Czerwone maki

Dla wielu hasło „polskie kino historyczno-wojenne” wywołuje bardzo traumatyczne doświadczenia. Mimo wykorzystania sporego budżetu (20 mln złotych lub więcej) dzieła te sprawiają wrażenie tanich, chaotycznie zmontowanych, pozbawionych wyrazistych postaci, niezbyt dobrze zagrane, nudne, patetyczno-podniosłe gnioty. Dzieła te bardziej pasowałyby do telewizji, ale takiej sprzed 30-40 lat. Problem w tym, że one cały czas powstają i od czasu „Miasta 44” nic wartego uwagi nie powstało. Jednak nasi filmowcy są jak karaluchy: odporni na krytykę i skłonni do ataku w najmniej spodziewanym momencie.

Jednym z tych konsekwentnie tworzących tego typu produkcje jest Krzysztof Łukaszewicz. Zwrócił swoją uwagę debiutanckim „Linczem” i wojenną „Karbalą”, ale potem się zaczęło. „Orlęta. Grodno ‘39”, „Raport Pileckiego”, wcześniej scenariusz do „Generała Nila”. A teraz postanowił opowiedzieć o bitwie pod Monte Cassino. I jeśli liczycie na to, że zrobił pewien progres, to nie mam zbyt dobrych wiadomości. „Czerwone maki” może nie są aż tak tragicznie jak można się było spodziewać, ale do miana dobrego czy niezłego brakuje mu wiele.

Akcja skupia się wokół Jędrka Zahorskiego (Nicolas Przygoda) – młodego chłopaka z armii generała Andersa, co wcześniej był w sowieckim łagrze. Krnąbrny, niezdyscyplinowany złodziejaszek, pakujący się zawsze w tarapaty. Oraz beznadziejnie zakochany w pielęgniarce, ale ta jest albo zbyt zajęta rannymi, albo pewnym oficerem, co nie poprawia jego sytuacji. Jednak zamiast trafić przed sąd, zostaje wzięty pod kuratelę redaktora (Leszek Lichota), szkolącego go na swojego asystenta. Wkrótce polscy żołnierze ruszą do boju, by zdobyć klasztor na wzgórzu Monte Cassino – misji wręcz samobójczej.

Sam początek filmu (ucieczka ze skradzionymi lekami przez uliczki Iraku) przypominał mi podobną chwilę w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”, ze świetną pracą kamery oraz sporą skalą. Patrząc na to myślisz: „To może być całkiem dobre, skoro tak zaczynamy”. Są i czołgi, jeepy, więcej niż tylko pięciu chłopa w mundurkach z giwerami, jest nawet trochę strzelania. Problem w tym, ze główny wątek, czyli niby-romans jest równie interesujący jak oglądanie kopulujących owadów pod mikroskopem. Coś tam się dzieje, ale w ostateczności zmierza donikąd i nikogo to nie obchodzi, nawet grających tą parę Nicolasa Przygodę oraz Magdalenę Żak. Do aktorstwa jednak dojdę później. Fabuła przeskakuje od sztabu wojskowego generała Andersa (Michał Żurawski) przez lazaret aż do pola bitwy w postaci… wzgórza do zdobycia. Oraz zaminowanej, wąskiej drogi. Na więcej nie było nas stać, sorry. Brakuje jakiegoś silnego spoiwa i emocjonalnego ciężaru, by zaangażować się. Rzeczy się dzieją, a większość istotnych rzeczy dzieje się w zasadzie poza kadrem.

Technicznie starano się tu jak najwięcej wycisnąć. Efekt jest dość połowiczny. Scenografia, kostiumy czy wypożyczone z muzeum pojazdy prezentują się solidnie, o tyle zdjęcia i montaż są bardzo nierówne. Nie brakuje ładnych kadrów, jednak sceny batalistyczne to festiwal chaosu, shaky-camu oraz ukrywanie niedostatków budżetowych. Nie brakuje tu popisów pirotechnicznych (całkiem znośnych), zmasakrowanych ciał i flaków, a nawet odrobiny slow-motion.

A co mogę powiedzieć o aktorstwie w „Czerwonych makach”? No cóż, istnieje, jest widoczne, ale nie wybija się za bardzo z tłumu. Nikt tu nie ma szansy się wykazać, nikt nie wyróżnia się specjalnie z tłumu, w czym nie pomagają średnie dialogi. Choć są tutaj dwa wyjątki od reguły: Leszek Lichota i Michał Żurawski. Pierwszy jako redaktor (wzorowany na Melchiorze Wańkowiczu), który staje się mentorem dla Jędrka i odgrywa dość istotną rolę w jego przemianie, z kolei Żurawski w roli generała Andersa jest bardzo wycofany, pokazując jak silną presję czuje wobec otoczenia oraz dźwigany przez niego ciężar odpowiedzialności. Reszta radzi sobie albo poprawnie (szczerzący swoje białe ząbki Mateusz Banasiuk czy najbardziej poważny ze stawki Szymon Piotr Warszawski), albo robi w zasadzie za ogon (Bartłomiej Topa, Dariusz Toczek czy Cezary Łukaszewicz). A jak radzi sobie w roli głównej Nicolas Przygoda? Sam pomysł na niego był ciekawy – trzymający się ziemi anty-bohater, co nie wierzy w poświęcenie, patriotyzm itp. Tylko aktor wydaje się strasznie sztuczny, irytujący, zaś jego przemiana niewiarygodna.

Zawsze przy takich produkcjach jak „Czerwone maki” pada jedno fundamentalne pytanie: Jeśli nie ma się budżetu na takie produkcje, czy w ogóle jest sens je robić? Jako film fabularny, a nie np. dokumentu? Trudno odmówić Krzysztofowi Łukaszewiczowi pasji do historii, jednak do realizacji dobrego i spełnionego filmu historyczno-wojennego. Być może należy tą pasję inaczej wykorzystać oraz przewartościować swoje cele.

5/10

Radosław Ostrowski

Biała odwaga

Dotykanie tematów przemilczanych czy niewygodnych nigdy nie jest łatwe. W konsekwencji może on albo doprowadzić do kontrowersji czy skandalu albo oskarżeń o wykorzystywanie tematu do eksploatacji w najbardziej prostacki sposób. Były pewne obawy wobec nowego filmu Marcina Koszałki, gdyż dotyczył on kolaboracji górali z Niemcami podczas II wojny światowej. Kwestia niewygodna, do tej pory stanowiąca spore tabu i mogłaby stanowić mocny akt oskarżenia. Jednak reżyser idzie inną ścieżką.

