Wierzycie w UFO? Roy Neary początkowo nawet sobie tym głowy nie zawracał. Był zwykłym elektrykiem, który naprawiał usterki. Aż pewnej nocy w drodze do miejsca awarii zobaczył coś, czego nie był w stanie wyjaśnić w żaden sposób. Najpierw zaczęły świrować urządzenia elektryczne, potem zapaliło się wielkie światło, co spowodowało wysypkę na twarzy. Ale jak się okazało, to nie był jedyny przypadek pojawienia się rzeczy nie z tego świata.

Po sukcesie „Szczęk” nazwisko Spielberg zaczęło elektryzować, a na każdy jego film czekano z zapartym tchem. Tym razem po raz pierwszy zaczął obracać się wokół tematyki, która stała się znakiem rozpoznawczym – kosmitami, którzy są zagadką. Choć nie do końca, bo ich pojazdy pojawiają się dość szybko, ale ich motywacja pozostaje największą tajemnicą i siłą napędową tego zaskakującego filmu, przez co czułem się jakbym oglądał kryminał, prowadzony dwutorowo. Pierwszy watek dotyczy Roya (będący na fali Richard Dreyfus) oraz jego obsesji po bliskim spotkaniu ze statkiem kosmicznym, która doprowadza jego najbliższych w stan rozpaczy. Drugi wątek to badania oraz tajemnicze zjawiska, które próbują wytłumaczyć naukowcy pod wodzą Claude’a Lacomba (zaskakująca i świetna rola uznanego reżysera Francuisa Truffauta) – puste samoloty, które zaginęły w 1945, statek na pustyni czy tajemnicze dźwięki usłyszane w Indiach. Wszystko to się zazębia i łączy w genialnym finale, wywracając wszystko do góry nogami.

Spielberg (który także napisał scenariusz – po raz pierwszy i ostatni) jest bardzo wiarygodnym obserwatorem, gdzie pokazuje próby wytłumaczenia Tajemnicy (sami kosmici pojawiają się w finale – podobnie jak rekin w „Szczękach”), stopniowo podrzucając różne wskazówki dotyczące miejsca nawiązania kontaktu, ale też pewnej – nie wiem jak to ubrać w słowa – próby oszukiwania przez władze oraz ukrywanie prawdy.

Najbardziej pozostają w pamięci sceny pojawienia się statków kosmicznych. Wszelkie urządzenia zaczynają same się włączać, wskaźniki w samochodach wskazują maksimum, a dość szybki montaż budzi skojarzenia z horrorem (pierwszy kontakt Roya czy porwanie syna przez statek kosmiczny), doprowadzając emocje i napięcie do czerwoności. Ale zakończenie pokazuje wręcz humanistyczne podejście reżysera i wiarę w dobrą naturę kosmitów, którzy nie dążą do zniszczenia wszystkiego dookoła.
Takie filmy jak „Bliskie…” są wielkim przeżyciem, którego sami musicie doświadczyć, bo żadne słowa nie są w stanie tego pokazać. Z kapitalnymi zdjęciami (zwłaszcza tutaj gra oświetlenia zasługuje na uznanie), świetnym montażem oraz niezawodną muzyką Johna Williamsa. Jesteście gotowi na kontakt?
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski


