Wielki marsz

Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w ciągu ostatnich lat filmowcy coraz chętniej biorą się za ekranizowanie bardzo bogatego dorobku mistrza grozy, Stephena Kinga. W samym 2025 roku dostaliśmy już dwie: czarną komedię „Małpa” oraz bardziej refleksyjne „Życie Chucka”. Już za dwa miesiące pojawi się bardziej skupiony na akcji „Uciekinier”, ale teraz dostaliśmy „Wielki marsz”.

Powieść została wydana w 1979 roku pod pseudonimem Richard Bachman, choć napisał ją jeszcze jako student pierwszego roku na uniwersytecie w Maine w latach 1966-67. Plany do jej ekranizacji już były szykowane w 1988 roku przez samego George’a Romero. Po drodze jeszcze szykowali się inni reżyserzy jak Frank Darabont, James Vanderbilt czy Andre Orvedal. Ostatecznie za kamerą stanął znany z serii „Igrzyska śmierci” Francis Lawrence, zaś scenariusz stworzył JT Mollner – reżyser zeszłorocznej niespodzianki „Strange Darling”. Co mogło powstać z takiego połączenia?

Akcja toczy się w niezbyt określonej przyszłości, kiedy w USA doszło do kolejnej wojny domowej, wskutek której władzę przejęło wojsko. 19 lat po jej zakończeniu zostaje utworzone najważniejsze wydarzenie sportowe, mające zjednoczyć kraj: Wielki Marsz. Bierze w nim udział 50 młodych chłopców z całego kraju, w nagrodę dostając sporo pieniędzy oraz… życzenie. Zawodnicy dostają wodę i drobny prowiant, a całość jest pokazywana przez telewizję. Jak wygrać? Jest to banalnie proste – wystarczy być jedynym chodzącym na trasie, pozbawionej końca. Jeśli będziesz szedł poniżej 5 km/godzinę, otrzymuje się ostrzeżenie, a gdy dostanie się takich ostrzeżeń trzy, zawodnik otrzymuje czerwoną kartkę. To znaczy kulę w łeb.

Już po tym opisie można odnieść wrażenie, że „Wielki marsz” klimatem przypomina wcześniej wspomniane „Igrzyska śmierci”, „Battle Royale” czy „Squid Game”. To by wyjaśniało wybór Francisa Lawrence’a na stołku reżyserskim, jednak film ma zupełnie inny klimat oraz atmosferę. Cały marsz obserwujemy z perspektywy uczestników, w zasadzie (poza retrospekcjami) nie znając niczego na temat świata przedstawionego. Pozornie wszystko wydaje się wręcz spokojne czy sielankowe. Do pierwszego strzału i śmierci, pokazywanej bez żadnego znieczulenia. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak drgnąłem przy każdym wystrzelonym naboju. Śmierć jest tu zarówno brutalna i szokująca. A wizualnie wszystko jest tu bardzo depresyjne, wyprane z kolorów i utrzymane w tonacji szarości. Jeszcze bardziej uderza tu niemal pusta przestrzeń (ogromne pola i lasy), z nieliczną grupą ludzi, patrzącą na maszerujących z obojętnością niż ekscytacją. Jak dodamy do tego wyniszczone, opustoszałe budynki, można odnieść wrażenie bycia w jakiejś postapokalipsie. Brakuje tylko pustynnego krajobrazu, by poczuć się niczym w „Mad Maxie”. I jak w tej rywalizacji znaleźć w sobie człowieczeństwo czy zaprzyjaźnić się?

Wszystko do tego zagrane przez grupę w większości mało ogranych i rozpoznawalnych twarzy. Cieszy mnie obecność Marka Hamilla (już drugi raz w tym roku w adaptacji Kinga) jako major, motywujący zawodników do walki i będący bezwzględnym wojskowym. Jednak dla mnie sercem jest budowana relacja między Rayem Gerratym i Peterem McVriesem granymi przez Coopera Hoffmana oraz Davida Jonssona. Tu jest miejsce i na odrobinę humoru, ale też obaj mają najlepiej napisane, z rozbudowaną przeszłością. Nawet drobne role są wyraziście zagrane m. in. przez Garretta Wareinga (enigmatyczny Stebbins), Charliego Plummera (antypatyczny Berkovitch) czy Romana Griffina Davisa (Curley).

Dla mnie „Wielki marsz” to najlepsza kinowa adaptacja Kinga od dawna. Lawrence bardzo przekonująco pokazuje dystopijny, bardzo mroczny świat coraz większej beznadziei i desperacji w przetrwaniu. Bardzo mocne, brutalne kino, będącej bliżej klimatem „Czyż nie dobija się koni” niż „Igrzyskom śmierci”, co wcale nie musi być wadą.

8/10

Radosław Ostrowski

Życie Chucka

Co mogło powstać z połączenia sił dwóch specjalistów od horroru – filmowego i literackiego? Mike Flanagan to twórca znany głównie z serialowych miniseriali grozy jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, „Nocna msza” czy „Zagłada domu Usherów”. Stephen King – cóż, tego pana fanom straszenia przedstawiać nie trzeba. Już dwa razy ich drogi się przetarły: najpierw w powstałej dla Netflixa „Grze Geralda” oraz w „Doktorze Sen”, czyli karkołomnej kontynuacji „Lśnienia”. Teraz pojawia się kolejne wspólne (chyba można tak to nazwać) dzieło – „Życie Chucka”. I to jest zupełnie inna bestia.

