Lombard

Polskie kino dokumentalne od wielu dekad jest zauważalne na świecie, a także jest doceniane przez naszą widownię. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie, bo dzięki nim można poznać mniej znane miejsca lub pokazać coś znajomego z innej perspektywy. Do tego grona można wpisać „Lombard” Łukasza Kowalskiego z roku 2022.

lombard1

Jesteśmy w Bytomiu na ulicy Wytrwałych 1. Kiedyś znajdowała się tam Biedronka, lecz teraz znajduje się lombard. Takie miejsce, gdzie można oddać/kupić różne przedmioty: blender, kryształy, zabawki, używany sprzęt AGD. Problem jednak w tym, że czasy świetności tego interesu minęły, a same miasto coraz bardziej biednieje. To mocno odbija się na właścicielach – Wieśku i Joli, będący ze sobą w kilkuletnim związku. Do tego stopnia, że ich spółka znajduje się na krawędzi. Czy jest szansa na wyjście z tej sytuacji?

lombard2

Reżyser przygląda się tytułowemu lombardowi, gdzie niby jest masa różnych rzeczy do kupna i mało chętnych. Okolica jest praktycznie coraz bardziej ubożeje, więc jest dużo rzeczy do sprzedaży (także przez Internet), ale kupców niezbyt wielu. Przez co różnica między właścicielami a klientami nie jest aż tak wielka. Każdy mierzy się tu z własnymi problemami: trudnymi relacjami z najbliższymi, biedą, samotnością i walką o utrzymanie się na powierzchni. Ale jeśli ktoś spodziewa się depresyjnego, mrocznego obrazku z prowincji, trafił pod zły adres. Zaskakująco sporo jest tu humoru, ciepła oraz empatii, wynikającej ze zrozumienia trudnej sytuacji. Wtedy różnica między klientami a pracownikami lombardu jest praktycznie żadna.

lombard3

Wszystko wygląda tak jakby kamera obserwowała codzienność dnia. Otwieranie, rozmowy z klientami, wreszcie dynamika między Jolą a Wieśkiem. Czuć tą miłość i zaangażowanie, ale także pewną frustrację i bezsilność. Czy będzie z czego żyć po opłaceniu najmu oraz rachunków? Czy ten związek przetrwa? Wszystko znajduje się w stanie zawieszenia, nagle się urywając. Krótki czas trwania filmu (niecałe 90 minut) jest tu bronią obosieczną. Z jednej strony czas mija szybko i nie czuć znużenia, z drugiej chciałoby się lepiej poznać klientów oraz samej okolicy. Tu można było z tego więcej wycisnąć.

lombard4

To jest całkiem przyzwoity dokument, gdzie wchodzimy na chwilę do innego świata, do którego chciałoby się pozostać na dłużej. Mimo poważnych wątków i tematów, film Kowalskiego pozostawia z nadzieją oraz odrobiną optymizmu. Bardzo fascynujący paradoks.

6,5/10

Radosław Ostrowski

20 dni w Mariupolu

Takie dokumenty ciężko się ogląda, a jeszcze ciężej się mówi. Już sam tytuł mówi wszystko – mamy sfilmowane 20 dni z życia obleganego miasta Mariupol. Wszystko sfilmowane przez dziennikarzy Associated Press, a dokładniej pod wodzą reżysera Mstislava Chernova.

20 dni w Mariupolu” jest dokładnie tym, o czym mówi. Reżyser, będący jednocześnie narratorem i uczestnikiem całych wydarzeń. Od momentu ogłoszenia wojny przez Rosję na Ukrainę aż do ucieczki z miasta dzięki konwojowi Czerwonego Krzyża. Po drodze dostaniemy wiele rzeczy, o których potem usłyszał cały świat. Kłamliwej, rosyjskiej propagandzie z ust Botoksowego Dyktatora Kremla Władimira „idi na chuj” Putina. Ataki artyleryjskie, ostrzał z samolotów, gdzie tak naprawdę nigdzie nie jest bezpiecznie. Nawet w piwnicach czy szpitalach, do których trafia coraz więcej ofiar. Ranionych odłamkami, ciężko rannych i umierających. Bez względu na wiek. Otoczeni przez coraz bardziej nacierające wojska rosyjskie, z dnia na dzień sytuacja staje się coraz bardziej dramatyczna. Sytuacji nie pomaga izolacja, odcięcie mieszkańców od gazu, wody, energii elektrycznej. Brak Internetu, ludzie opuszczający swoje domy, wreszcie włamywanie się do sklepów – nadzieja miesza się ze strachem, śmiercią i coraz bardziej namacalną beznadzieją.

