Avengers: Czas Ultrona

Jak pamiętamy z poprzedniej części, Avengers to grupa superherosów, którzy pilnują porządku na Ziemi i walczą o pokój. Kapitan Ameryka, Iron Man, Hulk, Thor, Czarna Wdowa i Sokole Oko nie mają jednak chwili odpoczynku, gdyż walczą z odwiecznym wrogiem TARCZY – Hydrą, odbijając laskę Lokiego. Stark bada urządzenie i wykorzystuje do stworzenia Ultrona – sztucznej inteligencji, która pomagałby im. Że nie będzie to dobry pomysł, Avengersi przekonują się dość szybko.

avengers21

Na ten film fani Marvela czekali ogromnie, bo zebranie w jednym filmie wszystkich superherosów zawsze jest świetne. Poza tym, kto nie lubi rozpierduchy? Joss Whedon, który pokazał pierwszą część „Avengersów” dba o to, żebyśmy się nie nudzili. Wszystkiego jest więcej – więcej rozpierduchy, ironicznych i zabawnych dialogów, większe scalenie ze światem Marvela (masa bohaterów pobocznych z poprzednich filmów). Jednak Whedon poza tym próbuje zaserwować ważkie i poważne pytania dotyczące odpowiedzialności oraz tego, jak w imię dobra dokonuje się zła. Głos ten należy do nowych łotrów do pokonania, a mianowicie Ultrona – sztucznej inteligencji, która rozwinęła się do tego stopnia, że uznaje Avengersów za zło i jedyną nadzieją dla ludzkości jest jej… śmierć. W realizacji (nieświadomie) pomagają bliźniacy Maximoff, a wplecenie tych bohaterów oraz taka refleksja w – bądź co bądź – rozrywkowym filmie zaskakuje. Jednak mimo widowiskowości (starcia nadal mają pomysłową choreografię, a między bohaterami jest silna chemia), miałem wrażenie przesytu oraz znużenia całością. Wszystko już w zasadzie było, chociaż poziom realizacji nadal jest wysoki, a finał w Sokowii potrafi trzymać za gardło (ratowanie cywili jest kluczowym fragmentem).

avengers23

Nadal jest to świetna rozrywka także pod względem aktorskim – ekipa w składzie Downey Jr./Hemsworth/Evans/Ruffalo robią szoł, kradnąc sceny reszcie. Plusem jest to, ze więcej czasu dostali, troszkę pominięci w poprzedniej części Scarlett Johansson (Czarna Wdowa) i Jeremy Renner (Sokole Oko). O ile łucznik jest spoko facetem, któremu w krytycznym momencie udaje się scalić ekipę posiadających megamoce kompanów, przy których sprawia wrażenie przypadkowego wojaka, o tyle w przypadku Wdowy twórcy zachowali się bardzo nie fair. Twardą laskę zmiękczyli (chociaż dzięki temu dowiadujemy się troszkę więcej o przeszłości) i na silę próbują rzucić ją w ramiona Hulka. To kiepski pomysł jest i mam nadzieję, że zostanie porzucony w następnych częściach. Za to nowi antagoniści to duży plus.

avengers22

O Ultronie już mówiłem, a głos Jamesa Spadera idealnie pasuje do dobrze napisanego bohatera. Także bliźniacy Romanoff są wyrazistymi mścicielami, posiadającymi swoje moce wskutek eksperymentów genetycznych – Pietro „Quicksilver” (niezły Aaron Taylor-Johnson, chociaż wolę łobuzerskiego Evana Petersa z najnowszych „X-Menów”) zasuwający z prędkością światła oraz Wanda „Szkarłatna Wiedźma” (świetna Elisabeth Olsen) manipulująca umysłami. Dawno nie było w tym uniwersum tak wyrazistych czarnych charakterów.

avengers24

 

Powiem tak: po obejrzeniu najnowszego „Mad Maxa” każdy blockbuster będzie wyglądał cienko. Druga część „Avengerów” nie jest w stanie mu dorównać, tak jak pierwszej części. Niemniej jest to nadal dobre kino rozrywkowe, które jest w stanie zagwarantować frajdę osobom w wieku od lat 5 do 105.

7/10

Radosław Ostrowski

 

Miasteczko Halloween

Każde święto ma swojego „władcę”, który nim rządzi. W przypadku Bożego Narodzenia jest to św. Mikołaj, Wielkanocy – Zajączek. A w przypadku Halloween, panem jest Jack Skellington, zwany też Dyniowym Królem. Jest tylko jeden problem – Jack stracił radość swojej profesji i czuje się znudzony swoją rutyną. Opuszcza swoje miasteczko, gdzie zawsze odbywa się Halloween i przypadkiem trafia do… Christmasland (Krainy Świąt Bożego Narodzenia). Zauroczony tą okolicą wpada na szalony pomysł zorganizowania Gwiazdki oraz porwania św. Mikołaja.

halloween1

„Miasteczko…” to pierwsza animacja w całości zrealizowana techniką poklatkową. Choć reżyserem całości jest Henry Selick, to mocno czuć ducha Tima Burtona, sprawującego pieczę nad projektem (pomysłodawca i producent). Znów mamy galerie surrealistycznych i dziwacznie wyglądających postaci, mieszających groteskę z surrealizmem. Jack z nienaturalnie krótkimi i długimi nogami, burmistrz z dwiema zmieniającymi się od nastroju twarzami, duch psa czy pełen robactwa w środku Oogie Boogie, który jest najbardziej niebezpiecznym kolesiem w Halloween. Także sam wygląd miasteczka, pełen mroku i jednocześnie piękna, co nie zdarza się często.

halloween2

Dodatkowo jest to kompletna mieszanka gatunków – od horroru (czołówka) przez komedię (przygotowanie świąt bożonarodzeniowych) po musical, gdzie partie śpiewane są wykonane pierwszorzędnie, a piosenki idealnie uzupełniają treść. Ale przesłanie jest dość przewrotne – jak na tego typu produkcję. Bo trzeba cieszyć się z tego, co się ma, a pragnienia nasze mogą okazać się zgubne.

halloween3

A ten kolaż gatunkowy ogląda się świetnie, ale muszę przyznać, że „Gnijąca panna młoda” bardziej mi się podobała. Chociaż tutaj aktorzy też dali z siebie maksimum (zwłaszcza Chris Sarandon w roli Jacka i Danny Elfman wykonujący partie wokalne), a duch szalonego Burtona jest mocno odczuwalny. Inteligentne i dobre kino, niekoniecznie dla dzieci.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Pan Peabody i Sherman

Wbrew pozorom, pan Peabody to pies o nieprzeciętnym umyśle (dwie Nagrody Nobla nie wzięły się z nieba), a Sherman to jego adoptowany syn, który jest… człowiekiem. Tak, wiem jak to brzmi, ale tak jest. Peabody jest takim geniuszem, ze razem z synem podróżowali w czasie, dzięki skonstruowanemu wehikułowi. Wszystko się jednak zmienia, kiedy chłopiec idzie do szkoły. Z powodu swojego mądrzenia się zwraca uwagę krnąbrnej i nieznośnej Penny, co kończy się bójką. By załagodzić spór, Peabody zaprasza do siebie rodziców dziewczynki. Chłopiec niechcący wspomina o podróży w czasie, przez co ona trafia do… starożytnego Egiptu. To oznacza tylko kłopoty.

pan_peabody1

Najnowszy film wytwórni DreamWorks to produkcja oparta na popularnym (przynajmniej w USA) serialu z lat 50., ale nazwisko reżysera (Rob Minkoff, współtwórca „Króla Lwa” oraz „Stuarta Malutkiego”) nie zapowiadało niczego dobrego. Ale efekt przeszedł oczekiwania. Po pierwsze, to dynamiczne, przygodowe kino akcji, gdzie atrakcji jest cała masa. Pojedynki na szpadę (z samym Robespierrem), koń trojański, pościgi, gonitwy. Po drugie, twórcy przy okazji tworzą coś w rodzaju przyswajalnego i dowcipnego podręcznika historii, gdzie odkrywamy wydarzenia od epoki lodowcowej (nauka jazdy na lodzie) aż do braci Wright i Alberta Einsteina, który nie może… ułożyć kostki Rubika. Ale też twórcy (w konwencji familijnego kina) pokazują, że podróże w czasie mogą się źle skończyć, szczególnie wtedy jak cofniemy się do czasów, w których żyjemy. Finał jest dramatyczny i chwyta za gardło – w ogóle sceny akcji to wypadkowa Indiany Jonesa (egipska sekwencja) i… Sherlocka Holmesa (gdy na ekranie pojawiają się różne dane, pomagające wyplątać się z tarapatów) spod znaku Guya Ritchiego.

pan_peabody2

Trudno się przyczepić do animacji, bo tu jest naprawdę dobry poziom, a kilka sekwencji – tych bardziej dynamicznych – jest zrealizowanych z fantazją. Może tylko ludzie wyglądają nienaturalnie, ale nie o realizm tu chodzi. Zabawa jest przednia, a poza rozrywką (i banalnym morałem) dostajemy inteligentne i po prostu fajne kino.

Pochwalić też należy polski dubbing wyreżyserowany przez legendarnego Jarosława Boberka. Nie dość, że tłumaczenie zawiera dodatkowe smaczki (Agamemnon nawijający do swoich wojaków „Jest siła”), to jeszcze aktorzy idealnie odnaleźli się w swoich postaciach. Znakomity jest Artur Żmijewski w tytułowej roli superinteligentnego i samotnego psa, który próbuje radzić sobie w roli rodzica. Nie jest łatwo, bo niemal chce kontrolować swojego syna, tresując go i nie pozwalając mu dorosnąć. Sherman (równie przekonujący Franciszek Dziduch) sprawia wrażenie niby mądrego, ale ciapowatego chłopca – bezradnego wobec rozrabiających dziewczyn (tak, chodzi o Penny) i próbującego buntować się wobec swojego ojca. Ale w decydującym momencie wykorzystuje ukryty intelekt.

pan_peabody3

„Pan Peabody…” bardzo spodobał się w USA, co jest zrozumiałe i wynika ze znajomości pierwowzoru. U nas, mimo małej wiedzy o tym psiaku, powinien się spodobać. Lekkie, sympatyczne, zabawne, ale też mądre i kształcące kino. Taka nietypowa mieszanka, która nie przynudza.

7/10

Radosław Ostrowski

Wielkie oczy

Margaret Ulbrich jest kobietą, która w 1958 roku postanowiła odejść od swojego męża, razem ze swoją córką. Próbuje utrzymać się z malowania, jednak zarabia mało pieniędzy. I wtedy poznaje Waltera Keana – malarza z dużym dorobkiem. Po pewnym czasie zostaje jego żoną, jednak mężczyzna przypisuje sobie jej dzieła.

wielkie_oczy1

Tim Burton postanowił mocno przebudować swój filmowy świat. Po pierwsze, zrezygnował z udziału Johnny’ego Deppa oraz Heleny Bohnam Carter. Po drugie, nakręcił biografię – tym razem jest to historia malarki zmuszonej niejako żyć w cieniu męża, który zawłaszcza wszystko, co miała do tej pory. Niby „Wielkie oczy” wydaja się świeższą produkcja od dotychczasowych filmów Amerykanina, jednak mam problem z tym tytułem. Dotyka problemu życia kobiet na przełomie lat 50. i 60., gdzie feminizm i parytet może jest znany, jednak w małżeństwie to mężczyzna miał decydujący głos, a kobieta miała być u jego boku, posłuszna oraz lojalna. Jednak brakuje tutaj głębszego wejścia w tej problem – bo cała historia jest podana w tonie bardziej humorystycznym, co psuje silne wrażenie. Przydałby się tutaj bardziej pełnokrwisty dramat, gdzie wszelkie emocje trzymałyby za gardło. Jedynie gdzieś pod koniec, gdy nasza bohaterka odkrywa kłamstwa swojego męża i decyduje się w końcu wyznać prawdę, robi się wtedy gorąco.

wielkie_oczy2

Choć bohaterką jest tutaj Margaret, miałem nieodparte wrażenie, że Burton opowiada o Walterze, niepotrzebnie spychając ją na dalszy plan. Przy okazji są stawiane pytanie o sztukę, rolę mężczyzny czy potencjale komercyjnym (obrazy przerabiane na plakaty czy umieszczane na pocztówkach, torebkach – Keane był prekursorem), jednak zarówno komediowy ton, jak i kolorowa warstwa wizualna rozsadza ten film od środka.

wielkie_oczy3

Od strony aktorskiej najlepiej prezentuje się Amy Adams, jednak jest ona mocno stonowana i wyciszona. Taka szara myszka, z niską samooceną – kiedy ona się pojawia, to film nabiera rumieńców. Szkoda tylko, że zostaje zepchnięta przez grającego na granicy autoparodii Christopha Waltza. Ten austriacki aktor, który robił największą jatkę u Quentina Tarantino, tutaj wydaje się szyderczy i demoniczny, jednak jest to mocno groteskowe – niby jest tutaj czarującym dżentelmenem, jednak za tą fasadą jest mitoman, oszust i szantażysta. Nieświadome Waltz szkodzi temu filmowi i brakuje tutaj kontroli nad tą rolą. Poza tą dwójką, reszta aktorów niespecjalnie się wyróżnia.

wielkie_oczy4

Wydawałoby się, że odejście Burtona ze swojego baśniowego świata, pomoże mu odzyskać wenę. Niestety, „Wielkie oczy” to kolejny artystyczny niewypał reżysera, gdzie niewiele się tu klei. Gdyby cała historia była przedstawiona w bardziej dramatycznej konwencji, efekt byłby o wiele mocniejszy. Wielka szkoda – coraz bardziej martwię się o Burtona, który przechodzi kryzys twórczy.

5/10

Radosław Ostrowski

Mroczne cienie

XVIII-wieczny Liverpool. Tam do Ameryki wpłynął ród Collinsów, gdzie założył własne miasto i zbudował morskie imperium. Ich syn, Barnabas przejmuje interesy, jednak jego szczęśliwy los, odwraca się od niego. A to z powodu Angelique – służącej, w której się zakochał i złamał jej serce. Nie przewidział jednak, że kobieta jest wiedźmą i rzuciła klątwę na cały jego ród. Barnabas zostaje przemieniony w wampira i zakopany żywcem w trumnie. Przypadkowo zostaje odnaleziony po niemal 200 latach i próbuje przystosować się do nowych czasów, a także przywrócić blask swojej dawnej fortunie.

mroczne_cienie1

Tim Burton przez ostatnie lata raczej prezentuje zniżkę formy, zachwycając jedynie stroną wizualną. Tym razem postanowił przenieść na ekran koncepcje ze starego (i popularnego w USA) serialu z lat 60., gdzie do rodziny trafia dawny przodek-wampir. Problemem „Mrocznych cieni” jest tak naprawdę w jakim tonie ma być utrzymana cała historia. Bo niby to horror, niby komedia (czasami pikantna), niby kino familijne – miesza się wszelkie konwencje, ale żadna z nich nie zostaje wygrana do samego końca. Jako horror ma mroczny klimat (stylowe zdjęcia Bruno Delbonnela – zwłaszcza nocne ujęcia w lesie) i imponującą scenografię domostwa Collinsów, jednak nie trzyma w napięciu, nie strasząc. Największym źródłem humoru jest zderzenie XVIII-wiecznej mentalności i języka Barnabasa do realiów lat 70., choć dalej bywa różnie z poziomem żartów. Sama intryga dość wolno się wlecze i idzie w przewidywalnym kierunku (konfrontacji wampira z wiedźmą), a finał tylko połowicznie zadowala.

mroczne_cienie2

Reżyser zmierza w oczywistym kierunku oraz rozpoznawalnym stylu, jednak coraz bardziej czuć zmęczenie materiałem – przewijają się tu sprawdzone motywy (szaleństwo, odmienność), jak i bardziej kojarzony z produkcjami Wesa Andersona portret dysfunkcyjnej rodziny. Wszystko to już znam z innych filmów Burtona i zwyczajnie brakuje tutaj czegoś świeżego, oryginalnego oraz po prostu dobrego.

mroczne_cienie3

Sytuacji nawet nie ratuje przyzwoite aktorstwo. Etatowy współpracownik Burtona, Johnny Depp powoli zaczyna skręcać w stronę autoparodii, wygląda groteskowo (chyba tak miało być), a zmanierowany głos arystokraty wywoływał irytację. Podobnie wypadła Helena Bohnam Carter, tym razem jednak na drugim planie jako dr Hoffman. Najjaśniejszym blaskiem błyszczy Eva Green jako klasyczna femme fatale – apetyczna, seksowna i przebiegła Angelique, która sieje strach. Kontrastem dla niej jest głowa rodziny Collinsów, Elizabeth. Grająca ją Michelle Pfeiffer jest jednocześnie łagodna, ale i twardo stąpająca po ziemi kobieta walcząca o swoje.

mroczne_cienie4

Kryzys coraz bardziej dosięga Burtona, a „Mroczne cienie” tylko potwierdzają słabszą dyspozycję Amerykanina. Trudno powiedzieć, czy reżyser przełamie brak weny, ale rzeczywiście cień nad nim jest wielki i nie wiadomo jak dalej potoczy się kariera tego zdolnego reżysera.

6/10

Radosław Ostrowski

Alicja w Krainie Czarów

Pamiętacie Alicję, co jak była mała dziewczynką trafiła do krainy przypominającej sen? Powieść Lewisa Carrola była (i nadal jest) klasykiem literatury, nie tylko dziecięcej. Świat w niej wykreowany wydawał się idealnym materiałem filmowym, o czym wiedział wcześniej Walt Disney. Obecnie tylko dwóch reżyserów było w stanie przenieść na ekran wizję Carrolla – Terry Gilliam i Tim Burton. Dla Disneya swoją wersję w 2011 przedstawił ten drugi, ale jego film jest co najwyżej inspirowany literackim pierwowzorem.

alicja_1

Alicja tym razem jest 19-letnia dziewczyną, której ojciec zmarł wiele lat wcześniej. Gdy ją widzimy, jedzie na przyjecie, podczas którego ma się jej oświadczyć młody lord Hamish. Dziewczyna waha się i… wtedy dostrzega białego królika. Goniąc go wpada do dziury, za którą trafia do krainy terroryzowanej przez Czerwoną Królową. Jednak już nie pamięta, że była tu wcześniej znana jako „ta” Alicja, która pokonała Żaberzwłoka. I musi to zrobić jeszcze raz, ale potrzebuje do tego paru przedmiotów.

alicja_2

Brzmi troszkę jak gra komputerowa? Poniekąd ta wariacja opowieści o Alicji tym właśnie jest – grą z prosta fabułą na poziomie gry (zwłaszcza finałowe starcie, gdzie dochodzi do potyczki między dobrem z złem), gdzie Alicja musi odnaleźć się na nowo w starym miejscu. A to trzeba zdobyć klucz (gdy jest się mniejszym, to znalezienie go staje się trudne), znaleźć miecz do pokonania potwora itp., zaś Szalony Kapelusznik, Marcowy Zając i Kot z Cheeshire są spiskowcami planującymi pomóc Białej Królowej. Wędrówka Alicji staje się dla niej motorem do przewartościowania swojego życia oraz kierowania się swoimi potrzebami – problem w tym, że to nie jest absolutnie nic nowego i w dodatku jest to mało wciągające.

alicja_3

Plastycznie to jest film Burtona – widać tutaj barwną kolorystykę, uwielbienie groteski (nienaturalny wygład Królowej czy Kapelusznika) oraz imponującą scenografię. W obiektywie Dariusza Wolskiego Kraina Czarów prezentuje się z jednej strony bajkowo, z drugiej mrocznie i niepokojąco (siedziba Czerwonej Królowej), przez co film wygląda pięknie. Nawet charakteryzacja jest tutaj bez zarzutu, chociaż na granicy przerysowania. Burtonowi cała historia po prostu nie klei się, a sam reżyser gubi się w tym wszystkim i… nudzi. Prawie jak w „Planecie małp” z 2001 roku. I nawet komputerowo stworzone postacie Zająca, Kota czy straży Czerwonej Królowej nie są w stanie tego filmu uratować przed porażką.

alicja_4

Także poziom aktorski jest dość nierówny. Przyzwoicie radzi sobie Mia Wasikowska – zagubiona, trochę nieporadna Alicja, próbująca odnaleźć reguły gry panujących w tym pokręconym świecie, aczkolwiek granie niemal przez cały film dwiema minami nie jest do końca tym, czego oczekuję. Depp, choć w pstrokatych kolorach i postrzelonej charakteryzacji, ma w sobie obłęd Szalonego Kapelusznika. Podobnie najlepsza z całej obsady Helena Bohnam Carter – antypatyczna, wyglądająca na granicy karykatury oraz zabawna, gdy ciągle żąda ścięcia głowy. Natomiast najsłabsza była Anne Hathaway – Biała Królowa w jej wydaniu jest manieryczna, mdła i irytująca.

Niestety, ale „Alicją…” Burton wpadł w dołek tak głęboki jak królicza nora. Problem w tym, że poza dołem nie widać niczego więcej. Nawet głębia jest tutaj pozorowana i gdybym miał 10, może 12 lat pewnie chwyciłoby mnie za gardło. Ale już chyba wyrosłem z takich bajek.

6/10

Radosław Ostrowski

Gnijąca panna młoda Tima Burtona

XIX-wieczny Londyn. To w nim ma dojść do ślubu między dwójką młodych ludzi, którzy wcześniej się nie znali. Tak naprawdę ten związek jest pewnego rodzaju kontraktem dla rodziców państwa młodych, by poprawić swoją sytuację finansową. Victor jest synem handlarzy rybami, Victoria córką zubożałych arystokratów. Jednak próba przed ślubem kończy się kompromitacją, a młodzieniec idzie poćwiczyć powiedzenie przysięgi. Wkłada ślubną obrączkę do drzewa, ożywiając martwą pannę młodą i tak Viktor zostaje jej mężem.

panna_mloda1

Tim Burton w roku 2005 zaatakował kina aż dwoma tytułami. Pierwszym był „Charlie i fabryka czekolady”, a drugim omawiana teraz animacja zrealizowana razem z Mike’em Johnsonem. Efektem jest elegancka, zrealizowana metodą poklatkową, staroświecka animacja w bardzo wyrazistym stylu Burtona. Mocno groteskowe postacie (żywi są strasznie długonodzy i mają duże głowy z wyłupiastymi oczami), duża dawka czarnego humoru oraz wciągająca fabuła składają się na jedną z najbardziej pokręconych nominacji tego wieku. Nie da zapomnieć się zaświatów, gdzie nieboszczycy są – paradoksalnie – pełni życia i energii. Także wyglądają lepiej od żywych, mimo iż są mocno przy kości, a zaświaty wyglądają barwnie, kolorowo i jest to galeria niezwykłych postaci (barman Paul, który jest… głową czy pięknie wyglądający piesek Sparky).

panna_mloda2

Przy okazji jest to film o odpowiedzialności, miłości i poświęceniu, okraszone intertekstualnymi żartami i charakterystycznym poczuciem humoru (przygotowania do ślubu w zaświatach czy piosenka opowiadająca o tragedii panny młodej) – uczta dla oka i ucha ogromna.

panna_mloda3

Reżyser nie tylko z maestrią opowiada tą szaloną historię, ale też dobrał znakomitych aktorów do pokładania głosów pod te nietuzinkowe postacie. mógłbym w zasadzie ograniczyć się do wymienienia nazwisk (Johnny Depp, Helena Bohnam Carter, Emily Watson, Albert Finney, Michael Gough), bo każdy nadał swojej postaci osobowości i charakteru – pogubionego i wrażliwego Victora, tragicznej panny młodej (Emily), uroczej Viktorii czy nie wierzącego w zaświaty księdza.

panna_mloda4

„Gnijąca panna młoda” to Tim Burton w najlepszym wydaniu – piękny plastycznie, z czarnym humorem, a jednocześnie bardzo poruszający i chwytający za emocje. Można na siłę się przyczepić, że cała ta historia jest bardzo krótka (niecałe 80 minut), jednak jest to bardzo intensywne 80 minut pozbawione dłużyzn i nudy. Połączenie idealne.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Charlie i fabryka czekolady

Dawno, dawno temu działała fabryka czekolady, której właścicielem był ekscentryczny Willy Wonka – człowiek o nieskrępowanej wyobraźni, tworzącego niezwykłe słodycze. Jednego jednak fabryka wznowiła działalność i właściciel zaproponował grę. W pięciu opakowaniach czekolady, ukryte są złote bilety, które są „wejściówkami” do fabryki, za którą czeka nagroda.

willy_wonka1

Jeśli „Duża ryba” była przebudzeniem Tima Burtona, to adaptacja powieści dla dzieci Roalda Dahla wydaje się potwierdzeniem formy reżysera. Znów nakręcił film w bardzo charakterystycznym dla siebie stylu, mieszając surrealizm, bajkową oprawę plastyczną i specyficzny humor. Tak, jest to bajka opowiadająca o tym, że warto być dobrym dzieckiem. Historia jest prosta i droga, jaką się ona toczy jest bardzo przewidywalna, jednak niesamowity styl Burtona tutaj sprawdza się znakomicie. Nie przeszkadzał mi ani narrator z offu, ani moralizatorstwo, które jednak wprowadzono w dość niekonwencjonalny sposób (musicalowe wstawki wykonywane przez pracowników fabryki – Umpa-Lumpy, swoją drogą sama ich realizacja to mały majstersztyk). Każde pomieszczenie fabryki wygląda po prostu zjawiskowo – czy to obrabiarka orzechów, czekoladowy wodospad czy pokój, gdzie można czekoladę przenieść do telewizji – jest to wielka robota scenografów oraz specjalistów od efektów specjalnych. Całości towarzyszy szalona muzyka Danny’ego Elfmana oraz bardzo dobre, pełne kolorów zdjęcia Philippe’a Rousselota, tworzące baśniowy klimat.