Cała historia opowiedziana jest w trzech aktach, zaczynając od… końca. Widzimy świat, który zaczyna przechodzić katastrofę. Kolejne części świata są albo zalewane powodziami, niszczone przez wulkany, trzęsienia ziemi i reaktory nuklearne. Co doprowadza do zniknięcia ludzi, także braku Internetu, telefonów komórkowych, a nawet telewizji. Do tego wszędzie pojawiają się reklamy, banery związane z niejakim Charlesem Krantzem (Tom Hiddleston) z okazji 39 wspaniałych lat. Ale kim jest Chuck?

Sama historia opowiedziana od końca łączy ze sobą postać Chucka – księgowego, ze smykałką do tańca. Flanagan odwracając chronologię, próbuje pokazać pokręcone losy człowieka oraz jego małego wszechświata. Czyli ludzi mających wpływ na niego, drobnych momentów z życia aż po śmierć na raka. Mamy tu zarówno wychowujących go dziadków: wnikliwego księgowego (Mark Hamill) oraz babcię, co w liceum była królową parkietu (Mia Sara). Jest też nauczycielka wf’u, pani Rohrbacher (Samantha Sloyan) czy właściciel domu pogrzebowego (Carl Lumbly), niespełniony prezenter pogody. Pewne postacie, miejsca (strych zamknięty na klucz), a nawet zdania w każdym akcie się powtarzają niczym w pętli. Jednak ta opowieść kompletnie mnie nie zaangażowała. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze: ta dziwaczna konstrukcja, gdzie każdy akt jest osobną opowieścią (wizja końca świata, nagły moment z życia Chucka parę miesięcy przed chorobą oraz dojrzewanie i wychowanie u dziadków), wywoływał na początku dezorientację. Dopiero w drugim akcie coś się przestawiło i obraz zaczął ożywać, jednak zakończenie mnie nie usatysfakcjonował. Drugi problem to narracja z offu – nie dlatego, że źle brzmi. W końcu wypowiada ją sam Nick Offerman, ale miałem poczucie przeładowania nią. Zbyt wiele rzeczy jest nią niejako maskowane, a za mało pokazane. I samego dorosłego Chucka w wykonaniu Hiddlestona jest zwyczajnie malutko (za to scena tańca na ulicy z grającą perkusją oraz Annalisse Basso – rewelacyjna, od zdjęć przez montaż aż po choreografię).

Aż sam nie chce wierzyć, że to piszę, ale „Życie Chucka” to pierwsze rozczarowanie w dorobku Flanagana. Czy to wynika z tego, że reżyser zbyt wiele czasu spędził w telewizji, przez co powrót do krótszej formy był wyboisty, czy może sam materiał źródłowy nie był zbyt dobry – nie umiem rozstrzygnąć. Film ma swoje momenty, jest dobrze zagrany i ładnie wygląda, ale nie potrafił mnie emocjonalnie zaangażować. Pierwszy duży zawód tego roku.

6/10

Radosław Ostrowski

Małpa

Adaptacje filmowe utworów Stephena Kinga są – jak mawiał klasyk – niczym pudełko czekoladek: nigdy nie wiesz, na co trafisz. Od kompletnej słabizny po totalne arcydzieło. Mierzyli się z nim zarówno specjaliści od horrorów pokroju Johna Carpentera, Davida Cronenberga i George’a Romero po bardziej wszechstronnych filmowców jak Stanley Kubrick, Frank Darabont czy Rob Reiner. Teraz do tego grona adaptatorów Kinga dołącza Osgood Perkins, biorąc na warsztat opowiadanie „Małpa”.

Historia zaczyna się w roku 1999 roku, skupiająca się na braciach bliźniakach Halu i Billu (znany z „Łasucha” Christin Convery). Ojciec-pilot zniknął w niejasnych okolicznościach (jak to matka powiedziała: „wyszedł po papierosy i już nie wrócił), wychowuje ich matka (Tatiana Maslany). Wszystko wydaje się być fajnie, ale dzieciaki znajdują zabawkę w kształcie małpy. Jak to małpa, ma duże oczy, dużą szczękę oraz bębenek, na którym gra. Przekręcić kluczyk i patrzeć jak zwierzak uderza bębenkiem – proste, prawda? Tylko po tym wszystkim ludzie zaczynają umierać w makabryczny sposób. Po jednym taki przekręceniu kluczyka ginie matka, co mocno rozluźnia ich więzi. Udaje im się pozbyć nawiedzonej zabawki. Jednak po 25 latach Hal (Theo James) będzie musiał się z nią skonfrontować.

Nie znam literackiego pierwowzoru i nie będę bawił się w porównanie, ale jedno mogę powiedzieć na pewno: „Małpa” to zdecydowanie najbardziej komediowy film w dorobku Perkinsa. Śmierć, która tak budzi strach i przerażenie, tutaj ma wymiar groteskowej jatki. Jakby to było mocno przerysowane „Oszukać przeznaczenie”, wywołując jednocześnie śmiech, strach i szok. Reżyser umie budować atmosferę niepokoju, a tytułowa zabawka działa w sposób niepokojący. Nie wiadomo kiedy ani kogo uderzy, nie mówiąc o tym jak, zaś wszelkie próby neutralizacji kończą się klęską. Ale im dalej w las, tym bardziej intryga filmu wydaje się… banalna i bardziej przyziemna. Bo mamy tu trudną relację Hala z synem, obsesyjne pragnienie zabawki i czystą jatkę (bardzo kreatywną oraz nagłą). Wolałem aurę tajemnicy wokół małpki, której dźwięk uderzania w bębenek i towarzysząca jej muzyczka budziła poczucie niepokoju.

