Za duży na bajki 2

Pamiętacie Waldiego Mocarnego I? Chłopak razem z dwójką przyjaciół stworzył team graczy, choć łatwo nie było. Ale o tym pewnie wiecie, jeśli oglądaliście film „Za duży na bajki”. Dzieło Kristoffera Rusa z 2022 roku okazało się sporą niespodzianką oraz ciepło odebranym przez krytyków i publiczność filmem familijnym. Nie powinno być więc zaskoczeniem, że powstała część druga.

Tym razem Waldek razem ze swoją drużyną wyrusza do Zakopanego odwiedzić ciotkę Mariolę (Dorota Kolak). Grupę tworzą: Staszek i Delfina, matka (Karolina Gruszka) oraz… jej nowy chłopak, Piotr (Paweł Domagała). Ten ostatni próbuje być taki spoko i kumający współczesny slang młodzieżowy, lecz nie za bardzo mu to idzie. Tak samo jak zdobycie sympatii pozostałych członków rodziny. Chłopiec przypadkowo dowiaduje się, że w okolicy znajduje się jego ojciec, który porzucił ich. Więc Waldek razem ze Staszkiem decydują się nocą wymknąć i spotkać się z nieobecnym w jego życiu mężczyzną. Co może pójść nie tak?

Druga część kontynuuje drogę dojrzewania Waldka z chłopca w młodego mężczyznę. Tym razem mierzy się z dziurą po nieobecności ojca i zastąpieniu go przez nowego partnera matki. A wszystko ciągle mieszając tony: od powagi (i nawet grozy) po humor i przygodę. Reżyserowi udaje się cały czas zachować balans i (jak w pierwszej części) nie traktuje widza jak dziecko. Humoru jest tu całkiem sporo, nawet jeśli nie wywołuje aż takich ataków śmiechu jak poprzednio. Przeniesienie akcji z miasta do Zakopanego i górskich krajobrazów oraz rozbicie ekipy na mniejsze grupki daje odrobinę świeżości, zmieniając dynamikę. Z drugiej strony te przeskoki osłabiają tempo, czasami dialogi brzmią nie za dobrze i brakuje jakiś zaskoczeń. Niemniej jest tu parę fajnych scen (ucieczka przed niedźwiedziem) oraz dwie postacie drugoplanowe, co kradną ten film: góral z miasta (Grzegorz Małecki) oraz ojciec Waldka, Krzysiek (Michał Żurawski).

Technicznie trudno się do czegoś przyczepić. Ładnie te krajobrazy wyglądają, w tle gra bardzo sympatyczna muzyka z lekko góralską nutą, nawet dialogi brzmią wyraźnie. Jest to zrobione kompetentnie i naprawdę dobrze zagrane. Nadal fason trzyma Maciej Karaś w roli Waldka, tak samo Patryk Siemek i Amelia Fijałkowska jako reszta e-sportowej drużyny. Choć więcej czasu ze sobą spędzają chłopaki, czuć cały czas chemię między grupą. Szoł kradnie dla siebie jak zawsze energiczna Dorota Kolak, której przez sporą cześć czasu partneruje Paweł Domagała. A on radzi sobie naprawdę solidnie, dodając odrobinę iskier i humoru. Swoją cegiełkę dodają też Małecki i Żurawski – pierwszy jest nieporadnie uroczy jako samotny góral, drugi wydaje się takim bardzo zafascynowanym Japonią gamerem i taki cool. ALE jest w nim coś jeszcze, lecz tego nie zdradzę.

Więc czy druga część „Za dużego na bajki” jest warta obejrzenia? Choć nie jest tak dobra jak poprzednik, nadal ma w sobie wiele uroku, szczerości i pasji. Jestem więcej niż pewny, że wielu dzieciakom spodoba się i ma też dobre przesłanie, które będzie rezonować.

6/10

Radosław Ostrowski

Fletch żyje

Sukces kinowego „Fletcha” spowodował, że kontynuacja wydawała się nieunikniona. Ta pojawiła się po czterech latach i – ku zaskoczeniu wielu – nie był oparty na żadnej powieści z cyklu Gregory’ego McDonalda. Nie musiało to oznaczać totalnej katastrofy, bo jest niemal ta sama ekipa realizująca (poza scenarzystą). To sprawdźmy, czy Fletch naprawdę żyje.

