Midge Ure – Orchestrated

orchestrated-midge-ure-1159157

Jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów popu lat 80., frontman legendarnej grupy Ultravox Midge Ure tym razem poszedł w stronę, jaką wybierają muzycy od bardzo dawna. Nagrał album z orkiestrą symfoniczną z aranżacjami autorstwa Ty Urwina, a całość nagrano w Sofii. Jak wypadają orkiestrowe wariacje klasyków new romantic?

Na sam początek dostajemy dostojny, wręcz majestatyczny “Hymn” z mocnym uderzeniem w postaci perkusji oraz smyczków. Wtedy następuje wyciszenie, wchodzi fortepian oraz delikatny głos Ure’a (jedyny w swoim rodzaju), powoli wpuszczając inne instrumenty, by wrócić z tym stylem, znanym ze wstępu. To robi piorunujące wrażenie, tak jak “Dancing with Tears in My Eyes”, będące bardziej delikatne od oryginału, ale posiadające potężny ładunek emocjonalny. Pozornie plumjający “Breathe” ma w sobie mnóstwo ciepła oraz bardzo koi zmysły, w przeciwieństtwie do mrocznego “Man of Two Words” z dudami wplecionymi w refren, a takze prześlicznego “If I Was” oraz zachowującego swój elektroniczny klimat “Vienny”. Nakręcający się, spektakularny “The Voice”. Z całego zestawu warto wspomnieć nową kompozycję “Ordinary Man”, miejscami horrorowy “Death in the Afternoon” (ten wstęp potrafi wzbudzić suspens) czy finałowy “Fragile”.

Jestem pod ogromnym wrażeniem tego, co Midge Ure potrafi zrobić ze swoim głosem. Nadal magnetyzuje I posiada tyle charyzmy, że można obdzielić dziesiątki wykonawców. Brzmi to po prostu pięknie i żadne słowa nie będą w stanie tego oddać.

8/10

Radosław Ostrowski

Harry Styles – Harry Styles

HarryStyles-albumcover

Znacie takie sytuacje, gdy członek boysbandu odchodzi z macierzystej formacji i postanawia zacząć swoją nową ścieżkę, tym razem będąc bardziej sobą niż częścią mechanicznego, sztucznego tworu. Taką ścieżkę postanowił podjąć niejaki Harry Styles, którego małoletnie panny znały z niejakiego One Direction. Zebrał producentów pod wodzą niejakiego Jeffa Bashkera (współpraca m.in. z Alicią Keys, Rihanną, Bruno Marsem czy Kanye Westem) i nazwał całość pod wielce oryginalnym tytułem “Harry Styles”. Powiem szczerze, że miałem duże wątpliwości I nie zamierzałem nawet tego krążka kijem dotykać.

Aż do momentu, gdy usłyszałem katowany przez stacje “Sign of The Simes” – utwór brzmiący jakby wygrzebany gdzieś z mroków niepamięci lat 70. z delikatnie prowadzonym fortepianem, smyczkami oraz gitarą. Początek jednak to rozmarzona, delikatna ballada “Meet Me in the Highway”, gdzie wokal brzmi niczym echo. Napędza pozytywnie brzmiąca egzotycznie “Carolina” z cudnie grającymi smyczkami oraz chórkiem w tle, a wszystko przypomina pop-rockowe dźwięki lat dawnych. Czasem skręci w delikatne country (nastrojowe “Two Ghosts”) czy nawet folk (“Sweet Creature”), by zaatakować krótkim, rockowym “Kiwi” oraz “Only Angel” z dreampopowym wstępem. Pozornie taki rozrzut stylistyczny może wydawać się niespójny i chaotyczny, ale udaje się to wszystko utrzymać w ryzach dzięki świetnej produkcji oraz bardzo zmiennemu, dopasowującemu się idealnie wokalowi samego Stylesa.

Wokalista mocno odcina się od swoich poprzednich dokonań, by zaprezentować swoje inne oblicze, czerpiące z dawnego pop-rockowego brzmienia, unikając plastikowości. Ładne aranżacje (te smyczki, gitary) oraz całkiem niegłupie teksty tworzą zaskakująco dojrzały twór. Dobra płyta, z paroma wystrzałami (singlowe numery) i obietnicą czegoś więcej.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Krzysztof Zalewski – Zalewski śpiewa Niemena

zalewski-spiewa-niemena-b-iext52306034

Ten album by nie powstał, gdyby nie pewien koncert w Jarocinie. Z okazji 30-lecia występu Czesława Niemena oraz 50-lecia albumu “Dziwny jest ten świat” organizatorzy festiwalu, zaproponowali Krzysztofowi Zalewskiemu występ z utworami Mistrza. Publiczność przyjęła utwory bardzo entuzjastycznie, więc postanowiono całość nagrać ku pamięci potomnych. Zebrano ekipę z gitarzystą Jerzym Zagórskim na pokładzie i tak powstał ten album.

