmarły 10 stycznia tego roku Janusz Majewski uznawany był za najlepszego twórcę kina retro. Czyli opowieści dziejących się w przeszłości, już nieistniejącej. Nie inaczej jest w przypadku pochodzącej z 1979 roku „Lekcji martwego języka” opartej na powieści Andrzeja Kuśniewicza. Sam film pozostaje troszkę zapomnianym dziełem, ale czy wartym uwagi?

lekcja martwego jezyka1

Akcja toczy się w małym miasteczku na Ukrainie pod koniec I wojny światowej. Tutaj komendantem posterunku jest porucznik Kiekeritz (Olgierd Łukaszewicz) – młody oficer, w zasadzie prowadzący bardzo monotonne zajęcia. A to przypilnuje rosyjskich jeńców, a to porozmawia z miejscowym leśniczym, a to zajmie się przyjeżdżającymi pociągami. Jednak nasz bohater ma dwa poważne problemy: melancholijną naturę oraz… coraz bardziej osłabiającą go gruźlica.

lekcja martwego jezyka2

„Lekcję martwego języka” można nazwać typowym snujem filmowym, gdzie fabuła wydaje się nie mieć aż tak istotnego znaczenia. Dla Majewskiego historia umierającego oficera jest pretekstem do pokazania odchodzącego raz na zawsze świata Mitteleuropy czasów Austro-Węgier. Wszystko na jakiejś prowincji z dala od wielkiej wojny, polityki czy bitew. Ale jednocześnie jest to świat bardzo pospolity, monotonny, pełen szarej codzienności. Tu wszystko płynie swoim rytmem, gdzie jest miejsce na badania, pogrzeby, wizyty cyrku czy przyjazdów pociągu. Esencja banalności, monotonni i szarzyzny, gdzie nasz bohater próbuje znaleźć jakikolwiek sens. Stąd zbieranie wszelkich dzieł sztuki, szukanie symboliki czy zwykłe rozmowy. Majewski nigdzie się nie spieszy, miejscami wręcz celebruje tą szarzyznę (niemal początek filmu z kamerą rozglądającą się po pokoju).

lekcja martwego jezyka3

Jedynymi wyróżniającymi się obrazami w „Lekcji…” są sceny retrospekcji, pokazujące jego walki na Ukrainie. Nakręcone na różowym filtrze, pozbawione dźwięku oraz bardzo ekspresyjną muzyką na pierwszym planie – intensywne, brutalne, destrukcyjne. Tutaj jeszcze bardziej podkreśla upadek imperiów oraz dawnych idei.

A to wszystko na swoich plecach trzyma największy specjalista od umierania w polskim kinie – Olgierd Łukaszewicz. Jego Kiekeritz to kolejna bardzo wyrazista kreacja człowieka, próbującego pogodzić się z odchodzeniem. Opanowany, bardzo wycofany, ale jednocześnie mający obsesję na punkcie śmierci. Wyczekuje momentu jej przyjścia jak kochanek, a nawet wywołuje to w nim ekscytację jak trzyma broń i decyduje o czymś życiu. Aktora wspiera równie barwna galeria ról drugoplanowych: dróżniczka (Małgorzata Pritulak), zawiadowca stacji (Zygmunt Malanowski), leśniczy (Gustaw Lutkiewicz) czy pielęgniarka (Irena Karel). Od reszty, niestety, pilnujący jeńców Woszko i potwierdza, że Juliusz Machulski na aktora się nie nadaje. Tak sztucznego głosu nie słyszałem od dawna.

lekcja martwego jezyka4

Sam Majewski wskazywał „Lekcję martwego języka” jako jeden z dwóch najważniejszych filmów w swoim dorobku. I nawet jestem w stanie zrozumieć dlaczego. Melancholijny klimat, pokazujący odchodzący świat razem z jego postaciami, mentalnością i tradycją. Oraz jedną drobną śmiercią, która nic nie zmienia.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Republika dzieci

Był kiedyś taki czas, że Jan Jakub Kolski tworzył opowieści klimatem utrzymanie w konwencji realizmu magicznego. Tutaj rzeczywistość mieszała się z elementami baśni, ludowych przekonań, mitów czy legend. Ostatnimi czasy jednak reżyser porzucił swój Jańcioland, co wielu zaskoczyło i powodowało raczej chłodniejszy odbiór. Ale teraz Kolski wraca do tej mieszanki w swoim ostatnim dziele – „Republice dzieci”.