Irwin Fletcher (Chevy Chase) nadal pracuje jako dziennikarz brukowca w Los Angeles. Jednak sytuacja może się zmienić, kiedy dowiaduje się o śmierci ciotki z Luizjany. W spadku ma posiadłość Belle Isle i decyduje się… rzucić swoją pracę, zamieszkać tam na stałe. Nowy, wspaniały świat, prawda? Rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej paskudna i nieprzyjemna. Domostwo jest mocno wyniszczone, mieszka tam tylko czarnoskóry sprzątacz (Cleavon Little). I jest nie za ciekawie. Do tego stopnia, że zajmująca się testamentem prawniczka zostaje zamordowana, zaś Fletch staje się głównym podejrzanym. Jakby tego było mało, ktoś jest bardzo chętny na tą ziemię. Baaaaaaaardzo.

Reżyser Michael Ritchie próbuje zachować świeżość oryginału, gdzie sarkastyczny humor Fletcha mieszał się z nieźle poprowadzoną i opowiedzianą intrygą. Problem dla mnie w tym, że to wszystko wydawało mi się aż za bardzo znajome. Dziennikarz (w kamuflażu) wchodzi w niedostępne miejsca, by znaleźć potrzebne informacje i wchodzi w interakcje z lokalsami. Nieważne, czy jest to gang bikerów, członkowie Ku Klux Klanu (jeszcze bardziej niezdarni niż ci z „Django”), lokalny adwokat czy pewien wpływowy teleewangelista. Tło niby jest inne, ale wiele gagów i sytuacji jest aż zbyt znajoma. Pościg na motorach, aresztowanie przez policję, upokarzanie prawnika w sprawie alimentów, jest nawet scena snu (lecz mniej zabawna) – brakowało mi tu pewnej klasy i elegancji poprzednika. Nawet muzyka wydaje się powtórką z rozrywki, co było dla mnie męczące.

Nie oznacza to, że „Fletch żyje” jest nieoglądalny czy słaby. Chase nadal jest w dobrej dyspozycji, na drugim planie błyszczy świetny R. Lee Emrey jako teleewangelista Jimmy Lee Farnsworth i trzymający klasę Hal Holbrook w roli adwokata Hamiltona, zaś kilka scen nadal potrafi rozbawić. To nadal zabawna i lekka komedia kryminalna, choć poprzednik stał na wyższym poziomie. Ale wstydu tutaj nie ma, więc seans nie powinien sprawiać przykrości czy bólu.

6/10

Radosław Ostrowski

Diuna: część druga

Cztery lata – tyle trzeba było czekać na drugą część filmowej adaptacji powieści Franka Herberta z ręki Denisa Villeneuve’a. Oczekiwania były o wiele większe od pierwszej części, która była wprowadzeniem do politycznej gry o władzę nad najbardziej pożądanym i dochodowym specyfikiem (przyprawa zwana melanżem). I tutaj stawka poszła o wiele wyżej, bo w grę jeszcze wchodzi zemsta. Ale nie rozpędzajmy się.

Druga część zaczyna się tam, gdzie skończyliśmy poprzednio: ocaleli z rzezi Harkonnenów na rządzących planetą Arrakis Paul (Timothee Chalamet) i Lady Jessica (Rebecca Ferguson) trafiają do grupy Fremenów pod wodzą Stilgara (Javier Bardem). Plemienni mieszkańcy planety prowadzą partyzancką wojnę z nowymi zarządcami planety, chcącymi wyssać cały melanż. Jednak młody książę musi podjąć najtrudniejszą decyzję, czyli stać się Mesjaszem dla tych ludzi. Obawia się jednak coraz bardziej nachodzących go wizji masy trupów oraz rozpętania świętej wojny po całej galaktyce. Czy jest jednak inny sposób na pomszczenie swojego ojca?

Tu już coraz bardziej wchodzimy w buty politycznego dramatu, gdzie każda strona prowadzi swoją grę, walcząc za wszelką cenę o władzę. Harkonnenowie, Fremeni, zakon Bene Gesserit, wreszcie wspominany wcześniej Imperator (Christopher Walken). Reżyser dokonuje bardzo trudnej sztuki znalezienia balansu między ciągłymi sprzecznościami: kameralnością i epickością, momentami intymności i spektakularnymi scenami akcji, działaniami z ukrycia i na widoku. Całość wciąga jak najlepszy towar twojego dilera na dzielnicy, pełną różnych przewrotek (nawet jeśli znacie źródłowy materiał) oraz zaskoczeń. Villeneuve skupia się zarówno na budowanej relacji między Paulem a Chani, poznawaniem społeczności Fremenów i ich obyczajów oraz kolejnymi planami zakonu Bene Gesserit. Wszystko tu bardzo uważnie poprowadzone, zachowując powolne tempo narracji.