Całość aktorsko na swoich barkach trzyma obsadzony wbrew warunkom Theo James i wypada naprawdę dobrze. Zarówno jako niepewny siebie, nerdowaty Hal, jak i szorstki, cyniczny Bill w jego wykonaniu jest wiarygodny: od mowy ciała przez sposób wypowiadania. Także ich młodsza inkarnacja wypada świetnie. Z drugiego planu najbardziej wybija się Tatiana Maslany (matka) oraz w drobnych epizodach Adam Scott (ojciec w świetnym prologu) oraz Elijah Wood (palantowaty Ted).

„Małpa” jest zdecydowanie lżejszym, bardziej rozrywkowym filmem w dorobku Perkinsa. Można się przy nim świetnie bawić, z kumplami przy popkornie i po paru dniach kompletnie zapomnieć. Co samo w sobie nie musi być żadna wadą – można było gorzej spędzić te półtorej godziny.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Doktor Sen – wersja reżyserska

UWAGA!
Materiał zawiera śladowe ilości spojlerów, lecz autor stara się go zredukować do minimum.

Kontynuacje po latach są więcej niż niebezpieczne, zwłaszcza w przypadku filmów uznawanych za arcydzieła. Bo raczej nikt nie oczekiwał sequela do „Lśnienia” Stanleya Kubricka wg powieści Stephena Kinga. Ale sam pisarz zdecydował się napisać kontynuację – „Doktor Sen”. Adaptacja książki wydawała się nieunikniona, choć mogła być problematyczna. Dlaczego? Sam King fanem kinowego „Lśnienia” nie był, więc przenosząc „Doktora Sen” trzeba było pogodzić zarówno fanów książkowego sequela i kinowego poprzednika. Pewną nadzieję dawała osoba reżysera Mike’a Flanagana.

doktor sen1

Akcja skupia się na już dorosłym Dannym (Ewan McGregor) – ciągle naznaczonym traumatycznymi wydarzeniami z hotelu Overlook. Chcąc zapomnieć sporo pije i ćpa, co w żadnym wypadku nie pomaga w rozwiązaniu problemu. Mniej korzysta ze „lśnienia” i w końcu decyduje się wyjechać do stanu New Hampshire. Nowe miejsce, nowy start, nowe możliwości. Poznaje Billy’ego Freemana (Cliff Curtis), który pomaga mu zarówno znaleźć mieszkanie, jak też przyciąga na spotkanie AA. Dzięki temu (pośrednio) dostaje pracę jako pielęgniarz w szpitalu. A dawno uśpione lśnienie nagle się budzi do życia. Wszystko przez posiadającą tą samą moc dziewczynka Abra (debiutantka Kyliegh Curran), tylko u niej jest o wiele silniejsza. Ale jest jeszcze trzecia siła – Prawdziwy Węzeł, czyli grupa nieumarłych żywiących się lśnieniem. Początkowo mężczyzna nie chce się mieszać, ale okoliczności zmuszają go do działania.

doktor sen2

Jeśli ktoś spodziewa się arcydzieła na poziomie dzieła Kubricka, nawet do tego filmu nie podchodźcie. Nie mogę jednak powiedzieć, że Flanagan dał ciała. Wyciągnął ze źródłowego materiału ile się da i bardzo powoli buduje atmosferę. Reżyser daje dużo czasu na poznanie bohaterów, ich motywacji oraz umiejętności, by móc bardziej się z nimi zżyć. Dlatego całość toczy się bardzo powolnym, niespiesznym rytmem (i dlatego trwa 2,5 godziny – w wersji reżyserskiej aż 3), skupiając się na postaciach oraz atmosferze. Nie wali jump-scare’ami prosto w twarz, jednak potrafi wielokrotnie zmrozić krew w żyłach. Wystarczy spojrzeć na członków Pradawnego Węzła, czyli istot na kształt nieumarłych pasożytów, nie tylko żywiących się lśnieniem (oni je nazywają „parą”), lecz posiadają różne nadnaturalne moce (m. in. wchodzenie do umysłu, manipulacja). Choć ich mordy nie są pokazywane wprost, potrafią przerazić.

doktor sen3

Mimo długiego metrażu Flanagan nie przynudza i pewnie opowiada o mierzeniu się ze swoimi demonami, odzyskiwaniu wiary w siebie oraz klasycznej walce dobra ze złem. Bliżej tutaj jest do kina fantasy z elementami nadnaturalnymi. Ale jednocześnie do paru rzeczy podchodzi w sposób kreatywny. Szczególnie w momentach, gdy Danny oraz Abra używają swoich mocy. Zarówno kiedy on pomaga w spokoju umrzeć jak kiedy Abra mierzy się z Rosą Kapelusznik, gdy ta druga chce wejść do jej głowy (fantastycznie sfilmowana scena oraz imponująca scenografia). Z jednej strony film stoi na swoich własnych nogach, ale z drugiej nie brakuje odniesień do filmowego „Lśnienia”. Najdobitniej to widać w finałowej konfrontacji na terenie zamkniętego hotelu Overlook czy retrospekcjach. W tych ostatnich postacie z dzieła Kubricka wracają, grani przez innych aktorów i nie wywołuje to żadnego zgrzytu. Ktoś powie, że ten finał to nachalny fan service, co mogę zrozumieć, gdyby film nie miał nic więcej do zaoferowania. I do razu mówię – zakończenie jest w pełni satysfakcjonujące.

