Zwierzogród 2

Chyba na żadną kontynuację w tym roku nie czekałem tak bardzo jak na drugą część „Zwierzogrodu”. Bardzo szeroka metropolia mieszająca wszystkie rasy antropomorficznych zwierząt dawała sporą przestrzeń do eksploracji. Plus nasz cudowny niedopasowany duet lis Nick Bajer/królik Judy Hops, którzy działają jako stróże prawa. Jak sobie poradzi nasz duet, którego zaczyna coś zgrzytać?

Bo Bajer to wygadany cwaniaczek, zaś Hops jest aż nadgorliwa w prowadzeniu spraw, nie potrafiąc odpuścić. Tym razem pakują się w o wiele poważniejszą intrygę niż poprzednio. Tym razem wszystko krąży wokół kodeksu Rysiowieckich – rodu założycielskiego miasta, które działa już od 100 lat. Z jakiegoś powodu rękę – nie dosłownie, lecz w przenośni – chce położyć pewien… wąż. Co jest dość niezwykłe, albowiem gady w mieście nie są zbyt powszechnym widokiem. Szczególnie te śliskie, co wiąże się z tajemniczą zbrodnią czasów założenia miasta. Więc nasza para (wbrew przełożonemu, kolegom i częściowo sobie) decyduje się rozwikłać zagadkę.

Wraca duet twórców Byron Howard/Jared Bush i wydawałoby się, że po tylu latach twórcy nie będą mieli zbyt wiele pomysłów na sequel. Bo znowu będziemy mieli komedię opartą na zderzeniu charakterów i kontrastach, przy użyciu stereotypów antropomorficznych zwierzątek? Pomyślcie jeszcze raz. Dość szybko wskakujemy do historii (po krótkim przypomnieniu zakończenia oryginału), gdzie w centrum znajduje się nasz duet. Między nimi nadal jest chemia, ale też są tarcia, które wystawią ich „współpracę” na wysoką próbę. Sama intryga pozwala odkryć inne lokacje jak rodzinna siedziba Rysiowieckich (rysie), górskie krajobrazy, mocno inspirowane Luizjaną dzielnica wodna czy pustynię. Miejscówki są zróżnicowane i pięknie wyglądające – szczególnie finał w opustoszałej dzielnicy gadów. Jednocześnie nie brakuje tu przykład jak bardzo łatwo można zmanipulować społecznością, by wywołać strach, wrogość i uprzedzenia. Szczególnie wobec jednostek wpływowych i przy władzy. Może historia bywa przewidywalna, jednak angażuje swoim tempem, bardzo kreatywnymi pościgami oraz satysfakcjonującym zakończeniem. Nie brakuje powrotu starych znajomych (pan Be, czyli kreci ojciec chrzestny; sprzedający lipne filmy Łasica; leniwiec Flash), lecz nie ma tu żerowania na nostalgii oraz parę zaskakujących odniesień (nie spodziewałem się w animacji Disneya… „Lśnienia” Kubricka). Z kolei nowi bohaterowie (podcasterka Gryzelda Klonowska, nie pasujący do rodziny Ryszard czy podejrzany wąż – Grześ Żmijewski) pięknie uzupełniają się i wnoszą sporo świeżości.

No i nie można nie wspomnieć o polskim dubbingu. Nieżyjącego już Wojciecha Paszkowskiego na stołku reżysera zastąpił Grzegorz Pawlak (głos Flasha), zaś dialogi tłumaczył Jakub Wecsile. Zachowano przekład nazwisk postaci i nazw własnych, które są dość kreatywne. Stare głosy wracają, w tym rewelacyjny duet Julia Kamińska/Paweł Domagała, których ciągle słucha się z przyjemnością. Z nowych głosów najlepiej wypadł zaskakujący Maciej Stuhr (Grześ Żmijewski), trzymający klasę Andrzej Grabowski (Krzesimir Rysiowiecki) oraz żywiołowa stand-uperka Wiolka Walaszczyk (Gryzelda Klonowska). Jest tutaj jeszcze parę zaskakujących epizodów, o których nie chcę mówić, ale odkrywanie ich jest dodatkową frajdą i wielokrotnie łapałem się na tym, że znam ten głos.

Czy warto było czekać na kontynuację „Zwierzogrodu”? Jak najbardziej tak. Twórcy tutaj czerpią w pełni z konwencji buddy movie, mają świetnie napisane postaci, sama animacja jest pełna uroku oraz szczegółów, zaś intryga angażuje. Film daje sporo frajdy najmłodszym oraz tym troszkę starszym, dorównując i nawet przebijając poprzednikowi. A to nie jest łatwa sztuka.

8/10

Radosław Ostrowski

Vaiana 2

Sequeloza kontratakuje, choć w przypadku animacji raczej to nie zaskakuje. Kiedy w 2016 roku pojawiła się „Vaiana”, zbierając (głównie) pozytywnie opinie i zgarniając sporo piniądzorów, kontynuacja wydawała się nieunikniona. Bez twórców poprzedniej części, pierwotnie planowana jako serial, jednak ostatecznie powstał z tego film kinowy. No nie tak dobry jak poprzednik, ale czy warty polecenia?