Co najbardziej mnie zaskoczyło to jak bardzo przekonująco pokazano tragedię Paula Atrydy, który z chłopaka musi stać się prawdziwym mężczyzną. Do tego by przetrwać musi wejść w buty, które przygotowywano od dawna i jest świadomy tego ciężaru. Timothee Chalamet sprawdził się w pierwszej części jako inteligentny chłopiec, tutaj musiał swoją drogę do stania się charyzmatycznym liderem grupy Fremenów. I to wyszło mu absolutnie fantastycznie: od drobnych mikroekspresji na twarzy aż po silne przemowy, uwierzyłem mu całkowicie. Zarówno przemawiającego do tłumu Fremenów do finałowego pojedynku – niesamowita robota. Równie świetnie są zrobione sceny akcji, bardzo płynnie zmontowane oraz sfotografowane przez Greiga Frasera. Nie mogę też wspomnieć wizyty na planecie Giedi Prime, gdzie słońce jest tak silne, iż wszystko poza wnętrzami jest monochromatyczne. Nawet fajerwerki tam są czarne. Takich niezapomnianych obrazów jest więcej: opanowanie jazdy na czerwiu przez Paula, pierwsze pojawienie się Feyda-Reuthy, wypicie Wody Życia czy ostateczne starcie z użyciem czerwi.

Nawet nie chcę jeszcze mówić o aktorstwie, bo tu nie ma żadnego słabego ogniwa. O Chalamecie wspomniałem, więc nie będę się powtarzać. Drugą niespodzianką była Zendaya, która ma o wiele więcej do pokazania. Jej Chani to z jednej strony trzymająca się ziemi wojowniczka, nie wierząca w całe to proroctwo, ale zaczyna powoli przełamywać swoje uprzedzenia wobec młodego księcia. Jest o wiele bardziej złożona i wyrazistsza niż mogłoby się wydawać. Nie zawodzi też Rebecca Ferguson (lady Jessica, stająca się wręcz kapłanką nowego kultu), Josh Brolin (Gurney Halleck) i jak zawsze świetny Stellan Skarsgard (baron Vladimir Harkonnen to strzał w 10). Ale jest tutaj dwóch prawdziwych złodziei scen. O wiele bardziej imponujący jest kompletnie nie do poznania Austin Butler jako siostrzeniec barona, Feyd-Rautha. Wyrachowany, kalkulujący psychopata, będący absolutnym brutalem, co czerpie przyjemność z zabijania. Ogolony z łyso, z kompletnie innym głosem niż zwykle fascynuje, szokuje i zapada mocno w pamięć. Drugą niespodzianką jest Javier Bardem. Jego Stilgar, początkowo opanowany i racjonalny, z czasem staje się coraz silniejszym wyznawcą Paula Mesjasza. Kolejna bardzo mocna rola, pozostająca na długo.

Na żaden inny film nie czekałem tak bardzo jak na drugą część „Diuny”, nie bez obaw i z duszą na ramieniu. Ale Villeneuve znowu (po sequelu do „Blade Runnera”) dokonał rzeczy niemożliwej, tworząc totalną ucztę dla miłośników kina SF. Fantastycznie zagrany, bardzo złożony, lecz zaskakująco czytelny w swojej narracji, pełen szczegółów i żywy świat. Mógłbym go nazwać kosmiczną wersją „Gry o tron”, choć nie wiem czy oddaje to w pełni sprawiedliwość. Absolutnie kapitalne kino, do którego (razem z częścią I) będę wielokrotnie wracał, a jeśli powstanie kolejny rozdział tej opowieści, na pewno ją sprawdzę.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Meg 2: Głębia

Pamiętacie jak parę lat temu Jason Statham walczył z prehistorycznymi rekinami? Czyli megalodonami zwanymi meg? Pierwszy „Meg” był średnim, głupim filmem klasy B za dużą kasę (głównie z Chin), który mógł dawać masę frajdy. Przy okazji zarobił też kupę kasy, więc sequel był nieunikniony. Tym razem za kamerą stanął sam Ben Wheatley, czyli twórca „Kill List”, „High Rise” czy „Free Fire”. Ale to nie miało jakiegoś dużego wpływu na styl czy jakość.