Nie zabrakło najbardziej znanego, czyli “Dziwny jest ten świat” (bardzo minimalistyczna aranżacja) oraz “Jednego serca”, ale wybrano też te troszkę mniej znane pieśni z późniejszego okresu. Wszystko zostało zabarwione w rockowej konwencji z lat 70. oraz 80. Dynamiczna “Doloniedola” z psychodelicznymi solówkami gitary oraz klawiszy, bardziej soulowe “Przyjdź w taką noc” z cudnym saksofonem w tle oraz siostrami Przybysz pełniącymi role chórku czy oparte na pulsującej elektronice “Status mojego ja”, gdzie dochodzi oszczędna gitara. Jest też znany z ostatniej płyty Natalii Niemen “Począwszy od Kaina”, tutaj bardziej delikatny. Równie łagodny, oparty na klawiszach “Kwiaty ojczyste” oraz blisko trzymający się oryginału “Jednego serca”. Lekka psychodelia wraca w oszczędnym “Pielgrzymie”, który w połowie staje się ostrzejszy dzięki gitarom oraz egzotycznie brzmiącym wokalizom, a także w “Spojrzeniu za siebie”, by zakończyć rock’n’rollowym “Domkiem bez adresu”.

Chociaż z tym finałem, to troszkę przesadziłem. Bo na finał dostajemy fragment koncertu z Jarocina i trzeba przyznać, ze na żywo wypadło to fantastycznie. Sam Zalewski swoim głosem, bardzo silnym, naznacza te utwory swoim piętnem, szukając własnego sposobu na każdy z utworów. I robi to znakomicie, dodając wiele energii. A takich tribute albumów chcemy jak najwięcej.

8/10

Radosław Ostrowski

Rachel Platten – Waves

Rachel_Platten_-_Waves

Kolejny przykład popu zza Wielkiej Wody, gdzie niby mamy uzdolnioną wokalistkę oraz songwriterkę wspartą przez sztab producentów pod wodzą Ryana Teddera i pytanie: Czy jest szansa na stworzenie czegoś godnego uwagi? Miałem wątpliwości.

A pierwsze dźwięki „Perfect for You” wywołały we mnie wstręt, z typowym zestawem w postaci odbijającego się niczym echo perkusji, pstryknięć, cykaczy. Ale kiedy wszedł dyskotekowy bas niczym z dawnych lat, przez chwilkę czułem się lepiej niż myślałem. Także oparty na „pozytywkowych” klawiszach „Whole Heart” wypadł całkiem nieźle. Ale im dalej w las, tym bardziej jest zgodnie ze współczesnym, taśmowym stylem produkcji. Cykający „Collide” z refrenem, gdzie mamy przerobiony głos, pełen poplątanych dźwięków quasi-minimalistyczny „Keep Up” z rapowaną koncówką, przyprawiającą o ból głowy czy oparty na echu „Broken Glass”. Do tego jeszcze te wszechobecne wokalizy i niby fajne takie „zacięcia” wokalne, mające przykuć uszy na dłużej, a wywołują jedynie rozdrażnienie. Poruszyć potrafiłmnie tylko delikatny „Hands” oparty na fortepianie czy troszkę podniosły „Grace”, ale to troszkę mało, by zawracać sobie tym głowę.

Nawet jest taki sobie, bez jakiegoś wielkiego wstydu, ale i zachwycić się też nie bardzo jest czym. To esencja nijakości, którą po odsłuchu zostawiasz oraz nie wracasz. Te fale nie porwały mnie absolutnie.

4/10

Radosław Ostrowski

Paulina Przybysz – Chodź tu

paulina-przybysz-chodz-tu-cover

Pamiętacie taki zespół Sistars? Siotry Przbyszy miały wtedy prawdziwą siłę rażenia, chociaż obecnie mówi się o idącej rockową ścieżką Natalii. Druga siostra, pozostała wierna “czarnym” brzmieniom spod znaku r’n’b oraz rapu. Teraz postanowiła przypomnieć o sobie na trzecim solowym albumie. Podszedlem i…