Druga część dalej skupia się na naszej Vaianie, będącą przewodniczką swojego ludu. Dziewczyna próbuje znaleźć ślady innych plemion, jednak bez sukcesów. Do czasu, gdy znajduje na jednej z wypraw pewien dzban z rysunkami. To daje pewną poszlakę, ale – jak zawsze – wplątują się przodkowie i bogowie. Vaiana niejako dostaje zadanie od ducha wielkiego nawigatora. Musi znaleźć wyspą schowaną przez paskudnego boga w wielkiej chmurze burzowej, by zjednoczyć wszystkie ludy oceanu. Jeśli nie, przestaną istnieć, więc stawka jest więcej niż wysoka. Dziewczyna zbiera do wyprawy świnkę oraz kurę, a także trójkę oryginałów: zrzędliwego dziadka, lecz świetnego ogrodnika Kele, budująca statki Lota i mający zajawkę na Mauiego historyk Moni.

Sama historia nie jest jakoś zaskakująca, a znając proces produkcji spodziewałbym się czegoś bardziej chaotycznego, bałaganiarskiego i pozbawionego sensu. „Vaiana 2” nie pasuje do tego obrazka, choć trochę czuć serialowy rodowód. Początek, gdzie mamy przeplatane losy naszej protagonistki i Mauiego (osobno), może być dość dezorientujący, zaś piosenki śpiewane nie mają takiej mocy jak w pierwszej części. Jest tu parę nowych postaci (trójka pomagierów, którzy początkowo się nie dogadują; tajemnicza pani wampirów Matangi), wracają starzy znajomi (w tym wściekli wojownicy Kakamora), zaś pojawiają się kompletnie nowe rejony. O dziwo wygląda to całkiem przyzwoicie, z paroma olśniewającymi momentami wizualnymi (pieśń motywacyjna Maui).

Dla mnie jednak druga część jest całkiem niezłą produkcją, której mi brakowało większego zaskoczenia. Są tu fundamenty pod potencjalną kontynuację, przesłanie jest jasne, lecz produkcja jest ewidentnie skierowana dla młodszego widza ode mnie. Ja parę razy się nudziłem przez parę powtarzalnych gagów i przewidywalny przebieg wydarzeń.

6/10

Radosław Ostrowski

Tarzan

Nie od dziś wiadomo, że kino czerpie między innymi z literatury. Do tego stopnia, iż niektóre postacie pojawiały się w różnych formach: od Sherlocka Holmesa przez adaptacje sztuk Szekspira po superbohaterów z komiksów. Równie chętnie adaptowanym bohaterem był Tarzan – postać z cyklu powieści Edgara Rice Borroughsa. Chociaż w ostatnim czasie raczej nie wywoływał takiej ekscytacji jak w latach 30. czy 40. Prędzej czy później musiała powstać animowana wersja przygód Człowieka Małpy, do czego doszło w roku 1999 u Disneya.

Sama historia zaczyna się znajomo: rodzina z synem opuszczają płonący okręt i trafiają gdzieś na afrykańską wyspę. Tam udaje im się zbudować dom oraz w miarę normalnie funkcjonować (zważywszy na okoliczności). Ale szczęście nie trwa długo, gdyż dorośli zostają zabici przez geparda. Jednak niemowlę zostaje uratowane przez małpią samicę – Kalę. Chłopak wyrastał wśród małp jako Tarzan i próbował się odnaleźć w środowisku. Lubił pakować się w tarapaty, ale zaprzyjaźnił się z siostrzenicą Terą oraz słoniem Tantorem. Jego sytuacja zmienia się pod wpływem dwóch wydarzeń. Po pierwsze, zabija geparda. Po drugie, przypadkowo trafia na grupę… ludzi.

Za animowanego „Tarzana” odpowiada duet Chris Buck/Kevin Lima. Pierwszy później stworzy m.in. „Krainę lodu”, drugi przerzuci się z animacji na filmy aktorskie pokroju „102 dalmatyńczyków” czy „Zaczarowanej”. Sama historia człowieka wychowanego w świecie zwierząt, który zostaje zderzony z cywilizacją jest właściwie samograjem i w zasadzie nie do spieprzenia. Mamy parę znajomych elementów z innych animacji Disneya pokroju rozbrajających złodziei drugiego planu (bardzo wygadana Tera i dość nerwowy Tantor) czy wpadających w ucho piosenek Phila Collinsa, pełniących rolę komentarza do wydarzeń. Kreska mieszająca drugi i trzeci wymiar zestarzała się z godnością, zaś akcja ma swoje świetne momenty (ucieczka Jane przez pawianami, Tarzan ślizgający się po gałęziach niczym na deskorolce).

Problem jednak w tym, że „Tarzan” nie potrafił mnie za bardzo zaangażować. Dla mnie pewnym problemem było zadziwiająco szybkie tempo. Może doprecyzuje: mamy sporo czasu w pierwszej połowie, gdzie Tarzan przebywa z małpami. Jednak w momencie poznania Jane, czyli ekscentrycznej, zafascynowanej małpami córce profesora coś dziwnego się dzieje. Wszystko zaczyna dziać się za szybko: od romansu przez rozdarcie Tarzana aż po finałową konfrontację między myśliwym/ochroniarzem a naszym bohaterem. Nie brakuje tu mrocznych momentów jak walka Kali z gepardem, co bardzo mnie zaskoczyło.