Jesteśmy w samiuśkich Tatrach, gdzie mieszkają dwie rodziny: Zawratów i Wetulów. Jeden z synów, Jędrek (Filip Pławiak) to taternik i alpinista, kochający się w Bronce (Sandra Drzymalska). Niestety, jej rodzicom nie bardzo to odpowiada, bo jest dla nich bardziej miastowy niż gazda. Dlatego chcą, by ich córkę poślubił Maciej (Julian Świeżewski) albo ślubu nie będzie. Ślub jednak musi się odbyć, bo inaczej ziemia Zawratów zostanie zabrana przez wierzycieli. W końcu nasz góral porzuca swoje strony i zamieszkuje w Krakowie. Tam poznaje niemieckiego alpinistę Wolframa von Kamitza (Jakub Gierszał), który chce wziąć Jędrka jako przewodnika po górach. Jednocześnie Niemiec wierzy, że górale pochodzą ze starogermańskiego plemienia Gotów. Wkrótce wybucha wojna, a Niemcy chcą pozyskać górali jako sojuszników, proponując im wiele korzyści.

Na pierwszy rzut oka „Biała odwaga” jest melodramatem z historią w tle. Bo niejako kośćcem głównego wątku jest skomplikowany trójkąt miłosny. Teoretycznie, bo im dalej w las, tym bardziej Koszałka próbuje złapać kilka srok za ogon. Kolaboracja górali z Niemcami, przyjaźń Jędrka z von Kamitzem, zwerbowanie (siłą) górali do Wehrmachtu, partyzanci zabijający kolaborantów, wreszcie wkroczenie Armii Czerwonej. Dużo się tu dzieje, oj dużo. Jak na dwie godziny, wręcz za dużo, przez co reżyser bardzo gubi się w tej narracji. Przeskakuje z postaci na postać, a także w czasie, przez co film wydaje się rwany i chaotyczny. Muszę przyznać, że twórcy próbują zrozumieć motywacje postaci, tylko ci bohaterowie są strasznie jednowymiarowi. Choć nie brakuje dramatycznych i mocnych scen (atak partyzantów, rozmowa majora UB czy przywitanie gubernatora), nie mówiąc o zachwycających zdjęciach górskich, „Biała odwaga” wywołała we mnie jedno uczucie: obojętność.

Technicznie nie jestem w stanie się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia są świetne, co akurat nie dziwi – Koszałka jest przede wszystkim operatorem filmowym. I to widać, nie tylko w pokazywaniu krajobrazów. Scenografia, kostiumy i wszelkie sceny, gdzie wykorzystane są góralskie tradycje, przyśpiewki itp. stoją na wysokim poziomie. Tak samo dialogi pełne gwary (dla takich ceprów jak ja użyto napisów) sprawiają wrażenie wiarygodnych. Tylko sposób przedstawienia tej historii kompletnie mnie nie porwał.

Chciałbym móc wam polecić „Białą odwagę”, bo film ma coś ciekawego do opowiedzenia na temat kwestii przemilczanej przez lata. Problem jednak w tym, że reżyser próbuje upchnąć tyle rzeczy w tej opowieści, że z czasem rozwadnia się i traci jakikolwiek emocjonalny ciężar. Nie mogę pozbyć się wrażenia niewykorzystanego potencjału, co jest szczególnie bolesne. Wielka szkoda.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Królestwo niebieskie – wersja reżyserska

Chyba nie ma większego speca od epickich produkcji niż Ridley Scott. Nie ważne, czy to kino SF, czy produkcja historyczna Anglik ma bardzo silny zmysł wizualny i tworzy produkcje zawsze atrakcyjne dla oka. Nie inaczej jest przypadku powstałego w 2005 roku „Królestwa niebieskiego”, choć reżyser odciął się od wersji pokazywanej w kinach. Dlatego jak tytuł trafił na nośniki fizyczne zawierał wersję reżyserską dłuższą o ponad 45 minut.

krolestwo niebieskie1

Akcja zaczyna się w roku 1184 we francuskiej wiosce, gdzie mieszka kowal Balian (Orlando Bloom), którego żona popełniła samobójstwo. A jak wiadomo w kulturze chrześcijańskiej dusze takich osób trafiają do piekła. W tym czasie przechodzą oddziały krzyżowców, by pomóc w obronie Jerozolimy. Uczestnikom takich wypraw gwarantowane było odkupienie win, a przy okazji można było zdobyć niemały majątek. Mocno do udziału zachęca jeden z rycerzy, Godfryd z Ibelin (Liam Neeson) oraz towarzyszący mu rycerz z zakonu szpitalników (David Thewlis). Wskutek pewnych okoliczności kowal dołącza do rycerzy, jednak droga jest dość wyboista. Wystarczy wspomnieć, że Godfryd umiera, statek Baliana rozbija się na morzu i tylko on przeżył.

krolestwo niebieskie2

W końcu udaje mu się trafić do Jerozolimy kierowanej przez trędowatego króla Baldwina (Edward Norton). Władca zawarł pokój z przywódcą saracenów, Saladynem zapewniając m. in. bezpieczeństwo karawan kupieckich. Niemniej wielu osobom takie porozumienie jest nie na rękę, szczególnie templariuszom pod wodzą Renalda z Chatilionu (Brendan Gleeson) oraz Gwidona z Lusignan (Marton Csokas), którego żona Sybilla (Eva Green) jest siostrą króla. Wkrótce nasz bohater mocno weryfikuje swoje przekonania co do wiary i nie tylko.

krolestwo niebieskie3

Scott tym razem opowiada o wyprawach krzyżowych, opierając się na prawdziwych wydarzeniach przeinaczając to i owo. W końcu to nie jest film dokumentalny, więc nie ma mowy o rekonstrukcji jeden do jeden. Ale reżyserowi udaje się pokazać podzielenie wśród obrońców Jerozolimy i różne frakcje oraz jak wykorzystywano walkę „w imię Boga” dla własnych korzyści (szczególnie templariusze, a także niektórzy hierarchowie Kościoła). To Renald i Gwidon są pokazani jako żądni krwi, zaś Saladyn jest o wiele bardziej analitycznym, opanowanym przywódcą. Choć on też ma w swoim gronie religijnych fanatyków, co wierzą w siłę wiary niż racjonalne podejście do wojny. Ta sprzeczność wybrzmiewa tutaj najmocniej.