willy_wonka2

Pochwalić też trzeba grę aktorska, która – jak to u Burtona – jest na naprawdę wysokim poziomie. Reżyser bardzo polubił Johnny’ego Deppa i znów go zatrudnił w głównej roli. Wonka w jego interpretacji to ekscentryczny jegomość o wrażliwości dziecka, który nie przepada za dorosłymi, co wynika z przeszłości naszego bohatera. Ale największą niespodzianką jest Freddie Highmore – młody aktor, który grał już u boku Deppa w „Marzycielu”. Tu potwierdza swój potencjał. Choć jego rola wydaje się mocno „kryształowa” (niemal idealne dziecko), jednak jest on w tym całkowicie naturalny i wiarygodny. Poza tym duetem na ekranie pojawia się także druga twarz kina Burtona – Helena Bohnam Carter. Tym razem bez charakteryzacji, a jej rola matki troszkę przypominała tą z „Jak zostać królem” – wspierająca, empatyczna i zachowująca pogodę ducha mimo okoliczności. Taką matkę chciałoby na pewno wiele dzieci. Najbardziej w pamięci utkwił mi energiczny David Kelly (dziadek Joe) oraz pojawiający się w epizodzie Christopher Lee (chłodny ojciec Wonki).

willy_wonka3

Burton potwierdza powrót do wysokiej formy, co dostrzegła też widownia, tłumnie idąc do kin. Bajka skierowana raczej dla młodszego odbiorcy, choć i starsi widzowie znajdą coś dla siebie (aluzja do „2001: Odysei kosmicznej”). Jednak następna produkcja Burtona miała być jego najlepszym dziełem XXI wieku, ale o tym jeszcze opowiem.

7/10

Radosław Ostrowski

Duża ryba

Poznajcie Edwarda Blooma – faceta, będącego duszą towarzystwa w swojej okolicy. Jako młody chłopak opuścił swoją miejscowość  i wyruszył w wielką podróż, przeżywając wiele niezwykłych przygód. Jednak jego syn Will, który przyjeżdża, by zająć się swoim ojcem nie wierzy w jego opowieści. I próbuje ustalić, jak to było naprawdę.

duza_ryba1

Tim Burton na przełomie wieków próbował eksperymentować z gatunkami, co wychodziło mu dość średnio. Jednak tym razem adaptacja powieści Daniela Watersa jest powrotem do formy. W każdym razie mamy Burtona baśniowego, fantastę oraz opowiadacza historii. O czym tak naprawdę jest ten film? Próbą poznania prawdy o człowieku, który miał wielkie ambicje i opowiadał o swoich przeżyciach opowieści na granicy fikcji. Co jest prawdą, a co tylko wymysłem wyobraźni i czy da się oddzielić te dwa elementy? Opowieści Blooma przeplatają się z obecną rzeczywistością, co tylko uatrakcyjnia ten film i pozwala „pobawić się” w detektywa. A opowieść jest niezwykła – wiedźmy, olbrzym, wielka miłość, praca w cyrku, działalność wojskowa – wydarzenia coraz bardziej zaskakują, okraszone są dużą ilością humoru.

duza_ryba2

Wizualnie jest to piękne kino, które zgrabnie pokazuje lata 60. (młodość Blooma), okraszona poruszającą muzyką Danny’ego Elfmana. Najbardziej urzekły mnie dwie sceny. Pierwsza to zakochanie się Eda w przyszłej żonie, kiedy nagle wszystko się zatrzymuje (dosłownie) i następuje potem gwałtowne przyspieszenie. Drugim była (w zasadzie były) dwie wizyty w Spectre (Widmo, nazwa chyba nieprzypadkowa) – miasteczku idealnym i czarującym, jednak druga wizyta pokazała destrukcyjną siłę czasu, nie omijającego nikogo. A na sam koniec dostajemy dość przewrotny finał (nie zdradzę co, by nie psuć niespodzianki).

duza_ryba3

Burton potwierdza tym filmem, że ma dobrą rękę do aktorów i pozwala wycisnąć z nich maksimum. „Duża ryba” to przede wszystkim popis Ewana McGregora, która gra Amerykanina z południa USA, który jest – no właśnie – fantastą, mitomanem, gawędziarzem czy oszustem? Na pewno jest czarującym, zdeterminowanym człowiekiem pragnącym osiągnąć wielki sukces. Przy okazji ma też nieprawdopodobne szczęście (akcja w Szanghaju czy napad na bank), co budzi wątpliwości co do wiarygodności jego opowieści. Jego starsze wcielenie ma twarz Alberta Finneya, który prezentuje się przyzwoicie, pokazując niezmienność jego charakteru nawet mimo choroby. Być może dlatego ta rola została dostrzeżona przez krytykę zdobywając nominacje m.in. do Złotego Globu.

duza_ryba4

Poza tym duetem nie brakuje równie wyrazistych i ciekawych ról. Taką na pewno gra Helena Bohnam Carter i to wcielając się w dwie postacie – najpierw jest wiedźmą, która potrafi przewidzieć śmierć, a potem nieszczęśliwie zakochaną w Bloomie Jennifer ze Spectre, ciągle tęskniącej i tłumiącej swoje uczucia. Nie sposób nie wspomnieć także niezawodnego Steve’a Buscemi (pisarz Norther Winslow, który zaszedł w kompletnie zaskakującą branżę), uroczego Danny’ego DeVito (właściciel cyrku Amos Calloway) i wiecznie piękną Jessikę Lange (żona Edwarda).