„Tarzan” jest ostatnim filmem z okresu renesansu Disneya i jest całkiem przyzwoitym kawałkiem animacji. Nie zaskakuje może fabularnie, role głosowe są solidne, technicznie też dobrze się trzyma, lecz brakuje jakiejś iskry. Czegoś elektryzującego, co pozostałoby ze mną na dłużej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Vaiana: Skarb oceanu

Parafrazując Forresta Gumpa: Oglądanie animacji Disneya jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, na co trafisz. W zasadzie po kupnie Pixara wytwórnia Myszki Miki mogłaby w zasadzie zrezygnować z tworzenia animacji, jednak ta wewnętrzna rywalizacja jest im potrzebna. By pobudzić kreatywność czy coś takiego. Co przynosi efekty w postaci pierwszej „Krainy lodu”, „Ralpha Demolki” czy „Zwierzogrodu”. A jak się w tym wszystkim odnajduje „Vaiana”?

Tym razem trafiamy na jednej z wysp na Polinezji, gdzie mieszka córka wodza Moana. Wysepka jest niemal samowystarczalna: ryby, owoce z drzew i palm. No jakby jesteśmy w raju. Ale dziewucha cały czas czuję zew morza. Że musi wypłynąć poza wyspę, jednak każda jej próba kończy się niepowodzeniem. Jednak sytuacja na wyspie zaczyna się pogarszać. Nagle ryby nie są wyławiane, owoce zaczynają się psuć, zaś drzewa obumierają. Wszystko, że dawno, dawno temu pewien półbóg Maui wykradł serce bogini-wyspy Te Fite. Ale uciekając półbóg został strącony, zaś serce przepadło. W końcu Moana decyduje się wyruszyć w morze, znaleźć Mauiego oraz przywrócić serce bogini Te Fite.

Za „Vaianę” odpowiada duet John Musker/Ron Clements, którzy byli odpowiedzialni za produkcję z okresu renesansu Disneya w rodzaju „Małej syrenki” i „Aladyna”, a także niedocenionej „Planety skarbów”. Tym razem poszli w pełną animację komputerową (wcześniej mieszali animację 3D z 2D w „Planecie skarbów”). Sama historia jest prosta, gdzie zdeterminowana (oraz pełna marzeń i nadziei) dziewczyna razem z półbogiem muszą niejako uratować świat. Problem w tym, że nasz Maui ma pewne problemy z pewnością siebie i – jak na boga-celebrytę przystało – bywa strasznie kapryśny. Ta dynamika między nimi (plus jeszcze jeden z tatuaży) jest prawdziwym sercem tego filmu, pokazując jak wiele są w stanie osiągnąć. Nawet jeśli jest to przewidywalne, angażuje emocjonalnie.

Nie oznacza to jednak, że filmowi brakuje skali godnej blockbustera: od świetnego wstępu przez wejście do krainy potworów z bardzo lśniącym… krabem aż po konfrontację z Te Ka. O ucieczce przed statkiem morskich piratów z… kokosów nawet nie wspominam. Oczywiście pojawiają się typowe elementy dla tego typu produkcji: od chwytliwych piosenek z mocno etnicznym zabarwieniem przez robiącego za śmieszka zwierzaka (kurczak Heihei z dużymi oczami) aż po bardzo piękną stylistykę. Humor też działa (jak ocean umieszczający z powrotem Moanę czy lekkie docinki), choć są pewne drobne momenty spowalniające tempo.

To wszystko jednak działa dzięki świetnemu duetowi Auli’i Cravalho/Dwayne Johnson. Ona ma w sobie masę uroku, determinacji i wdzięku, próbująca zawalczyć o swój lud. On zaś robi wrażenie pewnego siebie luzaka/twardziela, jednak pod nią kryje się bardzo chwiejny, niepewny siebie wojownik. Świetnie się uzupełniają, przez co ich los mnie obchodził. Szoł skradł w drobnym epizodzie Jermaine Clement w roli kraba Tamatoa (scena śpiewana i jego świecące skarby sprawiają, że całość wygląda niczym w dyskotece), zapadając najmocniej w pamięć.

Pierwsza „Vaiana” to kolejna z zaskakujących pereł w filmografii Disneya ostatnich lat. Bardziej przygodowe kino w starym stylu, z chwytliwymi numerami, wyrazistą parą pozytywnych bohaterów. Do tego osadzenie w mniej znanej kulturze i mitologii dodaje pewnej unikatowości. Czuję, że jeszcze wrócę do tego świata.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dziwny świat

Coś Disney chyba dostał zadyszki, a produkowane przez nich filmy niespecjalnie znajdują swoją widownię. Czy to za mocna konkurencja, słaby (albo wręcz ledwo istniejący) marketing, zbyt duże budżety albo umieszcza tytułu jednocześnie w kinach oraz na platformie streamingowej – przynajmniej w latach 2020-22. Największą wpadką komercyjną Disneya w zeszłym roku był animowany „Dziwny świat” z ponad 180-milionowym budżetem, który w kinach zwrócił zaledwie połowę tej sumy. Słabiutko. Zwłaszcza, że ten film jest jedną z lepszych rzeczy z fabryki Myszki Miki.