krolestwo niebieskie4

Wrażenie robi warstwa techniczna, ale w przypadku Scotta to standard. Świetna scenografia oraz imponujące kostiumy budują klimat epoki, tak samo jak sakralno-orientalna muzyka Harry’ego Gregsona-Williamsa. Nie można też wiele odmówić scenom batalistycznym, choć jest ich zaskakująco niewiele. Widok wojsk krzyżowców z dużym, złotym krzyżem na przedzie wygląda imponująco. Tak samo oblężenie Jerozolimy i atak wojsk Saladyna są świetnie zmontowane, stanowiąc popis dla pirotechników oraz mistrzów od efektów specjalnych. Jest bardzo krwawo i brutalnie, bez żadnego certolenia. Wielu może zniechęcić powolne tempo, jednak pozwala to w bardziej złożony sposób pokazać całą historię.

krolestwo niebieskie5

Równie imponujące jest tutaj aktorstwo. Grający główną rolę Orlando Bloom jest całkiem niezły w roli kowala, co staje się rycerzem i podąża drogą honorowego wojownika. Problem w tym, że drugi plan jest o wiele bogatszy oraz bardziej interesujący niż sam protagonista. Bardzo wycofany, stonowany i oszczędnie grany pod koniec staje się charyzmatycznym liderem. Ale drugi plan robi imponujące wrażenie na mnie. Świetny Liam Neeson w dość krótkiej roli mentora Godfryda, równie wyrazisty jest Jeremy Irons jako doradca króla Tyberiasz z wieloma mocnymi zdaniami, choć chciałbym więcej scen z nim. Równie wyrazista jest nasza para antagonistów, czyli Brendan Gleeson i Martin Csokas – tak odpychający, żądni krwi, aroganccy fanatycy, gotowi na konfrontację.

krolestwo niebieskie6

Jeśli jednak miałbym wskazać najmocniejsze punkty obsady, to byłyby trzy kreacje. Pierwsza to zjawiskowa Eva Green, czyli Sybilla, siostra króla. Diabelnie inteligentna, świadoma swoich mocnych stron oraz próbująca wiele ugrać dla siebie. Jej relacja z Balianem początkowo wydaje się niejasna, lecz z czasem zaczyna nabierać ciekawych kolorów. Po drugie, a propos króla, fenomenalny Edward Norton jako Baldwin IV. Władca chorujący na trąd, dlatego cały czas jest w pokrywającym całe ciało kostiumie oraz masce. Mając do dyspozycje tylko mowę ciała i głos (zapewne przez tą maskę brzmi on trochę jak… Marlon Brando) tworzy bardzo przekonującą kreację uczciwego, honorowego monarchy, bardziej starającego się o pokój niż wojnę. No i trzecia, najbardziej enigmatyczna postać rycerza-mnicha opatrzonego twarzą Davida Thewlisa. Niewiele o nim wiemy, poza przyjaźnią z Godfreyem – nie jest fanatycznym zabijaką, choć walki nie unika, emanuje z niego o wiele większa mądrość (lub cynizm) niż się może wydawać oraz pokora.

krolestwo niebieskie7

„Królestwo niebieskie” w kinach poległo mocno, a widzowie i krytycy byli zawiedzeni. Wersja reżyserska robi piorunujące wrażenie, angażuje o wiele bardziej emocjonalnie niż się spodziewałem i unika prostego, zero-jedynkowego podziału na dobrych chrześcijan oraz żądnych krwi muzułmanów. Wielu zarzuci filmowi wolne tempo i polityczną poprawność, ale to jeden z najciekawszych blockbusterów historycznych XXI wieku.

8/10

Radosław Ostrowski

Twórca

Wielu krytyków i widzów narzeka na potężna falę sequeli, remake’ów, prequeli, adaptacji innych dzieł kultury w kinie. Dlatego coraz ciężej jest znaleźć coś nowego, bo jeszcze filmowcy lubią (bardziej lub mniej) inspirować się znajomymi tytułami. W przypadku filmów niezależnych łatwiej jest to osiągnąć, ale blockbustery muszą podeprzeć się czymś znajomym. Inaczej nikt by nie zainwestował w nie. Taki jest chyba właśnie przypadek „Twórcy” – nowego dzieła Garetha Edwardsa, który wraca po 7 latach przerwy.

tworca1

Akcja toczy się w połowie XXI wieku, kiedy to udało się rozwinąć Sztuczną Inteligencję. Do tego stopnia, że została samoświadoma i kontrolowała niemal wszystkie aspekty życia. Powstawały roboty różnego rodzaju – od prostych maszyn pełniących role w służbach porządkowych po symulanty, czyli machinerię z ludzkimi twarzami i niemal ludzkim ciałem. Ludzie i AI żyli sobie w symbiozie – komu to przeszkadzało? Ale do czasu, kiedy w Los Angeles dochodzi do nuklearnej eksplozji, co doprowadza do zakazania rozwoju Sztucznej Inteligencji. Poza jednym rejonem zwanym Nową Azją, więc Ameryka w imię demokracji, pokoju oraz pokazania swojej siły chcą rozpieprzyć całą AI aż nie zostanie żadna sprawna maszyna.

tworca2

Jest rok 2065. I poznajemy niejakiego Joshuę (John David Washington) – faceta z mechanicznym ramieniem oraz nogą. Ma ciężarną żonę Mayę (Gemma Chan), która jest córką niejakiego Nirmaty (specjalistę odpowiedzialnego za ciągłe modyfikacje AI), będącego ściganym przez amerykańskie wojsko. O czym nie wiemy to fakt, że Joshua jest tak naprawdę… agentem pod przykrywką, zaś jego zadaniem było namierzenie amerykańskiego wroga publicznego. Niestety, przykrywka zostaje spalona wskutek wcześniejszego ataku przy użyciu niejakiego NOMAD. To taka o wiele brutalniejsza Gwiazda Śmierci z rakietami nuklearnymi, przez co ginie kobieta. A pięć lat później przychodzą ludzie z Ju Es Armi, czyli pułkownik Howell (Allison Janney) i generał Andrews (Ralph Ineson) z zadaniem. Podobno Nirmata skonstruował broń, która może odmienić oblicze wojny, zaś Maya… żyje. Oddział wyrusza do laboratorium, a tam znajduje się… robot-dziecko. No jak można coś takiego zabić?