Film jest bardzo szorstki, wręcz surowy w formie. Bardzo reporterski, filmowany z ręki, z rzadkimi ujęciami z drona na miasto. Do tego jeszcze niektóre ujęcia zostają pokazanie przez masowe media jako komentarz. Ale najcenniejszy był komentarz samego reżysera. Chernov nie tylko opisuje wszystkie wydarzenia z ekranu, lecz także dzieli się swoimi refleksjami i obawami. Tego, co się dzieje oraz może się wydarzyć – jak od lat Ukraina jest osłabiana przez Rosjan, czy jeszcze spotkają się z rodziną albo czy przyjdzie jakaś pomoc. A to wszystko sprawia wrażenie namacalnego, przerażającego dramatu.

Duszne, niemal klaustrofobiczny dokument pokazujących okrucieństwo wojny. Obdarty z jakiejkolwiek ideologicznej otoczki, jest brutalnie szczery, trzyma za gardło, szarpie, dusi.

Radosław Ostrowski

Sergio Leone – Włoch, który wynalazł Amerykę

Dokumenty o ludziach kina są ciekawe nie tylko z powodu osoby, będącej tematem filmu. Drugim kluczem jest też podejście samego twórcy dokumentu. Włoski reżyser Francesco Zippel zdecydował się zmierzyć z opowieścią o Sergio Leone. Czy jest jakiś kinoman, który nie zna tego nazwiska? Mam nadzieję, że nie, a jeśli tacy się pojawią, powinni koniecznie zobaczyć ten dokument.

Sama forma jest klasyczna jak na dokument – gadające głowy, archiwalne materiały, fragmenty filmów czy kadry z realizacji filmów. Plus jeszcze drobne retrospekcje w formie małych miniatur, które stanowią fajny dodatek. A kim są nasi rozmówcy? To zarówno grający u Leone aktorzy (Robert De Niro, Jennifer Connelly i obowiązkowo Clint Eastwood), współpracownicy (m. in. dźwiękowcy, Ennio Morricone czy współodpowiedzialny za scenariusz „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” Dario Argento), dzieci reżysera, historyk kina, autor biografii (sir Christopher Frayling) oraz reżyserzy zainspirowani jego dziełami i/lub będący jego fanami jak Quentin Tarantino, Steven Spielberg, Martin Scorsese czy Darren Aronofsky. Ale jest też sam Leone – z wywiadów, masy archiwalnych materiałów oraz wypowiedzi.

Pytanie jednak na ile jest to prawdziwy portret, a na ile pewne wyobrażenie samego Leone. Każdy z rozmówców widzi inne elementy i cechy tego twórcy. Dla Spielberga to chłopak zakochany w filmie, co bawi się kinem; dla Quentina Tarantino człowiekiem skupiającym się na gatunku i archetypach, który doprowadza do ewolucji oraz dekonstrukcji; Darren Aronofsky oczarowany jest skupieniem na dźwięku; Clint Eastwood widzi w nim ryzykanta, co podejmuje niebezpieczne akcje i pozwala na odrobinę szaleństwa (cudna opowieść o wysadzeniu mostu przy „Dobrym, złym i brzydkim”); Damien Chazelle dostrzega epicką skalę i rozmach; a Scorsese dostrzega w Leone człowieka łączącego stare hollywoodzkie produkcje z ironicznym humorem.