Poczułem się lekko zaskoczony, gdyż całość leci mieszanką elektronicznych bitów z samplami i/lub instrumentami. Tykająca “Saliva” z harfą oraz basem zapowiada nieuniknione, tworzy poczucie uciekającego czasu. Oszczędna, ale pełna retro-elektroniki “Papadamy” potrafi pobujać, choć organy w połowie utworu połączone z melorecytującą Kasią Nosowską tworzy petardę. Mieszankę jazzowo-orientalno-soulową tworzy “Buy Me a Song” z bardzo delikatnym wokalem w zwrotkach oraz przyspieszonym tempem po minucie (te solo smyczków w tle!!), by wskoczyć do minimalistycznych “Dzielnych kobiet”, okraszonych wręcz orientalnymi wstawkami w podśpiewywanym refrenie. Podobnie, choć łagodniej buzuje “Drewno” z bardzo fajnie grającą perkusją, wybrany na singla klasyczny “Pirx” z nawijanym finałem czy lekko “japoński” w brzmieniu “Kumoi”. Takie egzotyczne naleciałości przewijają się także w zabarwionym jazzem “No Entrance”, a “System” uderza swoim futurystycznym tłem.

Paulina wokalnie tutaj lawiruje między delikatnym śpiewem, a rapowaniem oraz między językami polskim i angielskim. Ale ku mojemu zdumieniu robi to tak płynnie, że nie jestem w stanie wyjść ze zdumienia. Tak samo lawiruje między tematami (rodzina, kobiecość, codzienność), przez co jest absolutnie nieobliczalnie, a muzyka daje jej dużo pola do popisów. Podejdziecie i zechcecie posłuchać?

8/10

Radosław Ostrowski

Lisbeth Scott – Bird

Bird_cover_art

Ta uzdolniona wokalistka i autorka tekstów znana jest z tego, że wielokrotnie śpiewała piosenki tworzone do filmów, współpracując z takimi kompozytorami jak John Williams, James Newton Howard czy Harry Gregson-Williams. Sporadycznie te utwory są też wydawane na albumach, których wyszło sporo od lat 90. Trzy lata temu powstała ostatnia płyta tej artystki “Bird”. Jak się lata?

To mieszanka spokojnego popu, ku kontemplacji. Taki jest delikatny, idący ku folkowi oraz country “Beautiful Disaster”, przepełniony gitarami jak tylko się da, a jednocześnie bardzo lekki. Bardziej rockowy jest “Good to Me”, mieszając wręcz eteryczne brzmienie z bardziej wyraźnymi riffami. Ale dominuje tutaj spokój oraz bardziej subtelne dźwięki: lekko westernowe “One Last Time”, roztańczony fortepian w lirycznym “Just Like Rain” czy pełnym akustycznej gitary “Let It All Go”. Nie mówiąc o mandolinowym, skocznym “So In Love” oraz mieszającym chórki z folkiem “Spare Me”. Wszystko zwiewne, urocze i śliczne, czasami nawet rozpędzone (początek “Still Feel Fine”), ale bez przesady.

Podobnie delikatny jest wokal pani Scott, rzadko pozwalający sobie na momenty ekspresji (finałowe “Hallelujah” Leonarda Cohena, zaskakująco nijakie). Czy ta ptaszyna będzie w stanie się wzbić wyżej? Nie jestem tego pewny, a czas można spędzić przy słuchaniu innych albumów.

6/10

Radosław Ostrowski

Sztywny Pal Azji – Szara

00002991-8499

Pamiętaci takie utwory jak “Kurort” czy “Wieża radości, wieża samotności”? Te utwory wykonywała jedna z legend lat 80., czyli Sztywny Pal Azji. Grupa kierowana przez gitarzystę Jarosława Kisińskiego, wsparta przez bardzo rozpoznawalny wokal Leszka Nowaka. Po drodze było wiele perturbacji oraz roszad (także za mikrofonem), ale cztery lata temu wyklarował się skład: Nowak, Kisiński, Paweł Nazimek (gitara basowa), Zbigniew Ciaputa (perkusja) oraz młodsza krew w postaci klawiszowca Wojciecha Wołyniaka i gitarzysty Krystiana Różyckiego. W tym właśnie składzie powstał 14 (!!!) album zespołu “Szara”.

I muszę przyznać, że zaskoczyło mnie to, iż muzycy (pozornie) stoją w miejscu, czyli czerpią garściami z czasów swojej świetności – lat 80., co czuć nawet w brzmieniu gitar. Zdziwienie może wprawić opener w postaci “Iluminacji” z recytującym Mirosławem Baką, którego się nie spodziewałem. Znacznie szybszy jest “Eskimos”, pełen gitarowego tańca oraz szybkich uderzeń perkusji. Bardziej melancholijnie robi się w oszczędnym “Pamiętniku”, by wrócić do niepokoju w “5 dni”, gdzie gitara z wiolonczelą tworzą klimat. “Wstyd” rownie dobrze mogło zagrać R.E.M., a inspiracja “Małym Księciem” wydaje się bardzo silne. Podobny ton wybrzmiewa w “5000” czy bardziej idącym ku nowej fali “Tess”. Ale nic nie jest w stanie przygotować na “Luxtorpedę” grana na ukulele, puzon oraz klarnet, delikatnie płynąc w stronę jazzu. Do tego jeszcze dziecięcy chórek w refrenie. Nawet reggae się pojawia (“17 kwietnia”) z akordeonem w tle czy powoli pędzący “Pocałunek w Rzymie”. Melancholia wraca w “Jezusie” oraz troszkę dynamicznym “Świetle”.

Nowak nadal jest w dobrej dyspozycji wokalnej, poza nim udziela się też Kisiński oraz Baka, którego melorecytacje współgrają zarówno z tekstem (“Wstyd’), jak i nastrojem poszczególnej piosenki. A tekstowo poza melancholijnymi opowieściami miłosnymi, mamy tu odrobinę wspomnień (“5 dni”), alkoholizm (“Wstyd”), śmierć (“Jezus”) czy zdradę (“czy to ty, czy to ja”), tworząc bardzo różnorodną paletę.

Wbrew tytułowi “Szara” ma w sobie więcej barw niż można byłoby podejrzewać i pokazuje, że Sztywny Pal Azji potrafi zaskoczyć. Bywa i romantyczny, jak też bardziej refleksyjny, co jest dużym plusem, chociaż jest parę nieoczywistych niespodzianek (“Luxtorpeda”). Zazdrościć formy.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Morrissey – Low in High School

LOW_IN_HIGH_SCHOOL_900X900

Ostatnio o Morrisseyu zrobiło się głośno, gdy stanął w obronie Harveya Weinsteina oraz Kevina Spacey, po drodze wydał powieść. Ale postanowił przypomnieć o sobie na polu muzycznym wydając po trzech latach nowym wydawnictwem. Tylko, czy poza szumem warto sobie zawracać głowę tym wydawnictwem?

Producencko „Low in High School” wsparł Joe Chiccarelli, z którym już pracował przy poprzedniej płycie. I już okładka zapowiada, że (tekstowo) łagodnie nie będzie. A jak muzycznie? Mieszanka popu, rocka i innych stylów jest tutaj normą, a początek to odgłos słonia, szybka perkusja sklejona z marszowym rytmem, metalicznym basem oraz „pobrudzoną” gitarą „My Love, I’d Do Anything for You”. Działa to bardzo pobudzająco, czego nie są w stanie zmienić wplecione dęciaki. A potem następuje wolta w stronę taneczno-chropowatej elektroniki przy delikatnym „I Wish You Lonely” oraz odrobię mrocznym (smyczki w tle) „Jacky’s Only Happy When She’s Up On The Stage”), ocierającym się o prostego rock’n’rolla. I niech was nie zmylą dzwoneczki w „Home Is a Question Mark”, bo to bardzo smutne, melancholijne brzmienie cięższe emocjonalnie od The Smiths. Melodyjnie trafia zgrabniutki „Spent The Day in Bed”, dodając troszkę ciepła oraz bardzo trafne przesłanie, by „być dobrym dla siebie” i „przestać oglądać wiadomości”, ale niepokojąco się robi w lekko militarnym i mającym długi wstęp „I Bury the Living”, gdzie gitara brzmi niczym niebezpieczna fala, w każdej chwili mogąca eksplodować. Przygnębiający jest zdominowany przez fortepian „In Your Lap” oraz oparty lekko egzotycznym posmakiem „The Girl from Tel-Aviv Who Wouldn’t Kneel”. Ale końcówka robi się lekko nudnawa, mim prób urozmaicenia (dynamiczne flamenco „When You Open Your Legs” czy bardzo chropowate „Who Will Protect Us from Police?”)

Wokalnie Morrissey brzmi jak… Morrrissey i nie wygląda na to, że miałoby się coś zmienić na tym polu. Tekstowo Moz nadal mówi dość krytycznie o świecie, opisując zarówno ogłupiająca siłę mediów („Spent the Day in Bed”), kwestię uzależnienia od sławy („Jacky’s Only Happy When She’s Up On The Stage”), wojny („I Bury The Living”), brutalności („Who Will Protect Us from Police?”) i zmusza ciągle do myślenia.