tworca3

Wybaczcie ten dość długi opis, ale to wszystko pokazuje jak dziwną hybrydą jest „Twórca”. Klasyczny motyw wojny z AI, kino drogi/misja eskortowa dziecka przez dorosłego, „Blade Runner”, „Avatar”, a nawet… „Czas apokalipsy”. Jeśli jednak obawiacie się potwora Frankensteina, pozbawionej duszy kalki znajomych tematów i motywów, spokojnie. Edwards z tego miksu klei znajomy, ale bardzo inny świat – kameralny i jednocześnie bardzo spektakularny, bogaty. Ale bardzo żywy, nie będący tylko scenografią ze statystami. Sam design robotów wygląda niesamowicie (szczególnie symulantów), zaś sceny batalistyczne robią duże wrażenie, tak jak świetne efekty specjalne. Jest jednak jedno poważne ALE: sama historia pełna jest (zbyt znajomych) schematów, które aż prosiły o ogranie ich inaczej.

tworca4

Bo dość łatwo można się domyślić kto jest tytułowym Twórcą czy przewidzieć jak podąży relacja oschłego Joshuy z dziecięcym robotem z mocami. Szczególnie, że ma taką sympatyczną twarz oraz naiwne spojrzenie na świat. Może za bardzo to przypominało mi „Logana” czy „The Last of Us”, zaś John David Washington wypada zaledwie poprawnie, bym się jego losem obchodził. Także obiecujące koncepty związane z tym światem (roboty wierzące w Boga) w zasadzie są tylko rzucone, bez specjalnego zagłębiania i ograniczone do pytań o człowieczeństwo i co czyni nas ludźmi. Bardziej ten film działa jako przygodowe kino akcji z pięknymi zdjęciami, świetnymi scenami akcji oraz sprawnie budowanym napięciem.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Patton

Żaden inny konflikt niż II wojna światowa nie stworzył tak wyrazistych bohaterów i dowódców. Taką postacią bez wątpienia był generał George Patton – dowódca jakby wzięty z innej epoki. I to o nim opowiada nakręcony w 1970 roku (czyli bardzo dawno temu) film „Patton”.

Za reżyserię odpowiada opromieniony sukcesem „Planety małp” Franklin J. Schaffner, scenariusz oparty na biografii generała autorstwa Ladislasa Farago i wspomnieniach generała Omara Bradleya stworzyli weteran Edmund H. North oraz trochę mniej doświadczony Francis Ford Coppola, zaś tytułową rolę zagrał George C. Scott. Sama historia (długa) skupia się na karierze wojskowej od przejęcia dowództwa w Tunezji w 1943 roku aż do pozostania w Europie w 1945 roku. Czyli to niewielki wycinek historii wojennej, ale efekt robi mocne wrażenie.

patton1

„Patton” to dość nietypowy film zważywszy na czas powstania. To był rok 1970, kiedy powstały zarówno awanturniczo-przygodowe „Złoto dla zuchwałych” oraz przesiąknięty czarnym humorem antywojenny „MASH”. Tutaj jest to poniekąd film biograficzny, gdzie mamy bohatera większego niż życie, dla którego wojna jest w zasadzie sensem życia. Przeskakujemy z pól bitwy (nadal wyglądają imponująco) przez sztaby i pobojowiska aż do siedziby dowództwa wojska III Rzeszy generała Jodla. Gdzie oczywiście Patton traktowany jest jako główne zagrożenie oraz postrach armii. Bo któż inny miałby nim być – Montgomery, Eisenhower czy Bradley? Ale jeśli spodziewaliście się laurki dla Pattona czy kina antywojennego, to trafiliście na zły adres.

patton2

Schaffner tworzy epicki, bo niemal trzygodzinny fresk pokazujący Pattona w pewien sposób, który mi się skojarzył z… „Lawrencem z Arabii”. Już otwierająca scena przemowy z amerykańską flagą w tle mówi o tym bohaterze dużo – mówi prostymi słowami, bez pieprzenia i nie boi się kląć (ale żadnego fucka tu nie usłyszymy). Jest pełny przekonania w zwycięstwo, nie uznaje tchórzostwa, a słuszną taktyką jest parcie do przodu. Za wszelką cenę, zaś swoich nieporadnych podwładnych jest w takie tak opierdolić, że ci dostają skrzydeł i dokonują rzeczy niewykonalnych. Absolutne szaleństwo, które genialnie pokazuje na ekranie Scott. Poza takim teatralnym sposobem wysławiania się, ta postać wydaje się pochodzić z innej planety – ma mentalność dawnych herosów, bardzo chętnie korzysta z doświadczeń historii, pisał wiersze i odwiedzał swoich rannych żołnierzy. Ale miał też bardzo niewyparzoną gębę i nerwowy charakter, co potrafi wpakować go w poważne tarapaty, wielkie ego i przekonanie, że jest przeznaczony do wielkich rzeczy. W kontrze do niego jest Bradley w wykonaniu Karla Maldena, który bardziej trzyma się ziemi, jest o wiele skromniejszy i posłuszniejszy rozkazom. Na ile jednak jest to podparte wspomnieniami Bradleya, który delikatnie mówiąc nie przepadał za Pattonem, a na ile faktografii – ciężko stwierdzić.

patton3

Niemniej „Patton” imponuje zarówno soczystymi dialogami, świetnymi zdjęciami oraz imponującymi scenami batalistycznymi. Choćby atak na wojska Rommla na pustyni, zastrzelenie mułów blokujących drogę, atak powietrzny na bazę Amerykanów (i Patton wyskakujący z okna, by z pistoletem strzelać do samolotów – jak na kozaka przystało). Oglądałem z zapartym tchem i nie mogłem wyjść z wrażenia, skali i przepychu. Niesamowite dzieło, mimo lat.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Przymierze

UWAGA!!!
Tekst zawiera pewne spojlery, więc jeśli nie widziałeś/aś filmu, czytasz na własne ryzyko.

Są tacy reżyserzy, po których nazwisku wiadomo czego mniej więcej się można spodziewać. W przypadku Guya Ritchie można być pewnych kilku rzeczy: gangsterskie kino z teledyskowym montażem, na jakim się wzorował Edgar Wright, Jason Statham na pierwszym planie oraz błyskotliwe, szybkie dialogi. Ostatnimi czasy jednak reżyser zaczął wyrywać się ze swojego stylu, co pokazał w poważnym kryminale „Jeden gniewny człowiek” czy szpiegowskiej „Grze fortuny”. Ale tym razem Brytyjczyk skręcił w najmniej oczywistym kierunku – dramatem wojennym.

przymierze1

„Przymierze” zabiera nas do Afganistanu roku 2018, gdzie jeszcze stacjonowali Amerykanie. Naszym bohaterem jest chorąży John Kinley (Jake Gyllenhaal) – dowódca oddziału szukającego składów ładunków wybuchowych. Podczas jednej z akcji ginie jeden z żołnierzy oraz tłumacz, co wprowadza do zmiany składu. Do grupy dołączy nowy tłumacz, niejaki Ahmed Abdullah (Dar Salim). Mężczyzna okazuje się być cennym nabytkiem, który – dzięki wrodzonej intuicji – udaje się uratować oddział przed śmiercią. Choć robi to troszkę nie podporządkowując się swojemu dowódcy, ale powoli zaczyna budzić respekt. Jeszcze bardziej podtrzymuje tą więź akcja wysadzenia jednego z obiektów. Na nieszczęście, ginie niemal cały oddział, oprócz Kinleya i Ahmeda, których ścigają wrogowie.

przymierze2

Więcej wam nie zdradzę, ale „Przymierze” to zupełnie inny Ritchie. Nie bawiący się montażem, repetycjami dialogów czy humorem. To zaskakująco poważny, choć dość skromny w skali film, pokazujący Afganistan z zupełnie innej perspektywy. Dla amerykańskich to obcy teren, dlatego korzystają z pomocy informatorów, współpracowników czy – jak w tym przypadku – tłumaczy. Taka kolaboracja przez talibów jest uważana za zdradę, a kara może być tylko jedna: śmierć kolaboranta oraz całej rodziny.

przymierze3

Dlatego tak duży nacisk jest stawiany na budowaną więź dwójki obcych ludzi: pewnego siebie i twardego Kinleya oraz wycofanego, spokojnego Ahmeda. Wszystko bez używania (przez większość czasu) dużych słów, lecz gestów oraz reakcji. Najmocniej widać to w momentach ucieczki dwójki bohaterów przed ścigającymi ich talibami. Panowie mogliby się rozdzielić czy pójść na łatwiznę, zostawiając drugiego na pewną śmierć. Tylko czy łatwiejszy wybór jest tym słusznym? Dlatego Ahmed ratuje rannego Kinleya, by odesłać go do bazy. I dlatego Kinley po powrocie do kraju decyduje się ratować Ahmeda oraz jego rodzinę, która stała się wrogiem publicznym numer jeden. Choć można zarzucić reżyserowi poruszanie politycznego i niewygodnego tematu, Ritchie nie robi agitki ani manifestu.

przymierze4

Nie brakuje tu scen akcji czy strzelanin, ale zrobione są naprawdę przyzwoicie. Niemniej, jak już mam się czepiać, widać tu ograniczenia budżetowe. Czasem efekty specjalne są niespecjalne (głównie tzw. błysk wylotowy, czyli to widoczne po odstrzeleniu kuli, także niektóre wybuchy), przestrzeń jest dość mała, ale krajobrazy są cudne. Jest parę ciekawych ujęć (m. in. z góry), a w tle gra niepokojąca muzyka. To wszystko by jednak nie zaangażowało emocjonalnie, gdyby nie rewelacyjne główne role, czyli Jake Gyllenhaal i Dar Salim. Pierwszy sprawdza się jako pewny siebie dowódca, z czasem walczący o przetrwanie, przechodzący załamanie nerwowe z powodu wyrzutów sumienia aż do wycofanego, milczącego wojownika. Z kolei Salim jest wycofany, małomówny, pełen agresji, ale jednocześnie bardzo empatyczny. Ta dynamika zrobiła dla mnie o wiele większe wrażenie niż wszystkie sceny akcji razem wzięte.

„Przymierze” jest kolejnym nieoczywistym, zaskakującym filmem w dorobku Guya Ritchie. Nie jest napakowanym akcyjniakiem z łopoczącą amerykańską flagą w tle, tonami patosu oraz czarno-białej wizji świata. To dramat o szorstkiej męskiej przyjaźni hartowanej w bojach i długach do spłacenia, która jest w stanie zaangażować emocjonalnie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Aida

Coraz rzadziej zdarza mi się obejrzeć film, po którym nie wiem, co powiedzieć. Słowa i oceny sprawiają wrażenie zbędnych, niepotrzebnych dodatków, nie mogących w żaden sposób oddać sprawiedliwości. Ani wyrazić wszelkich emocji odczuwanych w trakcie seansu. Zwłaszcza jak dotyka się tak trudnego tematu jak ludobójstwo.

aida1

Akcja „Aidy” toczy się w roku 1995, kiedy od ponad 3 lat trwała wojna na terenie Bośni i Hercegowiny. Tytułowa bohaterka jest tłumaczką dla wojsk ONZ stacjonujących w bazie koło Srebrenicy. Tam zbliżają się Serbowie pod wodzą generała Radko Mladicia, którzy Bośniaków traktują jak wrogów numer jeden. Więc sytuacja staje się coraz bardziej napięta, jednak holenderskie siły ONZ wydają się bezsilne. Udaje się parę tysięcy osób umieścić do środka bazy, ale sytuacja robi się nerwowa. A sama Aida próbuje uratować nie tylko siebie (jako pracownica ONZ jest bezpieczna). Jednak co z mężem i dwoma synami, co zostali za barierą? Co zrobić, gdy zbliżą się ludzie Mladicia? Jak zareagują Holendrzy?

aida2

Jeśli znacie historię Srebrenicy, znacie odpowiedzi na te pytania. Ale reżyserka Jasmila Zbanić nie bawi się w kino batalistyczne, nie pokazuje politycznej strony konfliktu. Idziemy z tej najniższej perspektywy, czyli cywilów. Tych, co na wojnie dostają najmocniej, bezradni, bezsilni, zmuszeni do ucieczki. I idą tam, gdzie mieli być bezpieczni. Tylko czy naprawdę ktoś może pomóc. Już sam początek, czyli rozmowa burmistrza miasta z dowódcą oddziału ONZ pokazuje, że raczej nie pójdzie wszystko po myśli Bośniaków. Holendrzy ograniczają się do roli biernych obserwatorów, pozbawionych wsparcia swoich przełożonych. Bo ci (który to już raz?) woleli schować głowę w piasek i udawać debili, aby tylko nie ponieść za to odpowiedzialności. Za to bardzo pewny siebie Mladić (Boris Isaković) gra cudownie przywódcę, który jest w stanie wybaczyć Bośniakom ich winy i odstawić bezpiecznie do nowych domów. Zawsze z kamerą u boku, złotousty mówca, który wie jak wykorzystać propagandę do swoich celów. Jak mu nie wierzyć, że wszystko będzie ok?

aida4

Ale dlaczego w takim razie czuć tą fatalistyczną aurę? Że dawno w tej kwestii już wyrok zapadł i los został przypieczętowany? Zbanić pokazuje determinację jednej osoby (kapitalna Jasna Djuricić), która wbrew Historii, losowi i wszystkim okoliczności będzie starała się ocalić swoją rodzinę. Poruszy niebo i ziemię do ostatniej chwili, co widać w jej twarzy, gdzie malują się wszystkie sprzeczne emocje. Świadoma tego, co zrobią ludzie Mladicia, dla których muzułmańscy Bośniacy są zagrożeniem. Napięcie jest podnoszone z aptekarską wręcz precyzją, bez operowania okrucieństwem wprost. Samo wejście oddziału Serbów do bazy ONZ budzi strach, że w każdej chwili może dojść do jatki. Że spokój jest tylko pozorny, a czas gra przeciwko Aidzie oraz reszcie mieszkańców.

aida3

Nie będę się rozpisywał nad technikaliami, dokumentalnymi w formie zdjęciami czy bardzo rzadko pojawiającą się muzyką. „Aida” jest jednym z tych filmów, gdzie Zbanić namacalnie pokazuje jakie piekło i okrucieństwo wobec innych ludzi. Kiedy świat postanowił odwrócić oczy i nie stanąć w obronie słabszych, oddając ich prosto w ręce oprawców. Zaś rozpoczęta w zeszłym roku wojna budzi niebezpieczne skojarzenia z wojną na Bałkanach w latach 90., co wzmocniło siłę tego tytułu.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sisu

Finlandia może kojarzyć się z wieloma rzeczami: z wódką, piosenką zespołu Świetliki, świętym Mikołajem, zimą oraz socjalem. A co jeśli wam powiem, że Finowie nie gęsi i swojego Johna Wicka zrobili? W pewnym sensie. Ale wszystko poukładajmy na spokojnie.

Jest rok 1944. Finlandia zawarła porozumienie z ZSRR, na mocy którego Skandynawowie mają rozbroić niedobitki wojsk niemieckich. Ci drudzy opuszczając kraj w kierunku Norwegii przez Laponię stosują taktykę spalonej ziemi, niszcząc wszystko na swojej drodze. I właśnie na tym terenie przebywa niejaki Aatami Korpi (Jorma Tommila) – poszukiwacz złota w wieku średnim. Po kilku dniach udaje mu się znaleźć bardzo duże złoża złota. Co może pójść nie tak w drodze do banku? W sumie nic. Chyba że trafi się na oddział hitlerowskich Szkopów. Ci chcą zabrać złoto, jednak nasz Aatami jest o wiele bardziej groźny niż się wydaje na pierwszy rzut oka.

Powiem szczerze, że idąc na „Sisu” spodziewałem się B-klasowej rąbanki, gdzie główny bohater masakruje Szkopów w tak okrutny i brutalny sposób, że mógłby dołączyć do ekipy „Bękartów wojny”. Krew się miała lać wiadrami, nasz bohater miał być klonem Rambo i Johna Wicka. Prosta, nieskomplikowana, rzeźnicka mordownia. Ale reżyser Jarmali Helander poszedł o krok dalej i zrobił coś więcej, niż kino klasy B.

Fabuła nie jest niczym oryginalnym czy zaskakującym. Podział na rozdziały, jasno zarysowany podział na dobro i zło (jesteś Szkopem, to jest zły w chuj), brutalną akcję oraz sytuacje na granicy prawdopodobieństwa. Nasz niezbyt rozmowny Aatami (ile emocji może wyrazić sama twarz?) to krzyżówka Rambo, Johna Wicka i… Williama Munny’ego z „Bez przebaczenia”. Zaskoczyło was to ostatnie? Bo nasz protagonista niczym bohater westernu Eastwooda jest człowiekiem naznaczonym krwawą przeszłością, ale teraz chce mieć święty spokój oraz prowadzić bardziej spokojne życie. To jednak zostaje zburzone i przez okoliczności musi wrócić do tego, co umie najlepiej – do zabijania. Krwistego, niemal na poziomie slashera, gdzie wrogowie są przejeżdżani, wieszani czy wysadzeni w powietrze (przez minę), ale bardzo satysfakcjonującego. Bo nic tak w Polsce nie poprawia samopoczucia jak obserwowanie brutalnych zgonów na hitlerowcach. Prawda?

Realizacyjnie reżyser mocno czerpie z estetyki… westernu, co dobitnie pokazuje sam początek filmu. Pięknie wyglądają tutaj fińskie krajobrazy (głównie wrzosowiska czy bagna), które mogłyby być tapetą pod komputer. W tle gra dość pokręcona muzyka, która miesza wokalizy, gardłowy zaśpiew mongolski z gitarami i odrobiną elektroniki. Nietypowy miks, ale zaskakująco zgrabnie działa oraz unosi się gdzieś duch Ennio Morricone. Jak to pompuje adrenalinę – o wiele bardziej niż oprawa muzyczna do wszystkich części „Johna Wicka” razem wziętych. A jeszcze bardziej dziwne jest to, że film pozostaje bardzo na serio. Pokazane jest tu okrucieństwo wojny i to bez ukrywania się za śmieszkami-heheszkami.

Jedynym zastrzeżeniem może być fakt, że Niemcy tutaj mówią po angielsku, ale mi to aż tak nie przeszkadzało. W ogólnym rozrachunku „Sisu” to świetnie zrobiony western w fińskim krajobrazie zmieszany z brutalną bezwzględnością hitlerowców pod wodzą świetnego Aksela Henniego. Ostra niczym żyleta, podlana absurdalnym humorem i nieprawdopodobnymi wyczynami naszego Korpiego dostarczą masy frajdy. Za tym bohaterem chce się iść i zobaczyć, co tym razem wymyśli.

8/10

Radosław Ostrowski

Filip

Czy możliwe jest jeszcze opowiedzenie historii w realiach II wojny światowej w inny sposób niż znane do tej pory? Czyli albo martyrologicznie-cierpiętniczo, patriotyczno-propagandowo i tak podniośle, sprowadzając wszystko do prostego czarno-białego podziału? Takiej próby podjął się Michał Kwieciński, przenosząc na ekran powieść Leopolda Tyrmanda. I ku mojemu zaskoczeniu, wyszedł z tej próby bardzo obronną ręką.

filip1

Wszystko zaczyna się jeszcze na terenie warszawskiego getta, gdzie Żydzi próbują w miarę normalnie funkcjonować. Choć czasy są mocno nienormalne. Jednym z nich jest Filip (Eryk Kulm Jr.) – młody chłopak, występujący w kabarecie jako tancerz. Ma właśnie wystąpić na scenie ze swoją dziewczyną, ale problemem okazują się… za duże spodnie. I paradoksalnie to one pozwoliły mu przeżyć mord Niemców. I przeskakujemy dwa lata do przodu, gdzie nasz bohater pracuje jako kelner w hotelu. Z fałszywymi dokumentami i nową tożsamością jako Philippe Jovet. Cały czas musi się pilnować, choć nie przeszkadza mu to uwodzić niemieckie kobiety. Mimo iż za to grozi śmierć, gdyż władza uznają to za szarganie czystości rasy. Radzi sobie nieźle i dobrze się maskuje. Ale pojawiają się komplikacje, które mogą zburzyć dotychczasowe życie Filipa.

filip2

Kwieciński idzie w bardziej przyziemną stronę życia w nazistowskich Niemczech. Codzienność pełną sprzeczności, pełne życia, barw i jednocześnie łatwo wpaść w pułapkę. Niby można uznać, że całe to podrywanie może dać poczucie bezpieczeństwa (w końcu Niemki za spółkowanie z cudzoziemcami też ponosiły kary), jednak pewnym nie można było być nigdy. Cały czas było czuć napięcie, zwłaszcza że Filip tylko pozornie wydaje się wyluzowanym, trochę cynicznym gościem, nie przywiązującym się do nikogo. Nie trzeba być wielkim geniuszem czy wybitnym psychologiem, by zobaczyć w tej postawie kamuflaż, skrywający naznaczonego traumą, wrażliwego człowieka. Noszącego strój kelnera niczym zbroję, cały czas mającego oczy dookoła głowy, nie wychylającego się.

filip3

Jednak coraz bardziej ten uporządkowany świat zaczyna się powoli sypać. Z jednej strony pojawia się dawna znajoma z Warszawy (Sandra Drzymalska), trzymająca się z niemieckim oficerem i proszącą o pewną przysługę. Jeśli tego nie zrobi, może się stać coś nieprzyjemnego. Z drugiej jeszcze pojawia się Lisa (Caroline Hartig) – dziewczyna z basenu i pozornie kolejna ofiara naszego kelnera. Chce ją rozkochać i porzucić, ale jest ona odporna na jego urok. JEDNAK tutaj zaczyna dziać się coś poważnego, może nawet pojawia się szansa na głębsze uczucie. Tylko co się stanie, jak odkryje kim naprawdę jest? Będzie chciała z nim być czy może jednak trzeba będzie uciekać? Ta relacja złapała mnie i najbardziej interesowała, pokazując bardziej skrytą stronę naszego bohatera. Tak samo jak intensywny finał, trzymający mocno za gardło.

filip4

„Filip” wygląda niesamowicie i sprawia wrażenie produkcji zrobionej za duży budżet. Wrażenie robi zarówno scenografia (szczególnie sceny w hotelu oraz początek w getcie), jak i wnętrza. Wszystko to także bardzo dynamicznie sfotografowane przez Michała Sobocińskiego, który rzadko sobie pozwala na statyczne ujęcia. Dużo jest mastershotów, bardzo płynnie zmontowanych. Kamera rzadko opuszcza bohatera (szczególnie w scenach, gdy mężczyzna nocą w hotelu robi coś na kształt tańca czy w kulminacyjnej scenie balu w hotelu), filmując go albo skupiając się na twarzy, albo idąc za nim. Jedynym „zgrzytem” była dla mnie mocno elektroniczna muzyka, jakby wyrwana z innego filmu.

Jeśli chodzi o aktorów, Kwieciński dokonuje dość ciekawych wyborów. Sięgnął po aktorów z Europy, obsadzając do roli Niemców czy kolegów Filipa z innych części świata (m.in. Victora Meuteleta, Josepha Altamarę czy Philippa Gunsha). Wszyscy grają tu co najmniej bardzo dobrze, choć z tego grona wyróżnia się Caroline Hartig – jej Lisa to o wiele dojrzalsza niż się wydaje i nie za bardzo idąca w zgodzie z ideologią austriackiego kurdupla. W kontrze do niej stoi Zoe Straub, czyli bardziej cwana, świadoma swojej atrakcyjności Bianka. Ale tak naprawdę całość na swoich barkach trzyma rewelacyjny Eryk Kulm Jr., tworząc bardzo złożonego i o wiele ciekawszego bohatera niż się wydaje. Dziwna mieszanka cwaniaka, cynika, pełnego uroku, chcącego przetrwać i się odegrać na Niemcach. Ale nie z bronią w ręku i z Bogiem na ustach – nic z tych rzeczy. Nawet jak dokonuje czegoś heroicznego, to raczej przez przypadek.