meg2-1

Statham wraca jako Jonas Taylor – doświadczony płetwonurek, który pracuje dla chińskiego Instytutu Oceanicznego. Przy okazji wkurza wszystkich, co niszczą morza np. wrzucając tam toksyczne substancje w beczkach. Ale też mierzył się ze znajdującymi się na dnie oceanu prehistorycznymi rekinami, co przebiły się na powierzchnię. Tym razem szef grupy badawczej, Zhang Jiuming (Wu Jing) chce badać dno oceanu i pracuje nad specjalnymi egzoszkieletami. Podczas ekspedycji (gdzie jeszcze przekrada się 14-letnia Meiying, wkurzając ojca i Jonasa) odkrywają kolejne megi, jednak nie to jest największym problemem. Jest nim za to pewna funkcjonująca stacja, gdzie… prowadzone są wydobycia rzadkich surowców.

meg2-2

Druga część ma więcej tego, co było poprzednio: więcej rekinów, więcej morza, więcej Chińczyków, więcej ekspozycji i… więcej nudy. Cała ta intryga związana z wydobywaniem surowców wydaje się być wzięta z innego filmu. Do tego traktowana jest ze śmiertelną powagą, co jeszcze bardziej gryzie się z całą resztą. Najlepszy jest absolutnie początek, czyli akcja Jonasa na statku wyrzucającym toksyczne beczki oraz półgodzinny finał, gdzie rekiny atakują ludzi. I z nimi mierzy się Jason Statham. Wiążę się z tą decyzją jedno ważne pytanie: CZEMU TAK PÓŹNO? Ja cały film czekałem na Niezniszczalnego Jasona robiącego to, co potrafi najlepiej – spuszczać łomot.

Tylko, że zamiast tego mamy kompletną bzdurę z wydobywaniem rzadkich minerałów z oceanu, co przynosi od groma piniądzorów. Oraz pójście w klimaty z „Otchłani” Jamesa Camerona. Po twarzy dostajemy ekspozycyjnymi dialogami i wymuszonym humorem, co trafia w cel niczym ślepiec z karabinu snajperskiego na odległość 10 km. Do tego kompletnie nijacy antagoniści, których nie da się traktować poważnie, dopasowany do tego poziomu drugi plan oraz niezbyt dobre efekty komputerowe.

meg2-3

Najgorsze jest jednak coś zupełnie innego, co kryje się w dwóch słowach: chiński rynek. Co oznacza dwie istotne kwestie. Po pierwszy, więcej azjatyckich twarzy. Samo w sobie nie jest niczym złym, ale postać Jiuminga i jej córki mają w zasadzie wincyj czasu ekranowego od Stathama, rzekomej gwiazdy tego filmu. A taka parka wychodzi z każdych tarapatów, szczególnie tatuś. Bo ja wiadomo, wszyscy Chińczycy są superinteligentni, znają kung fu i mają od cholery szczęścia. Trochę śmierdzi to propagandą. Po drugie, oznacza to całkowity brak krwi, a ta by się tutaj bardzo przydała. Ale we Chinach filmów z R-ką pokazywać nie można, ponieważ nie są w ogóle dystrybuowane (albo jak mówił Ryan Reynolds dostają kategorię wiekową: Pierdol się i tak tego nie zobaczysz). A sama obecność posoki podbiłaby klimat kina klasy B i dałaby więcej frajdy.

meg2-4

Jestem strasznie wkurzony i rozczarowany drugim „Meg”. Dać Jasona Stathama oraz masę rekinów do rozwalenia, podkręcić absurdalność, a także dodać paru kumpli do wsparcia – DLACZEGO ZROBIENIE TEGO BYŁO DLA TWÓRCÓW ZA TRUDNE???!!! I jest jeszcze niebezpieczna nadzieja, że powstanie część trzecia. Boże, daj mi siły!!!

4/10

Radosław Ostrowski

Shaft w Afryce

John Shaft nigdy nie może liczyć na spokój. Nowojorski prywatny detektyw stworzony przez pisarza Ernesta Tidymana doczekał się sześciu powieści oraz filmowej trylogii realizowanej co roku w latach 1971-73. Już tytuł tej ostatniej części pokazuje, że mocno zmieni się klimat. Jeszcze bardziej podbija to fakt, że za tą część odpowiadał reżyser John Guillermin oraz scenarzysta Sterling Silliphant. Ale po kolei.

shaft3-1

Tym razem Shaft (nadal cudny Richard Roundtree) zostaje zatrudniony przez emira Ramila. Sprawa jest poważna, zapłata także. Nasz detektyw ma udawać lokalnego Afrykanina, by zinfiltrować gang handlarzy ludźmi. Dlaczego Shaft? Bo jest nieznany tamtejszemu środowisku, bo tamtejsi agenci są znani tym „biznesmenom”. Poza tym wysłano już agenta (syna emira), który został zamordowany. Nasz „czarny” Sam Spade przechodzi odpowiednie szkolenie i wyrusza do Wybrzeża Kości Słoniowej. Już na lotnisku ktoś próbuje go zabić, co może oznaczać tylko jedno – ktoś z otoczenia emira gra na dwa fronty.