Te wszystkie różne obserwacje pokazują jedno: to był człowiek pełen pasji, zaangażowania i dzikiej energii. Człowiek kochający kino, podążający za swoją i gotów nawet odrzucić wyreżyserowanie „Ojca chrzestnego” dla swojego opus magnum. Czyli gangsterskiego „Dawno temu w Ameryce”, którego realizacja trwała długo, zaś odbiór w USA… rozczarował i szefostwo wytwórni przemontowało to dzieło. A to w jakimś sensie zabiło samego reżysera, pozbawionego jakiegokolwiek wpływu na tą decyzję. Z masą anegdot, drobiazgów i kapitalnych scen z filmów.

„Sergio Leone” jest w dużej części laurką, ale jednocześnie jest też czymś w rodzaju filmowego testu Rorschacha. Szczególnie w przypadku reżyserów opowiadających o Leone widać to najmocniej. Można się czepiać, że Zippel nie skupia się na prywatnym życiu reżysera, ale chyba nie to było celem. Bo sam tytuł to ewidentny hołd złożony jednemu z największych reżyserów XX wieku i pokazuje jak nadal stanowi silną inspirację. Dla fanów kina to pozycja obowiązkowa.

8/10

Radosław Ostrowski

De Palma

Wytwórnia A24 to jedno z najbardziej znanych studiów, specjalizujących się w kinie niezależnym. W sensie kinie artystycznym, co sięga po wszelkie gatunki: od komedii, komediodramatów przez SF aż po (chyba najczęściej) horrory. Ale w 2015 roku studio zrobiło wszystkim niespodziankę, bo stworzyli… film dokumentalny. Samo w sobie jest dość niezwykłe, tak samo jak bohater tego filmu – Brian De Palma.

de palma1

Zazwyczaj w takich filmach jest tak, że mamy masę gadających głów, sporą ilość archiwaliów oraz kadzenia jaki to bohater tego filmu jest zajebisty. Laurka, wazelina, stawianie WIELKICH pomników za pomocą WIELKICH słów. Reżyserzy filmu – Noah Baumbach i Jake Paltrow – korzystają jedynie z archiwaliów, fragmentów filmów, zaś gadająca głowa jest tylko jedna. Ciekawe, czy zgadniecie czyja. Bardziej przypomina to rozmowę, gdzie nie słyszymy zadawanych pytań, zaś sam reżyser opowiada. O swoim dzieciństwie, młodości i swoim artystycznym dorobku – od krótkich metraży do filmu „Namiętność” z 2012 roku. Jak syn chirurga ortopedy, który bardziej interesował się naukami ścisłymi został reżyserem. Oraz jak dużą inspiracją dla niego był Alfred Hitchcock.

de palma2

Filmowcy (oraz my) mamy duże szczęście, że Brian De Palma jest świetnym gawędziarzem. Potrafi zaserwować wiele rzeczy zza kulis (m. in. o negocjowaniu budżetu na „Carrie”, jak ciężko było nauczyć linijek Orsona Wellesa w „Spytaj swego królika”), pomysłach wizualnych i inscenizacyjnych oraz podsumowuje swoją karierę bez wazeliny. Zarówno o swoich sukcesach („Nietykalni”, „Carrie”), jak i porażkach („Fajerwerki próżności”, „Misja na Marsa”) – artystycznych oraz komercyjnych. Być może dla wielu może być zaskoczeniem, że wiele filmów De Palmy uważanych za klasykę jak „W przebraniu mordercy” czy „Człowiek z blizną” były przez krytykę atakowane za zbyt dużą brutalność i przemoc wobec kobiet. Mało tego, wiele tytułów uznanych za jego najlepsze dzieła jak „Wybuch” czy „Ofiary wojny” poniosły w czasie swojej premiery komercyjną porażkę.