Nie jest to może najlepszy film Tima Burtona, jednak „Duża ryba” pozostaje czarującą, zabawną baśnią o sile naszej imaginacji. Owszem, było wiele filmów o tej tematyce (zwłaszcza produkcje Terry’ego Gilliama), jednak Burton nie jest ani infantylny, ani irytujący. Ma pewna magię, której siła nadal potrafi oddziaływać.

7/10

Radosław Ostrowski

Planeta małp

Jest rok 2029. Na stacji kosmicznej Oberon przeprowadzane są badania nad zwiększeniem inteligencji u nielicznych małp. Podczas podróży stacja obserwuje dziwną burzę magnetyczną z tajemniczą wiadomością. Najpierw małpa zostaje wysłana, jednak po jej zniknięciu kapitan Leo Davidson wyrusza na własną rękę za nią. I wpada w pętlę czasową na planetę, gdzie rządzą małpy.

planeta_malp1

Powieść Pierre’a Boulle’a była inspiracją dla serii filmów SF rozpoczętych w 1968 roku przez Franklina J. Schaffnera z Charltonem Hestonem w roli głównej. Film ten oglądałem dość dawno i niewiele z niego pamiętam, więc bez żadnych kompleksów sięgnąłem po remake Tima Burtona z 2001 roku.  I powiem szczerze, że liczyłem na więcej niż dostałem. Dlatego, że reżyser zrobił typowego blockbustera, gdzie fabuła jest tak przewidywalna (Leo, troszkę wbrew swojej woli staje się zbawcą ludzkości, starcie ludzi z rozwiniętymi małpami), że najciekawsze rzeczy zostają pominięte. Świat rządzony przez małpy przypomina państwo totalitarne, gdzie silną władzę ma armia, a ludzie traktowany są jak niewolnicy, mogłaby budzić przerażenie, gdyby bardziej pozwolono na głębszym przyjrzeniu się. Zamiast tego mamy kino akcji ubrane w szaty SF, gdzie musi dojść do ostatecznego starcia miedzy ludźmi a małpami. Po drodze jeszcze mamy nieudolny wątek romansowy miedzy Leo, a kobietą i małpicą oraz kilka mniejszych lub większych bzdur (działający nadajnik Leo, przejście przez rzekę czy absurdalne zakończenie, będące zapowiedzią sequela, który miał jej wyjaśnić). Burton trzyma to pewna ręką, dzięki czemu film da się obejrzeć, jednak efekt jest mocno rozczarowujący.

planeta_malp2

Najlepiej broni się w tym dziele warstwa audio-wizualna. Zdjęcia, zwłaszcza nocne potrafią zrobić dobre wrażenie, podobnie muzyka Danny’ego Elfmana. Największe brawa należą się charakteryzatorom za wygląd rządzących małp – wyglądają one bardzo realistyczne i jednocześnie potrafią one wyrażać emocje mimiką twarzy. Także aktorsko jest tutaj przynajmniej przyzwoicie, choć aktorzy wcielający się w małpy nosili ciężkie kostiumy i byli mocno ucharakteryzowani. Największe wrażenie zrobił Tim Roth w roli brutalnego generała Thade’a, który nienawidzi ludzi i jest gotów ich wymordować. Przyzwoicie sobie radzi Helena Bohnam Carter jako Ari – naukowiec walczący o równe prawa wobec ludzi i małp oraz stanowiący tutaj o humorze Paul Giamatti jako wplątany w walkę handlarz ludźmi Limbo. Cała reszta jest zaledwie poprawna z nijakim Markiem Wahlbergiem na czele.

planeta_malp3

„Planeta małp” to, obok „Jeźdźca bez głowy” największe rozczarowanie ze strony Burtona. Film przede wszystkim nudny, idiotyczny i za mało w nim samego Burtona, jakby nakazano mu rolę zwykłego rzemieślnika. A tego zdecydowanie nie chcę.

5/10

Radosław Ostrowski