shaft3-2

„Shaft w Afryce” jest najbardziej odjechanym filmem z całej trylogii, bo nasz bohater działa poza swoim naturalnym środowiskiem. To już czysta sensacja w lekko szpiegowskim stylu, gdzie Shaft musi udawać „dzikusa”. Nie powiem, jest tu parę momentów trzymających w napięciu (próba zabójstwa Shafta w toalecie lotniska czy walka na kije), jednak reżyser dość szybko odkrywa istotne informacje i tempo jest bardzo nierówne. Lokacje wygląda przyzwoicie, jest kilka dość ogranych stereotypów jak dziewczyna złola z nieopanowaną chucią i zdradzającą bardzo dużo, francuski policjant trzymający się prawa oraz obowiązkowe fajerwerki. Chociaż sam aspekt „afrykańskości” wydaje się potraktowany po macoszemu i dla mnie był najmniej ciekawy.

shaft3-3

A sam antagonista? To (oczywiście) biały biznesmen z obsesją na punkcie chcicy, niemieckim akcentem oraz bardzo opanowanym głosem. Grający go Frank Finlay wypada przekonująco w tej roli, ale dla naszego bohatera nie stanowi żadnego wyzwania. Nie można nie wspomnieć o Vonette McGee, czyli zjawiskowej (a jakże!) córce emira, co ma pomóc Shaftowi w znajomości afrykańskiej kultury. I jak zapewne się domyślacie, na tym się nie skończy.

„Shaft w Afryce” to najsłabsza, ale potrafiąca dostarczyć trochę rozrywki część trylogii. Choć jeśli chodzi o mnie, to bardziej pasowały mi kryminalne opowieści Johna Shafta. Widzom w rok premiery chyba też, bo w kinach poniósł klęskę i zakończył historię nowojorskiego detektywa na długie lata. O tym jednak innym razem.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Wielki sukces Shafta

John Shaft, czyli czarnoskóra inkarnacja Philip Marlowa powrócił. Po kasowym sukcesie pierwszej części kontynuacja była nieunikniona i pojawiła się zaledwie rok później. Reżyser Gordon Parks i scenarzysta Ernest Tidyman wrócili tak samo jak grający główną rolę Richard Roundtree. Niemniej jednak coś się po drodze zmieniło.

John Shaft nie zmienił swojej profesji – nadal jest prywatnym detektywem w nowojorskim Harlemie, do którego kobiety lgną bardziej niż muchy na lep. Tym razem jednak sprawa jest bardziej osobista, bo zostaje zamordowany przyjaciel, niejaki Cal Asby. Facet prowadził firmę ubezpieczeniową i zakład pogrzebowy, ale – o czym wie niewielu – nielegalną loterię ze wspólnikiem Johnnym Kellym. Nieboszczyk przed śmiercią schował pieniądze z sejfu. A tymi pieniędzmi interesuje się Kelly zadłużony u włoskiej mafii. Shaft będzie miał kolejną trudną sprawę do rozwiązania.

„Wielki sukces Shafta” na pierwszy rzut oka wydaje się podobny w tonie i klimacie do poprzednika. W tle gra funkowa muzyka, dialogi niepozbawione są ciętego humoru oraz barwne, wyraziste postacie. Widać większy budżet, nawet scenografia prezentuje się lepiej (nocny lokal, komisariat policji czy siedziba głównego złola). Tylko jest jedno poważne ALE. Kontynuacja „Shafta” to bardziej film sensacyjny niż kryminał. Sama intryga jest dość łatwa i szybko wyjaśniona, choć nasz protagonista musi połączyć kropki, atmosfera czarnego kryminału oraz brudnej ulicy wyparowuje. Zamiast tego większy nacisk jest na akcję, czyli strzelaniny, bijatyki (w tym jedna z użyciem slow-motion przeplatana tańcami w klubie – dziwnie to wyszło) i pościgi. Dla wielu zmiana naszego bohatera w typa bardziej jak James Bond (minus gadżety) może być nie do przeskoczenia.

Niemniej muszę przyznać, że same sceny akcji są całkiem nieźle zrealizowane. Szczególnie wrażenie robi finałowy pościg oraz konfrontacja na terenie opuszczonej stoczni. Tutaj jest mocne napięcie, wybuchy, gonitwy, a nawet strzelanina z… helikopterem. To się nadal przyjemnie ogląda, zaś Richard Roundtree nadal czuje postać Shafta i jest zwyczajnie świetny. Ze starych znajomych wraca w drobnej roli Moses Gunn (Bumpy) oraz Drew Boudini Brown (Willy), zaś nowi antagoniści, czyli gangster Muscola (Joseph Mascolo) i Johnny Kelly (Wally Taylor) wypadają bardzo porządnie.