republika dzieci1

Punkt wyjścia jest więcej niż interesujący: z obrazów Jacka Malczewskiego (Łukasz Simlat) oraz zaprzyjaźnionych z nim malarzy jak Wyspiański czy Mehoffer uciekły postacie fantastyczne. Czyli fauny, wodniki, utopce czy nawet anioł. Oni wszyscy przenieśli się i stworzyły na zarzeczu własną krainę zwaną Mszarami, gdzieś na bagnach otoczonych lasem. Właśnie w tej okolicy ma zostać zbudowana wielka elektrownia wodna, która doprowadzi do zalania okolicznych domów i przyrody. Jedynymi osobami przeciw temu przedsięwzięciu są dzieci z przeznaczonego do likwidacji domu dziecka. By im pomóc dołącza do nich Tobiasz (Mateusz Grys) – chłopiec z obrazu Malczewskiego oraz towarzyszący mu niewidzialny anioł (Andrzej Grabowski).

republika dzieci2

Innymi słowy mamy tu mieszankę postaci, wątków oraz przestrzeni, chociaż początek jest mocno chaotyczny. Najpierw jesteśmy w domu Malczewskiego zimą, gdzie szybko prowadzona (i zakończona) jest dyskusja o znikających postaciach. Od razu przeskakujemy do anioła i Tobiasza, podążających gdzieś po zieleni, by przeskoczyć do dzieciarni oraz budowy nowej elektrowni. Jest jeszcze dyrektorka domu dziecka Andżelika (Karolina Rzepa), która wydaje się być zimną, obojętną kobietą z jednym celem: wyjazdu stąd. Ale ucieczka młodzieży pod wodzą Tobiasza i plan stworzenia Republiki Dzieci psują te plany, stając się zapalnikiem dla kolejnych wydarzeń.

republika dzieci3

Na papierze brzmi to świetnie, ale miałem poczucie zagubienia. Miałem poczucie, że wątków i postaci jest zwyczajnie za dużo. Sama grupka dzieci, choć różna fizycznie i wiekowo, zlała mi się kompletnie w jedno. Nikt tam się nie wyróżniał (poza dołączającym Tobiaszem) oraz – co przykro mi pisać – nie robią zbyt dobrego wrażenia jako aktorzy, brzmiąc strasznie sztucznie. Przeskoki z postaci na postacie (anioł Rafał z Tobiaszem, dyrektorka domu dziecka, marszałek województwa oraz budowa elektrowni, umierający faun i jego wnuk, utopce mieszkający w Mszarach) wywołują dezorientację, co nie pozwoliło mi w pełni zaangażować emocjonalnie. Do tego kilkoro bohaterów (pan Józef z ośrodka, doktor Jaszczur) sprawiają wrażenie zbędnych, jeszcze bardziej rozciągniętej historii.

republika dzieci4

Co mi się najbardziej podobało w „Republice dzieci” – poza koncepcją i światotwórstwem – to warstwa wizualna. Razem z Michałem Pakulskim tworzy bardzo plastyczny (głównie w scenach przyrodniczych czy z postaciami fantastycznymi), pięknie wyglądające dzieło. Dopełnia ten obraz absolutnie świetna scenografia i kostiumy, które pozwalają uwierzyć w obecność tych mitycznych istot. Sama siedziba Maszarów wygląda bardzo unikatowo, zaś sama charakteryzacja jest piorunująca. Czegoś takiego na naszym podwórku nie widziałem od czasu… „Na srebrnym globie”, choć nie na tą skalę. Również kilka ról aktorskich jest świetnych – lekko komediowy Andrzej Grabowski jako popijający anioł Rafał, niezawodny Olgierd Łukaszewicz w roli fauna mówiącego wierszem czy niemal nie do poznania Marian Opania wcielający się w przywódcę osady Mszarów – chociaż jest tu kilka znanych twarzy, których potencjału nie wykorzystano jak Łukasz Simlat, Wojciech Mecwaldowski czy znany z filmów Kolskiego Mariusz Saniternik.

republika dzieci5

Po świetnym „Ułaskawieniu” wydawało się, że Kolski wraca do formy, ale to była tylko chwilowa zwyżka. „Republika dzieci” to duży krok wstecz, gdzie sama historia – mimo interesującego konceptu – jest chaotyczna, z masą zbyt wielu bohaterów, pomysłów i pozbawiona wewnętrznej spójności. Zderzenie rzeczywistości i baśni wywołuje ogromny zgrzyt, które nie da się naprawić w żaden sposób.