Akcja skupia się na miasteczku Avalonia, otoczonymi przez góry i chyba odizolowane od reszty. Tutaj też mieszka Jaeger Klan, który postawił sobie za cel odkrycie krain za górami. Odkrywca i poszukiwacz przygód tak ostro trenował, że nic nie jest w stanie go powstrzymać. Nawet wyszkolił do tego swojego syna Oskarda, choć ten raczej nie ma takiego entuzjazmu. W trakcie jednej z wypraw ekspedycja znajduje tajemniczą zieloną roślinę (pando) i doprowadza do rozłamu. Jaeger rusza dalej, a cała reszta wraca z pando. Po 25 latach Oskard prowadzi farmę z pando, które jest głównym źródłem energii całego miasta. Ale roślina zaczyna tracić siły, jakby była atakowana przez chwasty. Dlatego prezydent Avalonii organizuje ekspedycję do serca pando, by je ocalić i Oskard wyrusza ratować świat.

Od pierwszych scen widać, że „Dziwny świat” zadziwia. Sam początek i poznanie miasteczka w formie kina z lat 50. oraz stylistyce bardziej pulpowych komiksów (wszystko w formie animacji 2D) łapie w swoje sieci. A jeszcze jak poznajemy samo miasteczko już po odkryciu pando wygląda niczym zrobiona przez fana retrofuturyzmu. Design pojazdów, latających maszyn robi wrażenie. Ale najlepsze zaczyna się podczas ekspedycji i trafienia na nowy świat, jakby żywcem wzięty (tylko w bardziej psychodelicznej formie) z „Podróży do wnętrza Ziemi” Juliusza Verne’a. To wszystko jest tak barwne, z pokręconymi istotami (różowe pterodaktyle!! niebieski, galaretkowaty towarzysz!!) jakich nie widziałem od dawna.

Sama fabuła jest pełna znajomych klisz, bo – oczywiście – mamy tutaj trudną relację ojca z synem, gdzie każdy z nich ma inny plan na przyszłość tego drugiego. Oczywiście, że po drodze trafiamy na uznanego za zmarłego Jaegera, który nadal podąża za swoją obsesją. I, oczywiście, wszystko okaże się zupełnie czymś innym niż się wydaje. Wciąga ta historia strasznie, nawet jeśli na końcu idzie w znajomym kierunku. Jeśli do tego wrzucimy jeszcze świetną, w duchu klasycznej przygody muzykę Henry’ego Jackmana oraz równie udany oryginalny dubbing, gdzie najbardziej błyszczy duet Dennis Quaid/Jake Gyllenhaal (czyli Jaeger i Oskard), powstaje prawdziwa mieszanka wybuchowa.

„Dziwny świat” utrzymuje (tak jak „Raya i ostatni smok„) bardzo wysoki poziom animacji Disneya. Studio Myszki Miki przypomina, że może stanowić konkurencję dla Pixara, czy DreamWorks w tworzeniu niezwykłych światów oraz tworzeniu zabawy dla dzieci i dorosłych. Podchodziłem sceptycznie, a dostałem najlepszy film przygodowy od lat.

8/10

PS. Tak, jest w tym filmie bohater LGBTQ, czyli syn Oskarda, Florian. Jeśli kogoś boli pewna tylna część ciała, to jego relacja z partnerem jest bardzo delikatnie poprowadzona, więc wszelkie kontrowersje były nieuzasadnione.

Radosław Ostrowski

Kraina lodu II

Disney w XXI wieku raczej pozostawał w cieniu swojej konkurencji w postaci Pixara czy DreamWorks. Jednym z nielicznych strzałów w katalogu ich animacji był „Kraina lodu” z 2012 roku, która przywróciła animowany oddział Myszki Miki do gry. Inspirowana „Królową śniegu” baśń oczarowała wszystkich audio-wizualnie („Let It Go”!!!!), paroma zaskakującymi twistami oraz przesłaniem. Aż dziwne, że na ciąg dalszy tej historii trzeba było czekać 7 lat. Choć pytanie brzmi, czy potrzebowaliśmy kontynuacji?

Wracamy do Arrendell, gdzie rządzi królowa Elsa (to ona ma w/w Moc) z siostrą Anną. Wszystko wydaje się przebiegać spokojnie, ale – jak wszyscy pamiętamy – spokój nigdy nie jest dany na zawsze. I w mieście żywioły zaczynają wariować, zaś Elsa słyszy dziwny głos. Do kogo należy? Czego chce? I jaki związek z tym wszystkim ma Zaklęta Puszcza, co spowija ją mgła? Sprawę trzeba wybadać, inaczej nie będzie żadnego domu. Elsa razem z Anną i jej przyjaciółmi (Kristoff, renifer Sven oraz bałwanek Olaf) wyrusza do puszczy, by znaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania.