doktor sen4

Także aktorsko jest więcej niż świetnie. Dorosłego Danny’ego gra sam Ewan McGregor i bardzo dobrze pokazuje udręczonego, zagubionego mężczyznę. Jego przemiana w pewnego siebie mentora (niczym inny bohater grany przez tego aktora w pewnej odległej galaktyce), wykorzystującego kilka sztuczek ze swojego arsenału przekonuje. Tak samo jak krótkie momenty załamania oraz budowanej więzi z Abrą. Tą dziewczynkę gra Curran i jest absolutnie fantastyczna, pokazując zarówno momenty przerażenia jak i silnego charakteru. Mocna, wyrazista postać oraz jedna z lepszych ról dziecięcych ostatnich lat. Ale całość kradnie magnetyzująca Rebecca Ferguson. Jej Rose jest mroczna, demoniczna i bardzo pewna siebie, co podkreśla sam wygląd. Władcza, bardzo charyzmatyczna, silna osobowość, z drobnymi momentami zwątpienia.

doktor sen5

Oczekiwanie, że „Doktor Sen” będzie na poziomie „Lśnienia” samo w sobie jest absurdalne. Flanagan zdaje sobie z tego sprawę, więc nie ściga się z klasykiem i znajduje swoją własną drogę. Jest świetnie zagrany, z powolnie budowaną atmosferą oraz klimatem rzadko spotykanym w kinie grozy. Slow burner, ale wciągający jak diabli.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Podpalaczka

Byłem chyba jednym z niewielu widzów, który czekał na nową wersję kultowej powieści Stephena King „Podpalaczka”. Historia dziewczyny, co posiada moce pirokinetyczne, bo rodzice jako studenci wzięli udział w eksperymencie naukowym jest wciągająca, angażująca emocjonalnie, z paroma mocnymi scenami. Przynajmniej w wersji książkowej, bo adaptacja z 1984 roku od Marka Lestera mocno kroiła wiele wątków, miała średnie efekty specjalne, niezłe aktorstwo i fantastyczną muzykę Tangerine Dream. Teraz nową inkarnację „Podpalaczki” postanowiło zrealizować studio Blumhouse i.. uwspółcześnili ją.

podpalaczka1

Punkt wyjścia jest identyczny: studenci biorą udział w eksperymencie naukowym, gdzie niektórym podawany jest specyfik wyzwalający paranormalne zdolności. Dwoje z nich ucieka, bierze ślub i rodzi im się córka, Charlie. Cała trójka ukrywa się przed ścigającym ich… Wydziałem Naukowym – komórką tajnych służb, które mają jeden cel i jeden cel tylko mają: schwytać dziewczynę i wykorzystać jej moce. Wysłanie zostaje za nią posiadający podobne moce Indianin Rainburn. Cała rodzina znowu znalazła się na radarze, gdy Charlie nie opanowała swojej mocy i doprowadziła do eksplozji w szkole.

podpalaczka3

Film Keitha Thomasa to poradnik w stylu: jak z grubej powieści zrobić półtoragodzinny film. Co mogło pójść nie tak? Oj dużo, bo w zasadzie jesteśmy wrzuceni w sam środek historii. Nasza trójka ukrywa się od dawna, a ostatni moment „wybuchu” był trzy lata temu. Wszystko to bardziej przypomina akcyjniaka SF trochę w stylu „Midnight Special”, gdzie był spory potencjał. Bo mogła być to historia ojca, który coraz bardziej jest przerażony umiejętnościami córki i początkowo próbuje ją „stłamsić”, wchodzącej w dojrzewanie nastolatki z mocami, próbującą radzić sobie z tym wszystkim. Logika tutaj miejscami robi sobie wolne i twórcy wiele razy sobie zaprzeczają (niby poszukujący agenci mają „ochronne soczewki kontaktowe”, przez co na nich moce nie działają, ale to nie przeszkadza Charlie „złamać” jednego z agentów czy nauczycielka nie zwracająca uwagi kiedy Charlie dostaje piłką w łeb – celowo), co wywołuje największy problem: obojętność.

podpalaczka2

Jeśli dodamy do tego kreskówkową antagonistkę, o której zapomnicie, nijakie efekty specjalne i bardzo słabe dialogi, mamy wykolejenie w skali biblijnej. Jedynie finałowa konfrontacja w siedzibie złoli wygląda ciekawie (jest parę momentów mocnych kolorów w tle), lecz dla filmu jest już za późno. Ostatnia scena zaś to kpina, będąca pluciem w twarz. Klimat buduje tylko muzyka Johna Carpentera i jego współpracowników, mocno syntezatorowa w stylu lat 80.

podpalaczka4

Aktorzy próbują udźwignąć ten materiał, jednak dialogi i reżyseria są przeciwko nim. Ale nawet wtedy niektóre decyzje castingowe wydają się… zadziwiające jak choćby Zac Efron w roli ojca bohaterki czy absolutnie płaska Gloria Reuben, czyli kapitan Hollister. W zasadzie broni się w drobnych rólkach John Beasley (Irv) oraz Kurtwood Smith (dr Wanless), jednak to tylko kropla w morzu nijakości. Bo całość to wielkie rozczarowanie, gdzie prawie nic nie działa. Brakuje napięcia, reżyserii, scenariusza, logiki i horroru. Kompletnie wysrane dzieło, które kompletnie nie rozumie materiału źródłowego i dodaje od siebie kompletny chaos.