Jestem w szoku, że taki film jak „Filip” – produkcja nie pokazująca życia wojennego w sposób znany z podręczników – została sfinansowana przez… Telewizję Polską. Kwieciński świetnie oraz z dużym wyczuciem pokazuje bardziej przyziemne oblicze wojny. Z absolutnie charyzmatycznym głównym bohaterem, za którym chcemy podążać, świetnymi dialogami i cudowną pracą kamery. Dla mnie to największe osiągnięcie Kwiecińskiego jako reżysera, rehabilitującego się po ostatnich rozczarowaniach.

8/10

Radosław Ostrowski

Na Zachodzie bez zmian

I wojna światowa znowu pojawia się na ekranach. „1917”, prequel „Kingsman”, a teraz pojawia się nowy film z Niemiec oparty na antywojennym klasyku. Chodzi o „Na Zachodzie bez zmian” według powieści Ericha Marii Remarque’a. Czyli pokazanie wojny z perspektywy niemieckich żołnierzy.

na zachodzie bez zmian1

Głównym bohaterem jest Paul Baeumer (Felix Kammerer) – młody chłopak z małego miasteczka w roku 1917. Nadal trwa wojna, jednak wszyscy są absolutnie przekonani, że za parę tygodni uda się zdobyć Paryż. By zaciągnąć się do wojska fałszuje podpis rodziców, no bo koledzy walczą za kraj, a ja jeden mam zostać? Za cholerę. W końcu tego wymaga ojczyzna, cesarz i Bóg – ci goście chyba wiedzą, co robią. Kiedy jednak trafia na front wszelkie patriotyczno-romantyczne idee zostają skonfrontowane z brutalną rzeczywistością. Nie tylko pierwszej nocy ginie jeden z kumpli Paula, a on sam niemal traci życie podczas ostrzału bunkra. A to dopiero początek krwawej odysei.

na zachodzie bez zmian2

To, że żołnierze podczas wojny są tylko mięsem armatnim dobitnie pokazuje sam początek. A mówiąc dokładniej to, co dzieje się po krótkiej walce na froncie. Trupy są chowane w trumnach, zaś ich ubrania trafiają do… szwalni. Najpierw moczone, by pozbyć się krwi, a następnie na nowo szyte. Poczucie bycia wrzuconym do wojennej maszynki jeszcze potęguje muzyczny motyw Volkera Bertelmanna – krótkie, trzynutowe agresywne wejście syntezatora plus taki dźwięk brzmiący jakby ktoś dokręcał strunę. Gdy wreszcie trafiamy na front, dostajemy znajome elementy z tego okresu: okopy, błoto, brud, głód i ciągle panujący strach. Śmierć może pojawić się w każdej, najmniej spodziewanej chwili, na którą nie ma się żadnego wpływu. Pozostaje sobie zadać jedno pytanie: czy mam dziś szczęście? I czy tym razem wyjdę z tego cało?

na zachodzie bez zmian3

Dlatego sceny batalistyczne potrafią zmrozić krew, zwłaszcza potyczka z wykorzystaniem przez Francuzów czołgów oraz miotaczy ognia. Rzadko kamera podąża za bohaterem, a wiele razy sięga się po techniki znane z wojennych filmów lat 60. czy 70. (szerokie pokazanie pola bitwy z góry czy akcja filmowana z boku). To jeszcze bardziej potęguje poczucie chaosu, dezorientacji i – czasami – bezradności wobec absurdalnych działań wojennych. Akcji jak zdobycie okopów przeciwnika tylko po to, żeby się wycofać, wracając do punktu wyjścia. Nazwanie tego marnowaniem zasobów to największe niedopowiedzenie.

na zachodzie bez zmian4

Absurdalność całej sytuacji jeszcze podkreślają dwie sytuacje spoza perspektywy żołnierza. Pierwszy dotyczy dowódcy batalionu, generała Friedrichsa (Devid Striesow) przekonanego poza racjonalną logiką do dalszego prowadzenia wojny. Każdego delikwenta o innym zdaniu oskarża o zdradę (szczególnie rząd socjaldemokratów) i sprzedawanie swojego kraju. Czy chcąc udowodnić swoją rację zdecydował o przeprowadzeniu ostatniego szturmu przed zakończeniem wojny? A może chcąc dorównać swojemu ojcu, weteranowi wojen jednoczących kraj pod Bismarckiem? Drugi poboczny wątek dotyczy grupy negocjatorów pod wodzą Matthiasa Erzbergera (Daniel Bruhl), którzy wyruszają do francuskiego dowódcy wojsk. Po co? By zakończyć wojnę. Bo za dużo jest ofiar, a nowego rekruta jest za mało. Choć te sceny mogą wydawać się zbędne i spowalniające tempo, pozwalają nadać szerszy kontekst całości. Oraz pokazać podwaliny pod następną wojnę, będącą skutkiem upokorzenia oraz bólu dumy.

na zachodzie bez zmian5

Cała obsada tutaj błyszczy, zdominowana przez mniej znanych (przynajmniej u nas) aktorów. Jednak na mnie największe wrażenie zrobił Albrecht Schuch w roli kaprala Stanislausa Katczinsky’ego. Najbardziej zaradny żołnierz w grupie (a może mający najwięcej szczęścia) staje się wsparciem, a następnie przyjacielem Paula i grupy przyjaciół. Może wydawać się szorstki, ale pod tą warstwą kryje się o wiele wrażliwszy człowiek niż można to sobie wyobrazić. Tak samo złego słowa nie powiem o Felixie Kammererze, czyli naszym głównym bohaterze – Paulu Baeumerze. Jego przemiana z idealistycznego patrioty w zgaszonego, coraz bardziej gorzkniejącego żołnierza pokazana jest znakomicie, często bez słów. I tak łatwo wejść w jego skórę – człowieka poznającego wojnę na własne oczy, bez propagandowego, patriotycznego lukru.

„Na Zachodzie bez zmian” nie jest filmem wojennym. To jest tak naprawdę horror pokazujący absurdalność i bezsensowność wojny z perspektywy ludzi, którzy zostali naiwnie wykorzystani przez wojsko oraz polityków. Czyli ludzi sobie spokojnie gdzieś z dala frontu, dla którego dowodzeni ludzie są tylko punktem na ich mapach. Brutalne, bezwzględne, bez lukru, bezkompromisowe kino.

8/10

Radosław Ostrowski