4/10

Radosław Ostrowski

Jańcio Wodnik

Jesteśmy gdzieś na wsi poza czasem i poza miejscem. Gdzieś w drodze wędruje dziad (Olgierd Łukaszewicz) z przywiązanym tobołkiem, który łatwiej byłoby wieźć konno. Właśnie przed oczami pojawia się kobyłka, jednak szybko pada. Wściekły dziad rzuca klątwę na wieś. Jednym z jej mieszkańców jest Jańcio (Franciszek Pieczka) – naiwny, bardzo prosty człowiek, co żyje razem ze swoją młodą żoną Weronką (Grażyna Błęcka-Kolska). Oboje starają się o dziecko, lecz bezskutecznie. Pewnego dnia Jańcio dokonuje niezwykłej rzeczy: sprawia, że brudna woda rzucona na ziemię trafia… do gniazda. Decyduje się ruszyć w drogę, zostawiając swoją lubą i obiecuje, że wróci przez rozwiązaniem. Co może go powstrzymać?

jancio wodnik1

„Jańcio Wodnik” jest filmem prostym, nawet bardzo prostym. Ale jeśli reżyserem jest Jan Jakub Kolski, nie może być inaczej. Powolne, bardzo niespieszne tempo, skupienie na „filozoficznych” dialogach oraz wiejskich krajobrazach. Gdzieś tutaj unosi się duch Witolda Leszczyńskiego czy klimat realizmu magicznego, choć w następnych filmach Kolskiego będzie on bardziej namacalny. Tutaj widzimy konfrontację prostego człowieka ze światem, który wiele obiecuje, kusi, wodzi, ale tak naprawdę tylko mąci, miesza, manipuluje. Niejako tą ciemną stronę świata symbolizuje poznany w drodze sztukmistrz Stygma (bardzo zaskakujący Bogusław Linda) – typ szołmena, który pokazuje stygmaty jak u Jezusa. Tylko, że to wszystko jest tylko oszustwem, mistyfikacją, popisem cyrkowym. Jańcio oraz jego cuda czynią go bardzo rozpoznawalnym, a ludzie lgną do niego jak do nadczłowieka.

jancio wodnik2

W sumie pewnie by tak działało, jednak Jańcio popełnia niewyobrażalny błąd: bo zaczyna brać zapłatę. To się nie ma prawa skończyć dobrze, co widać w samym zachowaniu Jańcia. Z poczciwego, trochę naiwniego człowieka zmienia się w pysznego, dumnego, gardzącego. Najdobitniej pokazuje to scena jak mocno postarzały i brodaty mężczyzna z „orszakiem” przechodzi pod swój dom. A jak wiadomo za takie rzeczy musi przyjść rozliczenie. Magia z religią mieszają się ze sobą, zaś proste wartości okazują się najcenniejsze. Tak samo jak przyjmowanie wszystko, co daje nam los. I taką postawę symbolizuje zarówno żona Weronka, jak też dziad idący przed siebie.

jancio wodnik3

Wszystko to wydaje się niezbyt skomplikowane, bez jakiejś nadmiernej symboliki oraz wizualnych fajerwerków. Za to najbardziej zachwyca muzyka Zygmunta Koniecznego, z kilkoma piosenkami. Niestety, nadal problemem jest udźwiękowienie, gdzie parę dialogów jest niewyraźnych. To była wielka plaga kina lat 90. i początku XXI wieku. Także Błęcka-Kolska odstaje (jak prawie zawsze) aktorsko od reszty. Tutaj prym wodzi absolutnie rewelacyjny Franciszek Pieczka, którego Jańcio trochę przypomina Hioba – prostego człowieka poddanego próbie. Jednak w przeciwieństwie do swojego biblijnego odpowiednika ulega, a tą ciemną naturę pokazuje wręcz bezbłędnie. Szoł dla mnie skradł jednak Linda jako prosty oszust, który jest świadomy swoich tricków oraz efektu jaki robi wśród ludzi. Jest kimś jakby kusicielem, pokazującym „lepszy”, bardziej materialny świat.

jancio wodnik4

„Jańcio Wodnik” uważany jest przez wielu za najlepszy film w dorobku Kolskiego i jestem w stanie zrozumieć dlaczego. Klimat realizmu magicznego, gdzie rzeczywistości mieszają się, zaś prości ludzie robią proste rzeczy, żyjąc sobie z Panem Bogiem.

7/10

Radosław Ostrowski

Solid Gold

O głośnej sprawie Amber Gold chyba każdy słyszał. Parabank, który okazał się wielką finansową piramidą, doprowadzając do utraty i defraudacji setek milionów złotych. Jak się okazało, prezes banku Marcin Plichta działał pod parasolem lokalnych polityków oraz służb specjalnych przez co ta instytucja funkcjonowała kilka lat. Aż dziwne, że dopiero teraz powstał film inspirowany tą historią, jednak by go zrealizować reżyser Jacek Bromski wziął pieniądze od TVP. Ta liczyła chyba na bardziej wyrazisty przekaz polityczny, lecz nie dostawszy go wywołała zamieszanie na poprzednim Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Film najpierw został wycofany, TVP zażądało zwrotu pieniędzy, zaś Bromski postanowił całość przemontować i dodać ponad 30 minut nowego materiału. Co wyszło z tego zamieszania?

Bohaterka filmu jest Kaja Miller – młoda policjantka, która podczas akcji schwytania bandyty zostaje porwana i zgwałcona. Udaje jej się jednak uciec, zabijając wszystkich, co ją przetrzymywali, lecz odchodzi z policji. Tak samo jak jej szef, Nowacki. Po ośmiu latach jednak Trójmiasto znowu wzywa ich oboje. Wszystko z powodu tytułowego Solid Gold – banku obiecującego duże zyski, lecz Komisja Nadzoru Finansowego ma wobec niego wątpliwości. Jego prezesem jest Kawecki, tajemniczy biznesmen z niejasną przeszłością. Nowacki dołącza do CBŚ i ściąga Kaję, samotnie wychowującą córkę. Sprawa nabiera rozpędu, kiedy zostaje zamordowany właściciel knajpy Sommelier. Facet był słupem, a szefem naprawdę jest jeden z ludzi Kaweckiego.

Jacek Bromski i kino sensacyjne to połączenie, które raczej zawodziło niż dawało wiele satysfakcji. Niby próbowano opisać rzeczywistość z dużymi aferami, intrygami pokazującymi powiązania policji, gangsterów, polityki, biznesu i służb specjalnych, jednak brakowało napięcia oraz było strasznie nudno. „Solid Gold” podąża tą samą ścieżką, choć początek obiecuje coś innego. Ostatecznie wracamy na stare śmieci oraz klimat z lat 90. Skorumpowani politycy, policjanci, współpraca mafii z biznesem i służbami specjalnymi PRL-u, które – mimo zmiany ustroju oraz wielu członków będących już w zaawansowanym wieku – nadal mają wpływ na obecną rzeczywistość.

Sama intryga zaczyna coraz bardziej się rozwadniać, a zamiast śledztwa skupiamy się na wielu wątkach pobocznych (zabójstwa wspólników Kaweckiego, odkrywanie wtyki, przez co napięcie słabnie. Postać Miller (porządna Marta Nieradkiewicz) zostaje zepchnięta na dalszy plan, stając się tylko pionkiem w walce miedzy Nowackim a Kaweckim. Pierwszy dalej walczy o sprawiedliwość, choć nie zawsze pozwalają mu politycy. Drugi chce zerwać z przeszłością i zacząć życie człowieka interesu, ale pojawiają się komplikacje. Problemem jest zbyt wiele postaci, jeszcze bardziej spowalniając całą historię i nie dodając zbyt wiele do historii: właściciel knajpy, prawa ręka Kaweckiego, pomocnik Nowackiego, generał Wilkosz i jego pomocnik, pewnie dłużnik, jego zona, komendant policji. Czasami gubiłem się w tym wszystkim, a kilka pozornych zaskoczeń nie działało (tożsamość zabójcy dla mnie była łatwa do odczytania).

Aktorsko jest tutaj strasznie nierówno, bo najlepiej działa tutaj duet antagonistów. Wyprany, zmęczony i zdeterminowany Janusz Gajos jako gliniarz kontra elegancko ubrany, próbujący działać sprytem Andrzej Seweryn. Obaj panowie są fantastyczni, przyciągając uwagę do samego końca. Jeśli chodzi o drugi plan to jest bajzel. Najlepiej wypada Olgierd Łukaszewicz w roli opanowanego, działającego w cieniu generała Wilkosza oraz w drobnym epizodzie Krzysztof Stroiński (Kaziak). Reszta jest albo przeciętna (Stramowski, Leonenko i – ku mojemu zdumieniu – Kościukiewicz) albo niewykorzystana (Czarnik, Hycnar, Żmijewski), co wprawiło mnie w konsternację.