3/10

Radosław Ostrowski

Pan Mercedes – seria 2

Detektywistyczny thriller „Pan Mercedes” spotkał się z zaskakująco ciepłym przyjęciem. Rezygnacja z nadnaturalnych elementów na rzecz psychologicznych portretów oraz zabawy w kotka i myszkę opłaciła się, pokazując różnorodność warsztatową Stephena Kinga. Tak też było z serialem, zrealizowanym przez Audience Network. Produkcja odniosła taki sukces, że przeniesienie pozostałych części trylogii było kwestią czasu.

pan mercedes2-1

Jednak drugi sezon nie jest oparty na drugiej części powieści, tylko na trzeciej, co jest sporym zaskoczeniem. Z drugiej jednak strony zakończenie pierwszej serii mogło to sugerować. Hartsfield został zatrzymany i wskutek silnych uderzeń w łeb zapadł w śpiączkę, zaś Hodges trafił do szpitala po zawale serca. Razem z poznaną Holly Gibney zakłada agencję detektywistyczną, głównie zajmując się ściganiem zbiegów oraz dłużników. Jednak Brady ciągle stanowi zagrożenie, a wszystko z powodu dr Babineau. Lekarz razem z żoną współpracują z chińską firmą farmaceutyczną, pracującą nad lekiem pomagającym zregenerować mózg. Psychopata odzyskuje świadomość, ale pozostaje fizycznie martwy. Nie zamierza jednak odpuścić i próbuje „włamać” się do innych mózgów.

pan mercedes2-3

Jak widać, wracamy do elementów nadnaturalnych, co dla wielu może być największym problemem. Pomysł, by Brady (nadal rewelacyjny Harry Treadaway) był więźniem własnego ciała jest świetny, a wnętrze jego głowy wygląda jak jego piwnica z komputerami działa efektywnie. Pewnym zgrzytem tego wątku są sceny „kontrolowania” innych albo za pomocą słabego umysłu (pielęgniarka z epilepsją) lub… komputerowego sprzętu (rozdający książki w szpitalu Al). Brzmi to po prostu niedorzecznie, ale jakimś dziwnym cudem to nie irytuje tak bardzo. Jest parę momentów silnego napięcia jak atak „nawiedzonego” Ala na Hodgesa czy samobójstwo Sadie – tego nie da się wymazać z głowy. Zwłaszcza tego, co dzieje się w „umyśle” Brady’ego – pojawiają się jego ofiary, są nawet dwa nagrobki, nagle pojawia się zamrażarka czy… wóz strażacki. Czyste wariactwo.

pan mercedes2-4

Dodatkowym wątkiem jest działalności dra Babineau (świetny John Huston), niejako napędzanego przez swoją żonę (śliczna, choć diaboliczna Tessa Farrer). Oboje współpracują z chińską korporacją medyczną, testując lek nie wykorzystany w USA. Ona coraz bardziej naciska na niego, by zastosował lek na będącym w śpiączce Brady’m. On coraz ciężej sobie z tym radzi. Niby wydaje się, że ujdzie im to płazem, ale sytuacja coraz bardziej zaczyna się odbijać na ich relacji. Tak jako jak obecność szefa wydziału zabójstw, Antonio Monteza. Zaś samo rozwiązanie wątku Brady’ego oraz procesu sądowego potrafiło zaskoczyć i dać odrobinę satysfakcji.

pan mercedes2-2

To, co nadal działało, czyli Hodges (cudowny Brendan Gleeson) na tropie oraz jego relacja z Holly Gibney, sąsiadką Idą i wracającym na wakacje Jerrome’m działa. Nie tylko dlatego, że jest to świetnie zagrane (bo jest), ale też są to momenty pozwalające na złapanie oddechu, dodając troszkę humoru oraz pokazuje jak wiele się u tych postaci zmieniło. Te interakcje to było serce oraz fundament serialu, a to się nie zmieniło. Pewną niespodzianką jest pojawienie się byłej żony detektywa, Donny i ta relacja jest prowadzona przyziemnie. Oboje już znają się na tyle dobrze, by przebywać ze sobą bez złości czy pretensji, ale nie ma mowy o wspólnym życiu (na szczęście). Drobny, ale przyjemny dodatek.

pan mercedes2-5

Zmiana tonu oraz więcej horrorowych elementów może odstraszyć osoby, które polubiły pierwszą serię „Pana Mercedesa”. Ale ku mojemu zaskoczeniu, drugi sezon nadal potrafi trzymać w napięciu, mimo pojawienia się elementów nadnaturalnych, tak samo wciąga oraz zamyka pewien kluczowy etap. Niemniej jeszcze jeden tom cyklu pozostał.

8/10

Radosław Ostrowski

Mr. Mercedes – seria 1

Pierwsze skojarzenie przy nazwisku Stephen King jest dość oczywiste: horror. Najczęściej skupiony wokół postaci (głównie dziecka) posiadającego nadprzyrodzone moce, z którymi musi egzystować. Czasami jednak ten autor lubi parę razy wyjść poza swoją strefę komfortu. Taki jest właśnie „Pan Mercedes”, czyli pierwsza część trylogii detektywistycznej, gdzie mamy grę w kotka i myszkę. Cykl tak się przyjął, że adaptacja wydawała się tylko kwestią czasu. I tak powstał serial, za który odpowiada David E. Kelley – jeden z lepszych telewizyjnych twórców, kojarzonych głównie z produkcjami sądowymi jak „Ally McBeal”, „Orły z Bostonu” czy ostatnio „Goliath”.

Wszystko zaczyna się bardzo niepozornie. Późną nocą zbierają się ludzie przed targami pracy. To 2014 rok, czyli po potężnym kryzysie ekonomicznym, więc zbiera się spory tłum. Oczekiwanie, marzenia i potencjalna perspektywa szansy na lepsze jutro. Wtedy podjeżdża czarny Mercedes – nie wiadomo czego oczekiwać. Wtedy staje się najgorsze: wóz wjeżdża w sam środek tłumu, dokonując masakry. Ginie 16 osób, wóz okazuje się skradziony, a sprawca ucieka. Prowadzący sprawę detektyw Bill Hodges jest bezradny i wkrótce przechodzi na emeryturę. Wiadomo jak z takimi ludźmi: nie potrafią się odnaleźć poza pracą, która była jedynym celem w życiu.