Druga część nie skupia się na budowaniu postaci oraz relacji między nimi. Tutaj twórcy bardziej rozwijają ten świat, zapuszczając się w nowe miejsca. Co się stało w Zaklętej Puszczy? Czemu żywioły są nadal rozgniewane na Arrendell? Brzmi jak rozwiązywanie tajemnicy, której żadna z sióstr nie jest świadoma i stanowi duże zagrożenie. Powoli poznajemy kolejne tajemnice, uwięzionych w puszczy rodowitych mieszkańców oraz żołnierzy królestwa. Jednocześnie nasz bardzo nieśmiały Kristoff będzie próbował się oświadczyć Annie (i przez większość czasu nie radzi sobie z tym), zaś Olaf – jak to bałwan – jest uroczy oraz zabawny. Jak mówiłem, postacie nie za bardzo się rozwijają, tylko podążają za akcją. Ta jest poprowadzona nieźle, chociaż niespecjalnie też zaskakuje (poza brakiem antagonisty, chyba że za takiego uznamy przeszłość). Jak poprzednio mamy wstawki musicalowe – inaczej Disney nie byłby sobą – jednak piosenki są zaledwie poprawne.

Nadal wizualnie jest zachwycająco, choć zimową aurę zastąpiła jesień. Wrażenie robią nie tylko animowane postacie i zwierzęta (stada reniferów wyglądają cudnie), ale dla mnie prawdziwą perłą było przedzieranie się Elzy przez burzowe morze czy odkrycie tajemnicy we wnętrzu „jaskini”. Ilość szczegółów jest niepojęta, zaś użycie mocy dziewczyny jeszcze bardziej czaruje. I nawet jak do akcji wkracza magia, także nie brakuje małych fajerwerków (głównie fioletowych ogni), co nie pozwoli się znudzić najmłodszym kinomanom.

Nie będę udawał, że druga „Kraina lodu” oczarowała mnie tak jak pierwsza część. Bo tak nie jest, ale nie żałuję czasu spędzonego przy tym tytule. Nadal jest w nim pewna magia (lub jakby rzekł mistrz Yoda: „Moc silna tu jest”), kilka cudnych scen i satysfakcjonujący finał. Jedno, co mnie dziwi to ogłoszenie kontynuacji przez Disneya, bo nie wiem dokąd jeszcze możemy pójść z tymi postaciami. Ale Disney nie takie kontynuacje robił, co potrafiły pozytywnie zaskoczyć.

7/10

Radosław Ostrowski

Księga Boby Fetta

Kolejny serial osadzony w uniwersum Gwiezdnych wojen. Zanim jednak sięgnę po „Andora”, zrobię sobie parę kroków do tyłu i sięgnę po inne produkcje z tego świata na małym ekranie. Jak pamiętamy z „Powrotu Jedi” Boba Fett – łowca nagród podczas walki na Morzu Wydm spadł w szponu bestii zwanej Sarlakiem, a ten go przeżuwał i trafił dłuuuuuuuuuuuuuuugie lata. Pojawił się w drugim sezonie „Mandalorianina” trochę starszy, ale nadal potrafił łoić tyłki i być prawdziwym złodupcem. Pod koniec tego dzieła przejął tron po Jabie the Hutt, teraz mieli sprawdzić co dalej się działo.

boba fett1

Akcja „Księgi Boby Fetta” toczy się zarówno po wydarzeniach z „Mandalorianina”, ale też przed oraz równolegle z poprzednią produkcją Jona Favreau. Fett razem z towarzyszącą mu Fennec Shand próbuje rządzić półświatkiem na planecie Tattoine. Nie chce jednak robić tego twardą ręką czy terrorem, lecz chcąc zaskarbić sobie szacunek. Reszta ważnych graczy ma na temat inne zdanie, co potwierdza próba zamachu przez wynajętych zabójców. Kto i dlaczego? Pojawia się jeszcze nowy gracz, zajmujący się handlem przyprawą. Ciekawe, czy w tym świecie też się ta substancja nazywa melanż. 😉 Sytuacja staje się na tyle poważna, że prosi o pomoc… Mandalorianina.

boba fett2

Historia, choć trwa tylko 7 odcinków, jest dość poszatkowana. Sporo miejsca (gdzieś do 4 odcinka) zajmują retrospekcje, pokazujące wyrwanie się z gardła Sarlaca, przebywanie na pustyni z klanem Tuscenów, wreszcie uratowanie Shand oraz odzyskanie statku. Dzieje się dużo, choć początkowo to wszystko wydaje się bardzo chaotyczne. Jakby twórcy (scenarzysta i showrunner Jon Favreau oraz ekipa reżyserów pod wodzą Dave’a Filoni oraz Roberta Rodrigueza) bała się czegoś pominąć. To sprawia, że tempo jest bardzo nierówne. Powoli budowany świat dookoła, który poznajemy szybko i skrótowo, miasto w zasadzie to jedna ulica z kasynem oraz siedzibą burmistrza (pałac Boby/Jabby jest poza nim), co wygląda dość tanio. Jasne, po drodze poznajemy inne miejsca (głównie w retrospekcjach Boby), zaś sceny potrafią złapać za gardło swoim tempem oraz inscenizacją (napad na pociąg z Tuscenami czy finałowe starcie w mieście).

boba fett3

W ogóle sceny z przeszłości, gdzie osłabiony Fett trafia do plemienia Tuscenów najpierw jako niewolnik, by następnie stać się członkiem klanu interesowały mnie najbardziej. Powolne odzyskiwanie sprawności fizycznej, walka z potworami czy brawurowy atak na pociąg wciągały świetnie. Sceny bardziej dziejące się teraz wydają się szybko zawiązywane (choć główny prowodyr zamieszania nie jest do finału ujawniany). Do tego postacie poboczne w zasadzie robią za tło (burmistrz, szefowa kasyna, młodociany gang), a w dwóch przedostatnich odcinkach Fett w ogóle się nie pojawia. Dlaczego? Bo w piątym i szóstym odcinku „Księga Boba Fetta” zmienia się w… „Mandalorianina”. Dowiadujemy się, co stało z Din Djarinem, Grogu (nawet widzimy jak szkrab trenuje pod okiem Luke’a Skywalkera). Samo w sobie nie jest to niczym, ale to przecież nie o tym miał być ten serial. Wszystko kończy się strzelaniną w dość chaotycznym stylu, dając trochę zbyt wiele fan service’u, który wydawał mi się zbędny. Po co? Na co to komu? Nie można było z tym poczekać do 3. serii przygód Mando?

boba fett4

„Księgi Boba Fetta” wywołują bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony chce rozwijać znajome uniwersum, ale z drugiej za mocno patrzy za siebie. I to mocno podcina mu skrzydla w rozwinięciu swojego potencjału. Niby bawiłem się dobrze, ale poczucie niedosytu pozostało.

7/10

Radosław Ostrowski

Light & Magic

Każdy człowiek interesujący się kinem słyszał o skrócie ILM. Pod nim kryje się najstarsza firma zajmująca się efektami specjalnymi, choć kiedy została założona miała jeden cel: pracę nad „Gwiezdnymi wojnami”. Tymi pierwszymi, bo George Lucas nie mógł znaleźć nikogo, kto by sfinansował film (co się potem zmieniło), ale też firmy od efektów specjalnych, którzy byliby w stanie zmaterializować jego wizję.

light & magic2

Między innymi o tym opowiada mini-serial dokumentalny „Light & Magic”. Reżyser Lawrence Kasdan przedstawia losy firmy od początków aż do dnia dzisiejszego. Udało się zebrać nie tylko reżyserów, ale też osoby istotne dla historii tego studia, m.in. Johna Dykstrę, Richarda Endlunda, Dennisa Murrena, Phila Tippetta, Johna Knolla. Ale cała ta opowieść pokazuje kilka różnych aspektów. Zarówno jak doszło do zderzenia osób z różnych światów i środowisk, którzy zafascynowani kinem zaczęli tworzyć absolutnie nowatorskie efekty specjalne. Choć początki nie były łatwe i wydawało się, że ze współpracy z nową ekipą a Lucasem skończy się tragedią. Były zbudowane modele, maszyny do użycia (m.in. kamera motion control), ale po pojawieniu się w hangarze po zakończeniu zdjęć, cóż, nie było żadnych ujęć z użyciem tych rzeczy. Czasu było bardzo niewiele i to wymusiło na Lucasie stworzenie… czegoś na kształt struktury oraz zarządzania tym uzdolnionym zespołem. Niby znamy, ale te fragmenty miejscami oglądało się jak thriller.

light & magic1

Ciągłe szukanie pomysłów i udoskonalanie technologii, by schować pewne drobne wady (linie na dorysówkach, czyli matte pantings), które mogą zepsuć iluzję, zasuwanie niemal 18 godzin na dobę – to wszystko pokazuje jak czasem pod wpływem presji lub sugestii mogą powstać rzeczy zaskakujące, a nawet genialne jak choćby pas asteroid w „Imperium kontratakuje” zrobiony zarówno ze styropianowych modeli oraz… ziemniaków. Albo pod wpływem sugestii, którą kończył zdaniem „Pomyśl o tym”. Czasami to wystarczyło do szukania czegoś innego. Zadziwiające jak czasami nie trzeba zbyt wiele, by wymyślić coś niezwykłego, choć wymaga to wiele wysiłku.

light & magic4

Kasdan mając do dyspozycji masę materiałów archiwalnych, gdzie pokazany jest zarówno sprzęt oraz przygotowania do realizacji konkretnych scen oraz masę rozmówców nie boi się tego użyć. Włącznie ze scenami filmowymi, co jeszcze bardziej pokazuje jak wielką robotę wykonywali kolejny twórcy. Z czasem jednak wszystko się zmieniało, wielu ludzi odeszło, ale pojawili się nowi. Ludzie zafascynowani ich pracą (najczęściej padającym tytułem były „Gwiezdne wojny”), zaczęli budować kolejne cegiełki, co skończyło się m.in. powstaniem Pixara (to był dział grafiki komputerowej, który działał sześć lat i potem został sprzedany, gdyż ekipa chciała robić filmy animowane) czy Photoshopa.

light & magic3

Wreszcie stało się to, co nieuniknione, czyli coraz bardziej rozwijająca się technologia komputerowa, której wpływ był większy niż ktokolwiek (oprócz gościa nazwiskiem George’a Lucasa) przewidział. Najpierw od amorfizacji, czyli metamorfozy z człowieka w cokolwiek innego jak w przypadku „Willowa” oraz kolejnych przesuwanych granic jak wodna istota w „Otchłani”, wreszcie T-1000 z „Terminatora 2” (to nadal wygląda rewelacyjnie), aż do przełomowego „Parku Jurajskiego”. Ten film miał być początkowo zrobiony z efektami przy użyciu animacji poklatkowej, jednak dwóch animatorów komputerowych (Mark Dippe oraz Steve „Spaz” Williams) chcieli spróbować użyć komputerowej animacji. Powoli, opornie, ale się udało, co zmieniło nie tylko koncepcję efektów przy filmie, lecz technologię na zawsze.

light & magic5

Choć o paru rzeczach wiedziałem, to i tak „Light & Magic” było niesamowitym doświadczeniem oraz lekcją historii efektów specjalnych. Jak z małego zespołu powstał tak duży skład, napędzany tylko i wyłącznie siłą wyobraźni. Oraz wizjami reżyserów, pieniędzmi i czas.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Nasze magiczne Encanto

60-ta animacja Disneya – kurde, kiedy to się stało? Po wielu wzlotach i upadkach studio nadal dzielnie się trzyma, nie ustępując konkurencji krajowej (Pixar, DreamWorks, Sony). Ciągle potrafi czarować, pieścić oczy i trzyma poziom, bez poczucia zmęczenia. Nieprawdopodobne osiągnięcie, co pokazała zeszłoroczna „Raya i ostatni smok”, a także ich najnowsze dzieło.

Tak jak we wspomnianej „Rai”, „Encanto” eksploruje kolejną mniejszość etniczną, tym razem osadzając w niby-współczesnej, ale quasi-baśniowej opowieści rodzinnej. Nie jest to zwykła familia, lecz rodzina Madrigal, której członkowie posiadają Dar – nadludzką moc (inną dla każdej osoby). Wszystko zaczęło się, gdy nestorka rodu uciekła razem z rodziną (mąż + 3 dzieci) w góry. Niestety, podczas ucieczki zginął jej mąż i wskutek działania świecy powstaje domostwo Castila, zaś w okolicy zbudowane zostaje miasteczko. Od tej pory każdy członek rodziny otrzymuje moce, pomagające służyć społeczności. Wszystko widzimy oczami Mirabel, która jako jedyna żadnego daru nie posiada, przez co troszkę jest widziana jako odrzutek. Tak samo jak widzący przyszłość Bruno, o którym się nie mówi.

Wydaje się, że magia oraz wszelki dobrobyt są w najlepszym porządku. Jednak dziewczyna podczas uroczystości otrzymania Daru przez młodego Antonio ma wizję niszczącego się domu oraz wyparowującej magii. Czyżby wszystkim groziła katastrofa? I dlaczego nikt jej nie wierzy? Mirabel musi wyjaśnić całą sprawę, ale bez wsparcia najbliższych będzie to bardzo trudno.

„Encanto” idzie w stronę realizmu magicznego, zmieszanego z historią obyczajową oraz – a jakże by inaczej – wstawkami muzycznymi. Wszystko to by opowiedzieć o konflikcie między służeniu innym w ramach posiadanego daru (filozofia babci) i wsparciu rodziny a byciu sobą. Bo w którymś momencie ta presja zadowolenia najbliższych staje się sporym balastem, co zaczyna zauważać Mirabel (nie jest to jednak powiedziane wprost, lecz za pomocą… piosenek – fantastycznych). A wszystko skryte jest aurą tajemnicy, związaną z wizją tego, o którym się nie mówi. Odkrywane jest to powoli, lecz bardzo konsekwentnie, pozwalając bliżej poznać każdego członka rodziny (nawet jeśli nie daje mu się zbyt wiele czasu) – głównie skupiając się na babci, Mirabel, jej siostrach oraz ukrywającym się Bruno.

I twórcy zgrabnie balansują między poważnym dramatem a ciepłą, niemal baśniową komedią. Wygląda to przepięknie, ze świetnie wykonanymi scenami muzycznymi (przedstawienie członków rodziny przez Mirabel, dylematy siłaczki Luisy), gdzie nie brakuje popisy kreatywnej wyobraźni. Humor troszkę grany jest dzięki slapstickowym gagom (w czym mocno pomaga sam dom), jednak jest tylko dodatkiem. Bo tak naprawdę chodzi tu o zderzenie tradycji, która tak naprawdę staje się formą opresji oraz dążenia do perfekcji w celu ochrony Daru (postawa babci – dawno nie widziałem na ekranie tak toksycznej matrony) a nie posiadającą go – przez co gorszą – Mirabel. Ta odkrywa kolejne sekrety, dostrzega „pęknięcia” w rodzinie, czy to jednak doprowadzi do scalenia rodziny i przewartościowania pewnych rzeczy?