Morrissey ciągle utrzymuje formę, mimo kilku potknięć blisko mety. Na szczęście nie są w stanie zepsuć tego dobrego wrażenia obcowania z ciekawym dziełem, prowokującym do refleksji oraz na tyle urozmaiconym dźwiękowo, by nie czuć znużenia.

7/10

Radosław Ostrowski

Artur Rojek – Koncert w NOSPR

koncert-w-nospr-w-iext51386570

Każdy fan polskiej muzyki alternatywnej zna i kojarzy Artura Rojka. Przez wiele lat był frontmanem przebojowej grupy Myslovitz, kieruje Off Festiwalem, a potem odszedł z macierzystej formacji już jako solista. Cztery lata temu wydał swój debiut “Składam się z ciągłych powtórzeń”, a niedawno wyszedł nowy album. Tylko, że jest to płyta koncertowa, zapis nagrania z sali Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach dnia 29 listopada 2015 roku. Co z tego wyszło?

Połączenie brzmień alternatywnych z orkiestrą symfoniczną wydaje się niczym nowym, ale tutaj to naprawdę działa. Zaczyna się od spokojnego, lecz coraz bardziej niepokojącego “Pomysłu 2”. Powolne, konsekwentnie wolne uderzenia perkusji zaczynają się nasilać, a gdy dołącza perkusja I fortepiano można odnieść wrażenie, że to Nick Cave przyszedł gościnnie zaśpiewać u Rojka. Nawet ta trąbka na końcu tu idealnie pasuje, a aranżacje nie są jeden do jeden. Pojawia się chór (“Lato ‘76”), mocniej zaakcentowano gitary (skoczne “To, co będzie”, pełne elektroniki “Krótkie momenty skupienia” czy lekko westernowy “Kokon”), dorzucono niepokojące smyczki (“Czas, który pozostał”, gdzie jeszcze są przyciężkie dęciaki, “Lekkość”).

Rojek sięga nie tylko po materiał ze swojej płyty, ale mierzy się zarówno z Myslovitz (śpiewana razem z publicznością “Długość dźwięku samotności”, “Chciałbym umrzeć z miłości”), Julio Iglesiasa (“Cucurrucucu Paloma”), a nawet Lenny Valentino (“Dla taty”) i dobrze sobie radzi ze swoim głosem, a nawet drobne fałsze nie psują energii jaką czuć podczas tego występu. Nawet ta “Beksa” (bardziej ekspresyjna) nie wywoływała irytacji i pokazuje, że jest sens robienia albumów koncertowych. Cudne.

8/10

Radosław Ostrowski

Anna of the North – Lovers

37409964_350_350

Jeden z tych debiutów, który mignął mi przed uszami w roku 2017, ale nie miałem okazji zapoznać się z całym albumem. Już sam pseudonim mnie zaintrygował i nie jest on przypadkowa, bo Anna Lotterud rzeczywiście jest z Północy, bo z norweskiego Gjovik. Co mogło dać norweskie pochodzenie i popowe brzmienie?

Zaskakująco świeże i przyjemne dźwięki, pełne synthpopowych naleciałości. Zaczyna się od ciepłego, bardzo przestrzennego “Moving On”, gdzie mamy dźwięki strumyka, elektroniczną perkusję oraz gitarę. Stylówka na lata 80. znana bardziej ostatnio z płyt La Roux czy pierwszych Goldfrapp sprawdza się też tutaj, a jeszcze bardziej zaskakuje pewne przyspieszenie w drugiej części utworu. Bardziej majestatycznie oraz mocniej (co jest zasługą perkusji) czaruje “Someone” mające ogromny potencjał, by zaszaleć na dyskotekach świata, by przejść do bardziej rozmarzonego, wręcz oszczędnego “Lovers” oraz minimalistycznego “Money” z nakładającymi się głosami, który też mógłby szaleć na dyskotekach. A im dalej w las, tym bardziej muzyka staje się taka “rozmarzona”, bardziej spokojna, z eterycznymi dźwiękami syntezatorów, chociaż te wolniejsze numery troszkę przynudzają. Nie brakuje również mocnej, tanecznej perkusji (“Feels”, końcówka “Baby” czy “cykający” “Friends”), ale pod koniec czuć lekkie znużenie.

Sama Anna ma głos taki bardzo delikatny, wręcz można by rzec dziewczęcy, bardzo zaskakująco dobrze współgrający z tą dyskotekowo-taneczną muzyką, która daje jej wiele miejsca do popisu. W połączeniu z chwytliwą muzyką oraz tekstami dała do karnawałową petardę. Warto było posłuchać tej płyty teraz, a nie jesienią. Zakochacie się w niej.

8/10

Radosław Ostrowski