I wydaje się, że nasz ex-glina będzie przechodził w stan wegetacji. Aż nagle dostaje wiadomość od… no właśnie. Naszego zbrodniarza, Pana Mercedesa. Koleś włamuje się do jego komputera, serwując niepokojące pliki video, od razu usuwane. Cel wydaje się być jeden i konkretny, czyli wywołać tak silne poczucie winy, by nasz gliniarz odebrał sobie życie. Paradoksalnie jednak daje mu to cel życiowy i zamierza zamknąć swoją ostatnią sprawę.

„Pan Mercedes” to w zasadzie psychologiczny thriller, gdzie obserwuje akcję z perspektywy obu antagonistów. Pozornie wygląda on zwyczajnie, na spokojnie odkrywając kolejne elementy układanki i przyglądając się życiu naszych głównych bohaterów. Nawet jeśli początkowo wydają się znajomymi typami (stary, zmęczony glina z połamanym życiem prywatnym oraz psychopatyczny morderca nie rzucający się mocno w oczy), ale z czasem zaczynami poznawać ich coraz lepiej. Przestają być znajomymi schematami, a zostają ludźmi z krwi i kości. Obaj prowadzą poważną grę, gdzie stawka jest bardzo wysoka, a gdzieś w powietrzu czuć wiszące zagrożenie. Choć panowie mają niewiele wspólnych, zaczyna się tworzyć bardzo niepokojąca więź.

Twórcy spokojnie prowadzą narrację, skupiając się zarówno na kryminalnej intrydze, jak i przede wszystkim życiu prywatnym obu panów. Hodges (absolutnie rewelacyjny Brendan Gleeson) powoli zaczyna wracać do żywych. Pomagają mu w tym zarówno sąsiedzi (energiczna Ida oraz specjalizujący się w komputerach – dodatkowo koszący trawnik Jerome), jak i poznana podczas sprawy siostrzenica właścicielki skradzionego auta, Janey Patterson (cudowna Mary-Louise Parker) oraz ekscentryczną kuzynką, Holly (kradnąca szoł Justine Lupi). Z drugiej strony mamy bardzo wycofanego Brady’ego Hartsfielda (kapitalny Harry Treadaway) – komputerowego nerda, z niepokojącą, bardzo obojętną twarzą i żyjącego w dziwacznej relacji z matką-alkoholiczną (mocna Kelly Lynch). Wszystko poprowadzone bardzo pewnie, trzymając w napięciu do bardzo mocnego finału. Ten zaś zapowiada kolejną część (w końcu King napisał trzy książki).

Każda postać jest na tyle wyraziście zarysowana, dając każdemu aktorowi szansę na wykazanie się. Tego jest zwyczajnie za dużo, by wymieniać wszystkich. Co najbardziej zaskakuje to absolutny brak elementów nadprzyrodzonych (na razie). Inną niespodzianką jest brak muzyki, oprócz wykorzystanych piosenek w wybranych scenach. Tylko i aż tyle. Pierwszy sezon jest – tak jak książka – bardzo wciąganym thrillerem w bardzo współczesnym stroju noir. Postacie są wyraziste, dialogi świetne, a napięcie budowane z wyczuciem. Przecież nie każdy serial musi być przełomową, odmieniającą reguły gry produkcją, tylko wystarczy jako dostarczyciel rozrywki. I to „Pan Mercedes” robi najlepiej – zacieram ręce przy kolejnym spotkaniu.

8/10

Radosław Ostrowski

22.11.63

Dla wielu Amerykanów 22 listopada 1963 roku był przełomową oraz ważną datą. Śmierć prezydenta Johna F. Kennedy’ego do dzisiaj pozostaje niewyjaśnioną zagadką. W sensie kto za tym stał, czy Lee Harvey Oswald działał sam, czy ktoś nim sterował. Jaki udział miały FBI oraz CIA i czy można było powstrzymać zamachowców. Spekulacji oraz domysłów powstała masa, ale odpowiedzi do dziś pozostają nieznane. A co gdybyście mieli możliwość cofnięcia się w czasie oraz zmiany wydarzeń? Spróbowalibyście? Pytam poważnie.

Taki właśnie dylemat miał Jake Ebbing, nauczyciel języka angielskiego. Bohater serialu „22.11.63” dzięki przyjacielowi odkrywa portal, dzięki któremu trafia do 22 października 1960 roku. odkrywcą tego miejsca jest właściciel jadłodajni, weteran wojny w Wietnamie, Al Templeton. Sam jest mocno schorowany (rak), dlatego chce, by Jake cofnął się w czasie oraz powstrzymał zamach na Kennedy’ego. Brzmi jak wymysł szaleńca, więc nasz protagonista nie jest przekonany. Dopiero samobójstwo Ala przeważa szalę i zmusza Jake’a do podjęcia działań. Ale czy mu się uda? A nawet jeśli, jakie będą tego konsekwencje?

Serial oparty jest na powieści Stephena Kinga u nas wydanej jako „Dallas 63”, jednak nie jest to ani horror, ani thriller zdominowany przez elementy nadprzyrodzone. Chyba, że za taki uznamy motyw podróży w czasie. Chociaż sam element, czyli ukryte miejsce w szafie oraz samo przejście do nowego świata nie wygląda zbyt dobrze. Także sam punkt w prawie półtora godzinnym pilocie jest za bardzo wyłożony wprost, co może wielu osobom przeszkadzać. Ale twórcy (scenarzysta Bridget Carpenter oraz reżyserzy pod wodzą Kevina Macdonalda) na szczęście, nie idą na łatwiznę. Intryga prowadzona jest powoli – w końcu mamy trzy lata przed najważniejszym dniem – więc pośpiech nie byłby tu mile widziany.