„Wielki sukces Shafta” to zdecydowanie sukces komercyjny w dorobku serii, bardziej skupionej na akcji niż kryminale. Nadal trzyma klimat epoki, muzyka jest przyjemna, zaś dialogi mają swój styl. Choć troszkę słabsza, ciągle potrafi sprawić masę przyjemności, więc warto dać tej części szansę.

7/10

Radosław Ostrowski

Bez litości 3. Ostatni rozdział

Robert McCall – człowiek z długą i krwawą przeszłością, choć zakończył swoją pracę jako agent CIA. Problem jednak w tym, że jest on typem nie umiejącym przejść obojętnie wobec ludzkiej krzywdy. Przekonali się o tym członkowie rosyjskiej mafii oraz dawni agenci, co zostali najemnikami w poprzednich częściach „Bez litości”. I powrócił w tej części, której polski dystrybutor dał podtytuł „Ostatni rozdział”. Czyżby to miał być finał naszego dobrego Samarytanina? Nie obraziłbym się.

Tym razem McCall (Denzel Washington) trafia na Sycylię, do winnicy należącej do pewnego gangstera. Robertowi udaje się ściągnąć mafiozo, a cała akcja kończy się rzeźnią. Niestety, nasz bohater zostaje postrzelony i trafia do lokalnego doktora. Rehabilitacja zmusza do pozostania w miasteczku Altamonde, by nabrać sił. A jednocześnie zaczyna coraz bardziej asymilować się z otoczeniem. Jak się jednak domyślacie, spokój jest tymczasowy. Wszystko przez braci Quaranta z kamorry, którzy terroryzują mieszkańców miasteczka. McCall kontaktuje się z agentką CIA Emmą Collins (Dakota Fanning) i – jak się potem okaże – masakra w winnicy oraz działalność Quaranta jest powiązana.

Cała seria to nie pędząca na złamanie karku rozpierducha z McCallem walczącym z przeciwnikami niczym spuszczone ze smyczy Punisher. Ale Antoine Fuqua bardziej idzie w kierunku powolnie budującego klimat thrillera. I tak jak wcześniej ważniejsze są interakcje między McCallem a lokalsami, zaś sama akcja jest tylko dodatkiem. Kiedy jednak dochodzi do strzelanin czy bójek, są one brutalne, krótkie i bardzo intensywne. Niczym w westernie czy filmie o samurajach, do których najbliżej jest serii „Bez litości”. A to – paradoksalnie – działa najlepiej, jak pokazała to (mocno niedoceniona przeze mnie) część pierwsza. W powolnej eksploracji dnia codziennego oraz prostych, ale efektywnych dialogach.

I dla wielu to powolne, żółwie tempo będzie barierą nie do pokonania. Ale cierpliwość się tutaj popłaca, co pokazuje bardzo satysfakcjonujący finał. Aczkolwiek mam pewien problem z antagonistami. Nie chodzi o to, że są słabo napisani czy zagrani, ale dla naszego (może i starego, ale jarego) McCalla nie stanowią zbyt dużego wyzwania. Nasz bohater jest zbyt doświadczony, zaś jego refleks i opanowanie zbliżają go do komiksowego herosa niż postaci z krwi i kości. Nie żebym miał z tym problem, bo Denzel Washington nadal radzi w swej roli dobrze. Nawet zwyczajnie siedząc oraz przypatrując się sytuacji prezentuje pozostaje bardzo wyrazisty i pełnym charyzmy. Przyjemnym dodatkiem jest obecność Dakoty Fanning jako działającej pierwszy raz w terenie agentce Collins. Ich wspólne sceny elektryzują i trochę przypominają relację mistrz-uczennica, która jest zgrabnie poprowadzona.

„Bez litości 3” dla mnie to najlepsza część serii Antoine’a Fuqua. Być może spokojniejsze tempo odstraszy i zniechęci wielu osób, ale potrafi poruszyć, wciągnąć, zaangażować. Satysfakcjonujące zwieńczenie trylogii o samotnym przybyszu, co pomaga ludziom gnębionym przez zło.