Dziury, nuda, przeciętność. Ten film jest gorszy od „Anatomii zła”, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że Bromski powinien sobie odpuścić kręcenie kina sensacyjnego. Bo z filmu na film wychodzi mu coraz gorzej. Takiego marnotrawstwa tematu nie widziałem od dawna, a szum wokół niego jest niezrozumiały dla mnie.

5/10

Radosław Ostrowski

Jak pies z kotem

Filmy oparte na faktach zawsze są trudne do oceny. Zwłaszcza, jeśli dotyka wydarzeń z życia reżysera opowiadającego swoją historię. Taka sprawa dotyczy najnowszego filmu Janusza Kondratiuka „Jak pies z kotem”, gdzie mamy trudną relację między braćmi, którzy nie utrzymują ze sobą kontaktu. Wszystko się zmienia, gdy starszy brat (Andrzej) dostaje udaru – prawa półkula mózgu jest martwa, jest sparaliżowany. Wtedy Janusz, wskutek pewnych okoliczności, bierze sprawy w swoje ręce, ściąga brata do domu i próbuje się nim zająć.

jak_pies_z_kotem3

Takie filmy są dość niełatwe w ocenie, bo pokazywane są dość intymne wydarzenia, o jakich wiedzieli nieliczni. Dodatkowo mamy temat choroby, która doprowadza do wielkiego mętliku w głowie, co może dać w zasadzie duże pole do popisu. Reżyser skupia się tutaj przede wszystkim na tej szorstkiej, trudnej miłości braterskiej. O tyle trudniej, że więzi między nimi były bardzo luźne, ale też z powodu dość sporej różnicy charakterów: Andrzej jest dość impulsywny, wręcz cholerykiem skupionym na sobie, zaś Janusz wydaje się być wyciszonym, skupionym stoikiem. Doprowadza to do ciężkiej konfrontacji, gdzie nie brakuje cierpkich, miejscami ostrych słów. Jednak mimo pewnego dość przewidywalnego kierunku, sam film jest szczery, bez stosowania emocjonalnego szantażu, co nie jest wcale takie proste. Niemniej to wszystko działa i trzyma się w ryzach aż do końca.

jak_pies_z_kotem1

Realizacyjnie film bardziej wygląda jak skromna produkcja skierowana dla telewizji. Nie ma tu żadnych wodotrysków, zabawy kolorami czy eksperymentów. Chociaż jest pewien wyjątek od tej reguły, czyli momenty wariackich wizji Andrzeja (psy chodzące po ścianach, widok przepaści nad tarasem), gdzie widzimy jego perspektywę. Pozornie mogą się wydawać zabawne, ale czasami tutaj śmiech tkwi w gardle. I to właśnie zderzenie pokręconej wyobraźni Andrzej z bardziej trzymającym się ziemi Januszem jest największą esencją, choć pozornie rola opiekuna może wydać się drogą przez mękę, prowadzące do zwątpienia, wręcz rozszarpania nerwów. Niemal dla wszystkich.

jak_pies_z_kotem2

Jeśli coś wyróżnia ten film od reszty to fantastyczne trio aktorskie. Po pierwsze, świetny Robert Więckiewicz. Przez większość czasu wydaje się opanowany, wręcz spokojny, ale jak wybucha, poraża, choć nie łatwo go sprowokować. I pozwala sobie na troszkę humoru, co pomaga w zachowaniu równowagi. Jeszcze lepszy jest Olgierd Łukaszewicz jako Andrzej – mimo dość zwichrowanej perspektywy, nadal chcący czerpać z życia garściami, ale też będący niejako więźniem swojego działa i umysłu. Te krótkie momenty świadomości, przeplatane z różnymi odlotami, tworzą prawdziwą petardę. Na tym samym poziomie wchodzi Aleksandra Konieczna jako Iga Cembrzyńska, niemal imitując jeden do jednego pierwowzór. Na początku może wydawać się dość antypatyczna, jednak z każdą sceną zaczyna pokazywać troszkę inne oblicze, co zmusza do weryfikacji naszych przekonań.