Muszą pojawić się komplikacje, bo inaczej byłoby za prosto. O ile wtopienie się w tłum nie jest dużym problemem, to jednak przeszłość niczym śmierć w „Oszukać przeznaczenie” bardzo nie lubi jak ktoś przy niej majstruje. Dlatego pojawiają się wydarzenia oraz sytuacje, które mogłyby zostać uznane za przypadkowe (spadający żyrandol w knajpie, nalot policji na burdel czy nie chcący zapalić samochód). Tak samo istotna jest obecność tajemniczego mężczyzny z żółtą kartką w kapeluszu, który jako jedyny zdaje się wiedzieć kim jest Jake. Są jeszcze dwie inne komplikacje – jedną z nich jest kobieta, bibliotekarka Sadie, drugą zaś poznany w małomiasteczkowym barze, Bill. W pierwszej się zakochuje, drugi staje się jego wspólnikiem. I oboje mogą na całej tej operacji mocno ucierpieć. I te dwie relacje stanowią mocny punkt fabuły, tak samo jak odkrywanie sprawy zamachu.

Przy okazji pada to pytanie, czy należy zmieniać przeszłość i jakie mogą być tego konsekwencje. A odpowiedź poznajemy w finale, gdzie – spojler! – udaje się powstrzymać zamach. Lecz świat po powrocie jest szary, bury i przypomina post-apokaliptyczną zagładę. Nawet zdjęcia w tych scenach są skąpane w szarej bieli. Ale same realia lat 60. odtworzono ze sporym pietyzmem: od samochodów, kostiumów, scenografii po muzykę oraz rekwizyty. Jak to wygląda w obrazku, to aż nie mogę się nadziwić i czuć tu skalę całego przedsięwzięcia. Dialogi wypadają naturalnie, z odrobinką humoru oraz bardzo dobrze zarysowanymi postaciami, nawet epizodami nie powiązanymi z głównym wątkiem. Ten czas żyje i oddycha, zaś napięcie jest pewnie dawkowane.

Także trudno mi się przyczepić aktorstwa, które jest w najgorszym wypadku solidne. Główną rolę, czyli Jake’a otrzymał James Franco, który obecnie żyje w infamii i nie zanosi się, by miał wrócić do grania w najbliższym czasie. Wypada cholernie dobrze jako mężczyzna z zadaniem, który musi ukrywać swoją tożsamość oraz odnajduje nowy cel w życiu. Dla mnie jednak najbardziej interesujące były relacje zarówno z Billem (fantastyczny George MacKay) oraz Sandie (zjawiskowa Sarah Gadon). Pierwszy to prosty redneck z Teksasu, próbujący pomóc Jake’owi w zadaniu, lecz z czasem zaczyna zachowywać się mniej odpowiedzialnie i wydaje się być zafascynowany Oswaldem. Z kolei Gadon przykuwa uwagę jako obiekt zainteresowania Jake’a, skrywając pewną niepokojącą tajemnicę i stając się pełnokrwistą bohaterką. Solidne wsparcie na drugim planie serwują Chris Cooper (Al Templeton), Cherry Jones (matka Oswalda) oraz Kevin J. O’Connor (mężczyzna z żółtą kartką), a sam Oswald w wykonaniu Daniela Webbera też jest interesującą postacią.

„22.11.63” troszkę chyba pozostał w cieniu innych telewizyjnych seriali według Kinga, ale warto dać mu szansę. To mniej nadnaturalna opowieść, lecz z pełnokrwistymi postaciami oraz frapującymi pytaniami na temat manipulacji przeszłością. Zbyt dobry tytuł, by go zignorować.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Creepshow – seria 1

Wydawałoby się, że już ze światem „Creepshow” nigdy się nie spotkamy. Trzy pełnometrażowe filmy (ostatni z 2006 roku), z czego dwa pierwsze osiągnęły status kultowego, jednak duży sukces serialu „Opowieści z krypty” doprowadził do pewnego zapomnienia tej marki. Jednak pewien szaleniec nazwiskiem Greg Nicotero, współzałożyciel firmy KNB zajmującej się praktycznymi efektami specjalnymi, postanowił reaktywować tą markę w formie serialu. 12 historyjek, balansujących między komedią a horrorem w komiksowej estetyce i konwencji przypominającej filmowy pierwowzór z lat 80.

I realizowane przez różnych reżyserów: od Grega Nicotero przez Johna Harrisona aż po samego Toma Savini. Co bardzo mnie zaskoczyło to fakt, jak bardzo te historie wydają się być osadzone bardziej w przeszłości niż w czasach bliższych nam (poza historią dotyczącą szefowej korporacji czy pewnej cudownej terapii odchudzającej). Żadnych komputerów czy telefonów komórkowych, co mocno rzuca się w oczy, ale nie należy tego traktować jako wady. I tak jak w oryginale opowieści są mieszanką komedii i horroru, zdominowaną przez praktyczne efekty specjalne oraz trzymają różny poziom.

Od razu powiem, że najsłabsze były dwie historie: ta osadzona w realiach II wojny światowej, gdzie amerykańscy żołnierze trafiają na wilkołaka oraz osadzona w świecie post-apokaliptycznym historia osądu na władzach miasteczka. Obie te opowieści wydawały mi się jakoś tak na szybko zrobione, bardzo przewidywalne oraz nudziły. Za to największe wrażenie zrobiła historia nr 2 o dziewczynce i „nawiedzonym” domku dla lalek, gdzie pojawia się znikąd głowa oraz opowieść o spełniającej trzy życzenia ręce i jej właścicielu, będącym szefem domu pogrzebowego.