7/10

Radosław Ostrowski

F/X 2

Pamiętacie naszego speca od efektów specjalnych, Ronnie’ego Tylera (Bryan Brown)? Po tych pięciu latach od wydarzeń z „jedynki” skupia się na robieniu zabawek i bardziej mechanicznych cudów. Poznał także nową dziewczynę – nauczycielkę Kim (Rachel Ticotin) oraz prowadzi o wiele spokojniejsze życie. Ale nic co dobre, nie trwa wiecznie. O pomoc prosi go kumpel z policji, Mike Brandon. Chodzi o przygotowanie zasadzki na psychola, co chce zabić młodą kobietę. Niestety, akcja kończy się śmiercią Mike’a przez innego zabójcę i Tyler pakuje się w kolejną poważną intrygę. Tym razem jednak ma wsparcie prywatnego detektywa Leo McCarthy’ego (Brian Dennehy).

Czy nakręcony w 1986 roku film „F/X” potrzebował sequela? Właściwie to nie, choć zostawił pewną otwartą furtkę. Tym razem za kamerą stanął Australijczyk Richard Franklin znany wówczas z „Psychozy II”, zaś scenariusz stworzył stawiający swoje pierwsze kroki w branży Bill Condon. Co powstało z tego połączenia? Znajoma opowieść, które może konstrukcyjnie nie przypomina oryginału, jednak ma swoje momenty. W sensie znajomy jest szkielet, gdzie prosta akcja okazuje się częścią o wiele bardziej skomplikowanego planu. Od razu domyślamy się kto za tym stoi, ale nie wiemy o co tak naprawdę tu chodzi. I odkrywanie kolejnych tropów dla mnie działało najmocniej.

Tak samo jak kumpelska relacja Tylera z McCarthym, której w poprzednim filmie nie było. Wspólne sceny Bryan Browna z Brianem Dennehy iskrzą humorem, ale też jak obaj próbują rozwiązać tajemnicę. Rozwiązanie i odkrycie o co tak naprawdę tu chodzi było zaskakująco satysfakcjonujące, ALE… „dwójka” za bardzo idzie w stronę akcji. Samych sztuczek z użyciem efektów specjalnych jest o wiele mniej (poza sterowanym przez specjalne ubranie… klownem), zaś sama akcja wydaje się jakby z innej bajki. Tyler jeszcze bardziej przypomina MacGyvera, który pokonuje przeciwników sprytem niż siłą. Jednak sceny ze ścigającym go zabójcą (poza sekwencją w sklepie) były pozbawione napięcia, zaś postacie pobocznie bywają ledwo zarysowane. No i w finale złole trochę mają nie za wysoki poziom IQ, ale to w zasadzie drobna pierdoła.

I to jest dziwny paradoks: „F/X 2”, choć nie ma tak dobrego scenariusza, to jednak bawiłem się całkiem dobrze. Paliwem była tu chemia między Brownem a Dennehym, zgrabnie dodany humor oraz angażująca intryga. O wiele lepszy sequel niż miałem prawo podejrzewać.

7/10

Radosław Ostrowski

Teściowie 2

Jak dobrze wiemy, bardzo rzadko zdarzają się udane kontynuacje. Najczęściej to łatwiejszy skok na kasę w imię prastarej zasady „więcej, mocniej, bardziej”, bo skoro coś się dobrze sprzedało raz, można zrobić to znowu. Więc czy był sens dalszej historii „Teściów”, czyli jak (nie doszło) do ślubu młodych przez ich rodziców z dwóch różnych światów.

Teraz mamy drugie podejście, bo młodzi (Łukasz i Weronika) są zdeterminowani, uparci, szaleni. Naprawdę chcą się chajtnąć, a tym razem uroczystość ma mieć miejsce… nad morzem. Na plaży przy hotelu, już za swoje pieniądze. Więcej przyjeżdżają przyszli teściowie, co zwiastuje zderzenie czołowe: prowincjusze Wanda i Tadeusz (Izabela Kuna i Adam Woronowicz) oraz reprezentująca inteligencję Małgorzata (Maja Ostaszewska) z mamusią (Ewa Dałkowska). Na czym polega myk? Kobieta rozstała się z Andrzejem (ten ma się pojawić później) i na ślub przybywa w towarzystwie młodszego Jana (Eryk Kulm) – kolegi z pracy. Wszystko dwa dni przed ceremonią, więc co może pójść nie tak?