Niby film podąża znajomymi ścieżkami oraz tropami, ale potrafi zaangażować, oczarować wizualnie, a także czuć w tym serce. Brzmi również świetnie, co jest zasługą muzyki oraz dubbingu. Magia w studiu Myszki Miki nadal istnieje, co dla nas jest tylko korzyścią.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Raya i ostatni smok

Kiedy ostatni raz mnie zachwyciła animacja Disneya? To była pierwsza „Kraina lodu” (Pixara nie biorę pod uwagę, bo Disney tylko go dystrybuuje) i wydawało się, że w rywalizacji między fabryką Myszki Miki a kreatywnymi szaleńcami z Pixara zwycięzcą musi być ten drugi. I choćby nie wiadomo co wymyślali, czarowali, panowie od Disneya nie mają takiej mocy. Jednak od czasu do czasu nawet oni potrafią zaskoczyć. Jak w przypadku „Rai i ostatniego smoka”.

Jak sam tytuł wskazuje, główną bohaterką jest Raya, a akcja osadzona jest w świecie z chińskiej mitologii. Dawno temu (jakieś 500 lat) był jeden zjednoczony kraj nad rzeką oraz masa smoków, dbających o to, by ludziom żyło się lepiej. Pojawiły się jednak na świecie paskudne Drummy, co zamieniały wszystko w kamień. Smokom jednak udało się uratować ludzkość po stworzeniu Smoczego Kamienia, jednak wszystkie smoki zamieniono w kamień. A ludzie – no cóż – pozostali ludźmi, podzielili się i chcą przejąć przedmiot dla siebie. To doprowadza do zniszczenia kamienia, który pilnował lud Serca oraz zamienienia ludzkości w kamień. Prawie całej ludzkości, więc nasza Raya wyrusza do wszystkich krain, by połączyć artefakt i uratować świat. Oraz odnaleźć ostatniego smoka, który – według opowieść – przeżył.

Brzmi znajomo? „Raya” to sklejka znajomych elementów kina fantasy i przygodowego zmieszanego z kulturowymi elementami Wschodu. I już słyszę głosy, że film został celowo zrobiony, by podbić chiński rynek. Ale mimo korzystania ze znajomych szablonów oraz schematów jest to zaskakująco poważny film Disneya, gdzie humor nie jest wrzucony na siłę (wynika z sytuacji), zaś postaci będącej comic reliefem zwyczajnie brak. Zaskoczeni? Bo ja bardzo. Klimatem miejscami troszkę to przypomina „Indianę Jonesa” (przynajmniej na początku), tylko ze smokami oraz w świecie Wschodu. Głównie z jednym smokiem, który wygląda zjawiskowo oraz dołączającymi do tej pary resztą drużyny. I to dość wariackiego składu: od młodego chłopca-kucharza przez samotnego wojownika po niemowlaka-złodzieja z gangiem małpek. Choć te postacie nie są dokładnie opisane, to jednak wiemy na tyle dużo, że ich los mnie obchodził.

Jeszcze bardziej ciekawy był fakt, że nie ma tutaj postaci jednoznacznie moralnej, czyli chodzącego dobra lub zła. A także skupienie na relacjach między osobami i zmienna dynamika w chwilach wyciszenia oraz spokoju. Najbardziej interesujący był zarówno interakcja między nieufną Rayą a bardziej otwartą, niemal przypominającą dziecko smoczycą oraz zaznaczona w retrospekcji więź między dziewczynką a Namaari. W tym drugim przypadku wydawało się, że spoiwem będzie fascynacja smokami, jednak doszło do zdrady oraz nienawiści. Czy jest z tego wyjście? Tak, ale wymaga sporo wysiłku oraz przełamania uprzedzeń, co pokazuje finał.

Tak mówię o wątkach fabularnych oraz bardzo mądrym przesłaniu, ale jak to wygląda? Disney w niczym nie ustępuje konkurencji i sama animacja jest zachwycająca, pełna kolorów oraz imponujących detali. Zaś kiedy dochodzi do scen akcji, jest to coś, co najbardziej przyciągnie uwagę dorosłych. Choreografia walk w niczym nie ustępuje współczesnym filmom akcji i jest pokazana bardzo czytelnie. Nie ważne, czy do gry wchodzi broń biała czy pięści, prezentuje się to świetnie, przez co dorośli nie będą się nudzić. A jak jeszcze zagra muzyka Jamesa Newtona Howarda, odlot będzie gwarantowany i nie wyjdzie wam to z uszu.

Naprawdę jestem zaskoczony, że jeszcze Disney potrafi przypomnieć sobie, iż – cytując jeden z ich filmów – „ma tę moc”. „Raya” jak żadna inna animacja z tego roku obudziła we mnie wewnętrzne dziecko, poszukujące po prostu zabawy oraz wielkiej przygody. Bardzo przyjemna niespodzianka z mądrym morałem, nie rzucanym prosto w twarz.

8/10

Radosław Ostrowski