„Jak pies z kotem” może nie jest zaskakującym, ale pozostaje emocjonalnym doświadczeniem, skupionym na trudnej relacji rodzeństwa. Trudno wyczuć fałsz, a ręka Kondratiuka do prowadzenia aktorów powoduje, że ten komediodramat zostaje na dłużej.

7/10 

Radosław Ostrowski

Wyklęty

Kiedy usłyszałem o kolejnym filmie dotyczącym żołnierzy wyklętych przeraziłem się strasznie, pamiętając koszmarek jakim była „Historia Roja”. Bo spodziewałem się kompletnego dziadostwa, niechlujnie zrealizowanego, z prostym podziałem na dobro i zło (jak w komiksie) oraz tak skażona ideologią, że będzie to niestrawne. Dodatkowo całość robił debiutant Konrad Łęcki, wspierany przez producenta Michała Kondrata, co nie wróżyło niczego dobrego. Efekt jest dość zaskakujący.

Nie, „Wyklęty” to nie jest dobry film, ale ma spore ambicje pokazania czegoś więcej. Cała historia skupia się na Franciszku Józefczaku „Lolo” – młodym żołnierzu podziemia. Zdecydował się ujawnić, lecz władza ludowa nie przyjęła go dość ciepło. Bicie, tortury, przesłuchania – amnestia obiecywała coś zupełnie innego. Kiedy zostaje odbity z transportu przez partyzantów „Wiktora”, dołącza do grupy i walczy, aż w końcu wpada, ginąc. Niby nic niezwykłego w tego typu historii, ale czasami udaje się Łęckiemu coś, czego nie było wcześniej: dodane odrobiny szarości.

wyklty1

Reżyser nie unika patosu, jednak nie jest to irytujące, niestrawne, po amerykańsku wręcz. Do tego pokazuje żołnierzy wyklętych nie tylko jako walczących wojowników, czystych i nieskalanych. W przeciwieństwie do poprzedników, „Wyklęty” pokazuje ich jako ludzi wątpiących w sens walki, podatnych na głód i choroby. Ukrywanie się wywołuje zmęczenie, bezsilność, co z jednej strony dodaje realizmu, a z drugiej spowalnia tempo. Dodatkowo jeszcze wiele postaci pobocznych rysuje ciekawe tło, chociaż to tylko epizody (lekarz, więziony komendant AK czy chłop przyłapujący Lola na kradzieży). Jest też nawet delikatny wątek miłosny, zrobiony bez zadęcia i nadęcia. Także wszelkie sceny akcji są świetnie zrealizowane. Także stylowe zdjęcia (głównie te przyrodnicze z mgłą i lasem) zasługują na szczególne wyróżnienie.

wyklty2

Tylko co poszło nie tak? Dwie poważne sprawy. Po pierwsze, nadal jest ten duży podział na dobrych, prawych żołnierzy wyklętych oraz ubecką hołotę, rzucającą kurwami, chujami, bandytami i zajmującymi się mordowaniem, chlaniem. Po drugie, dorzucono wątek współczesny, gdzie zostaje oddany hołd tym wojakom, przez obecną władzę (wyjątkiem jest pani poseł z telewizji). Tutaj stosowanie łopaty przez reżysera jest wręcz szkodliwe.

wyklty3

Aktorsko jest tutaj bardzo przyzwoicie, nawet ci przerysowani ubecy (Robert Wrzosek, Janusz Chabior) dają radę. Także wcielający się w dowódcę Wiktora Marcin Kwaśny (także producent filmu) dźwiga postać niezłomnego, bezkompromisowego żołnierza. Ale największym zaskoczeniem był Wojciech Niemczyk w roli głównej. Lolo w jego wykonaniu to bardzo wycofany, powściągliwie poprowadzony, z bardzo smętnym spojrzeniem, jakby złamany. Ale kiedy zaczyna się odzywać, jego bardzo apatyczny głos potrafi odrzucić. Także drobne role Olgierda Łukaszewicza, Marka Siudyma i Leszka Teleszyńskiego dodają realizmu.

wyklty4

„Wyklęty” to kompletne zaskoczenie, chociaż dalekie od ideału. Scenariusz nie wszystko wygrywa (przyjaźń Lolo z Maćkiem czy romans), a kilka wątków można było luźno pozbyć. Spodziewałem się kompletnego gniota, a wyszedł kawałek niezłego kina. Dobry kierunek i mam nadzieję, że następni twórcy pójdą tą drogą.

5,5/10

Radosław Ostrowski