Twórcy idą po różnorakie pomysły oraz tropy: od przemiany człowieka w nienasyconą bestię, pragnących zemsty na swoich oprawcach duchach, stworzeniu żywego stracha na wróble, mężczyźnie uwięzionym w walizce czy poszukiwaniach potwora z jeziora (coś a’la potwór z Loch Ness). Wszystko utrzymane w estetyce pierwowzoru, czyli nie brakuje zarówno komiksowych kadrów, kiczowatej stylistyki lat 80. (mocne kolory, zbliżenia z komiksowym tłem, elektroniczna muzyka), a efekty praktyczne wyglądają bardzo imponująco. A mimo sporej ilości historyjek nie czułem się za bardzo znużony, zaś wnioski z nich wyciągane potrafią zaskoczyć.

Równie dobre wrażenie – poza świetną realizacją – zrobiło na mnie aktorstwo, choć zdarzało się kilka niewykorzystanych szans (m.in. za drobne role Jeffreya Combsa czy Davida Arquette’a). Ale jest kilka bardzo pozytywnych zaskoczeń i objawień jak fenomenalni Ravi Naidu, Cailey Fleming oraz Bruce Davison, zaskakujący DJ Quails czy trzymający poziom Tobin Bell i Giancarlo Esposito. Jest tego o wiele więcej, więc polecam samemu poodkrywać.

Zaś sam serial to jedna z większych niespodzianek tego roku, godnie wskrzeszająca kultową markę. A z tego, co słyszałem zamówiono dwie serie. Nie wiem jak wy, ale ja się nie mogę doczekać kolejnych opowieści z dreszczykiem.

8/10

Radosław Ostrowski

Creepshow

Niedawno powstał telewizyjny serial inspirowany pewnym – mam wrażenie – troszkę zapomnianym horrorem z lat 80. „Creepshow” w zasadzie jest horrorową antologią, gdzie mamy kilka opowieści z dreszczykiem w stylu kampowych horrorów z lat 50. i 60. oraz komiksów z tej epoki. Na pewno po serial sięgnę, ale uznałem za słusznie zapoznać się z oryginałem. A za nim odpowiadają nie byle goście, bo reżyser George Romero oraz odpowiedzialny za scenariusz Stephen King.

Punktem wyjścia całej historii jest pewne spięcie między ojcem a synem o komiksy z gatunku horror und groza. Głowa rodziny nie przepada za tym śmieciem i decyduje się wyrzucić zbiór do kosza. Od tej pory obserwujemy pięć historii z tego komiksu zaczynające się animowaną wstawką (bardzo elegancką). I to już niejako narzuca ton: niby straszny i przerażający, ale jednocześnie z dużym przymrużeniem oka. Każdy z segmentów przedstawia krótką, ale treściwą opowieść, idąc w różnorodną tematykę: od powstałego z grobu członka rodziny, który przybywa na uroczystość przez zdradzonego męża planującego zemstę na żonie oraz kochanku po tajemnicze monstrum w skrzyni i naukowca mającego obsesję na punkcie zabicia robactwa. Co najbardziej zaskoczyło mnie to fakt, że każda z tych produkcji miała odrobinę humoru (czasami czarnego i makabrycznego, ale też sporo slapsticku) oraz była sensownie poprowadzona od początku do końca.

Balans między grozą i humorem tutaj jest zachowany wręcz bardzo dobrze, a co jeszcze ciekawsze trudno tutaj wskazać jaką historię, która byłaby słaba. Jeśli jednak miałbym wskazać najlepszą to byłby to dwie historie: nr 3 i 4. Czyli historia mężczyzny (zaskakujący, lecz świetny Leslie Nielsen) dokonującego dość przewrotnej zemsty na swojej żonie i kochanku (tutaj niezawodny Ted Danson). Jest odpowiednio, pozbawiona krwi, lecz bardzo makabryczna oraz przewrotnym finałem. W podobnym tonie idzie opowieść o odkryciu pewnej tajemniczej skrzyni przez profesora akademickiego. Ale bohaterem jest naukowiec żyjący w związku z bardzo narzucającą swoją wolę imprezującą żonę (w tych rolach Hal Holbrook oraz Adrienne Barbeau). Jest odpowiednio strasznie, w czym pomaga lejąca się posoka oraz maszkara, ale też nie brakuje smolistego humoru co pokazują sceny, gdy mąż wyobraża sobie jak zabija swoją żonę. Rozbawić potrafi historia druga o rolniku (zaskakujący Stephen King), w którego ziemię uderza meteoryt, zmieniając jego oraz całą okolicę.

Każda z części wygląda bardzo w latach 80. z bardzo wyrazistą kolorystyką w niebezpiecznych scenach, co budzi skojarzenia z komiksową estetyką (także obecną w formie kadrów jak w paskach z komiksu czy rysowanym tłem przy kilku ujęciach). Równie dobrze trzyma się świetna charakteryzacja od mistrza Toma Saviniego, zdjęcia oraz muzyka mieszająca orkiestrę z elektroniką. Na ekranie nie brakuje też kilku znanych twarzy jak będącego na początku kariery Eda Harrisa, weterana E.G. Marshalla czy wspomnianego wcześniej Leslie Nielsena.

I powiem, że po kooperacji Romero/King nie spodziewałem się takiej fajnej mieszanki, której o wiele lepsza niż zrobiona później „Mroczna połowa”. Perełeczka, która podkręciła mi apetyt na serial.

7,5/10

Radosław Ostrowski