Za drugą część tym razem odpowiada Kalina Alabrudzińska i na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Nadal siłą humoru jest kontrast między inteligencją a wsią, co daje odrobinę śmiechu. Szczególnie wobec bardzo poczciwego Tadeusza, który pierwszy raz jest w hotelu i widzi osoby z innych krajów oraz… koloru skóry. No i nie byłby sobą, gdyby tego nie skomentował, co czasami wywoływało we mnie ciarki żenady. Tutaj bardziej skręcamy ku komedii stricte, nawet idąc ku farsie (pojawienie się „stalkera”), ALE to nie ma tej siły rażenia jak „jedynka”. Nie czuć tutaj takiego wrzenia oraz coraz nasilającego się napięcia, zaś gagi z czasem stają się powtarzalne. A nawet finałowa mowa Małgorzaty była dla mnie zbyt dosłowna i niekomfortowa w oglądaniu.

Sama lokacja wnosi świeżego powietrza i zahacza klimatem o „Biały Lotos” (te szklane pokoje, masaże), co ładnie wygląda w obrazku. Najbardziej jednak mnie zaskakiwało to skupienie na postaciach, głównie naszych paniach. Obie, choć z różnych środowisk, mają ze sobą więcej wspólnego niż się wydaje. Iza Kuna i Maja Ostaszewska fantastycznie wygrywają (przez większość czasu) swoją tłumioną seksualność, samotność oraz ciągłą potrzebę zaspokajania potrzeb innych niż własne. Co dodaje – ku mojemu własnemu zaskoczeniu – ciężaru emocjonalnego, wybrzmiewając najmocniej. Nadal także błyszczy Adam Woronowicz, czyli bardzo wycofany Tadeusz. Może i ma bardzo archaiczne przekonania (oraz rzuca najbardziej żenujące teksty), ale nadal potrafi wywołać sympatię swoją poczciwością. Niejako w cieniu pozostaje Eryk Kulm jako młody partner Małgorzaty, jednak ma kilka momentów i okazuje się solidnym wsparciem.

Druga część „Teściów” jest dla mnie, niestety, sporym rozczarowaniem. Strasznie wtórny, powtarzalny, choć nadal jego siłą pozostają wyraziści bohaterowie. Aktorstwo ciągnie ten film wyżej, choć balans między humorem a zażenowaniem jest silnie zaburzony. ALE jest bardzo silna sugestia, że będzie część trzecia i może uda się odzyskać moje zaufanie.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Pan Wypadek: Wakacje zabójcy

Pamiętacie Mike’a o ksywie Pan Wypadek. Ten wyszkolony zabójca po wydarzeniach z poprzedniej części został zmuszony do opuszczenia Londynu. I wydawało się, że zostanie kimś w rodzaju ulicznego mściciela, ale nie. Przeniósł się na Maltę, wypoczywa w bogatej chacie oraz ćwiczy w towarzystwie poznanej Siu-Lin. Czy jednak zrezygnował z wykonywania zleceń? Absolutnie nie. Podczas jednej z akcji trafia na Freda – specjalistę od niekonwencjonalnych wynalazków.

pan wypadek2-1

Sprawy się jednak komplikują do tego stopnia, że Fred zostaje porwany. Dlaczego? Bo ktoś próbował zabić syna szefowej lokalnej mafii. Problem w tym, że zabójca próbował zrobić tak, by wyglądało to na wypadek. Jak nasz stary kumpel Mike, tylko że on odrzucił to zlecenie. Matka chłopaka o imieniu Dante zmusza naszego protagonistę, by powstrzymał zabójców albo Fred zginie. Niewesoło. Zwłaszcza, że wśród chętnych na zlecenie jest pewien stary znajomy.

pan wypadek2-2

„Wakacje zabójcy” nadal trzymają poziom solidnego kina klasy B, choć tym razem za kamerą stanęli bracia Kirby. Niemniej zachowany zostaje klimat oryginału, czyli prostej naparzanki w pulpowym sosie. Parę razy widać niezbyt duży budżet, głównie przy efektach specjalnych jak dym z wystrzeliwanej broni czy krew w CGI. Ale same sceny walki są zrobione naprawdę przyzwoicie, gdzie kamera głównie krąży dookoła walczących. Nie ma tu szybkich cięć, trzęsącej się kamery czy nie nadążania za ruchami postaci. Jest trochę slow-motion, ale bez przesady. Za to nadal jest dużo humoru, niezłej choreografii, galerii ekscentrycznych cyngli: od ninja do klauna (oczywiście).

pan wypadek2-3

Sama fabuła nie jest skomplikowana, a wszystko jest przerysowane. Do granic przesady, ale zabawy jest tu sporo. Adkins trzyma poziom i walczy jak trzeba, reszta składu odnajduje się w tej konwencji. Krwawej i brutalnej, a jednocześnie bardzo jaskrawej i komediowej. Zawsze można gorzej zmarnować półtorej godziny swojego życia.

6/10

Radosław Ostrowski