de palma4

Czemu tak się działo? Bo były zbyt mocne, niepasujące do ówczesnych trendów i popularnych rzeczy, bo za bardzo przypominały filmy Alfreda Hitchcocka (zresztą to seans „Zawrotu głowy” rozbudził miłość przyszłego filmowca do kina). „De Palma” jest pełen anegdot, zarówno znanych kinomanom (De Palma pomagał George’owi Lucasowi przy castingu do „Gwiezdnych wojen”, jednocześnie szukając obsady do „Carrie”), przyjaźni z nową generacją twórców takich jak Steven Spielberg, Francis Ford Coppola czy Martin Scorsese albo walkami jakie stoczył z cenzorami (w sensie tą instytucją od przyznawania kategorii wiekowych), producentami (m. in. przy pracy nad „Mission: Impossible”).

de palma3

By nie było tak słodko, jest parę pierdółek. Przede wszystkim jest on… za krótki. Ale jak dwie godziny mogą być za krótkie? Bo De Palma o wielu swoich filmach trochę opowiada zbyt pobieżnie, szczególnie tych powstałych po 2000 roku. Chciałoby się usłyszeć więcej niż tylko o warstwie technicznej. Niemniej muszę przyznać, że „De Palma” pozostanie strasznie wciągającym, elektryzującą opowieścią o wzlotach i upadkach oraz twórcy pełnym pasji, zaangażowania, energii. Aż chciałoby się być obok De Palmy przy tej rozmowie. Na pewno film zachęca do zapoznania się ze zróżnicowaną (także gatunkową) filmografią twórcy „Życia Carlita”.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Pele

Pod koniec roku 2022 zmarł Pele – uważany za jednego z największych piłkarzy jakich kiedykolwiek widziała Ziemia. Każdy fan piłki nożnej zna to imię, nawet jeśli nie oglądał jego meczy. Pojawiło się parę filmów tym Brazylijczyku, a najświeższym był dokument od Netflixa z roku 2021.

Tytuł skupia się na sportowej karierze piłkarza zarówno w reprezentacji (powołanie dostał w wieku 17 lat), jak i w klubie Santos. Niby jest to klasyczna forma, czyli „gadające głowy” zmieszane z materiałami archiwalnymi. Wszystko tak naprawdę jednak zależy od dwóch rzeczy: selekcji materiału oraz tego jak „głęboko” udaje się twórcom dokopać do tematu. Wypowiada się nie tylko sam Pele, co jest największym źródłem informacji, ale też koledzy z drużyny i reprezentacji, dziennikarze oraz paru polityków. Wszystko, by nie tylko stworzyć portret niezwykłego człowieka, ale także osadzić go w szerszym kontekście historii kraju. Kraju funkcjonującego od niedawna (Brazylia niepodległa się stała w 1822 roku, a jako republika funkcjonuje od 1889), nie będącego jeszcze potęgą piłkarską. Przynajmniej w 1940 roku, gdy Edson Arantes do Nascimento (tak się naprawdę nazywał Pele) przyszedł na świat.

Sam początek pokazuje, że będziemy mieli huśtawkę. Parominutowy kalejdoskop, gdzie materiały czarno-białe i kolorowe mieszają się ze sobą. Chwile na boisku, prywatne, jak i obrazy brutalnie demonstrowanej manifestacji. Chwila, co? Ciężko to na początku ogarnąć, ale potem wszystko się zaczyna układać w intrygujący portret bardzo utalentowanego piłkarza, który chciał tylko robić to, co kochał. Na boisku walczący, nawet jeśli (w dalszym etapie kariery) szybko faulowany i neutralizowany – dwukrotnie kontuzjowany po drugim meczu na mundialu. Szukający okazji do strzału z każdej niemal pozycji, wspierający swoją drużynę i sprawiający wrażenie człowieka ułożonego. Jednak czującego presję i odpowiedzialność podczas Mistrzostw Świata. Widać jak duży wpływ miały zwycięstwa oraz popisy piłkarza na samych Brazylijczyków, którzy – będąc faworytami na Mundialu w 1950 roku przegrali w finale z Urugwajem – mierzyli się z „kompleksem kundelka”. Poczuciem niższości, zmieniającym się po wygranej w 1958, gdzie 17-letni Pele dokonywał szalonych rajdów i zdobywał piękne bramki.

Poza boiskiem jednak bywało niezbyt różowo i nie chodzi nawet o wielkie zainteresowanie jakie wywoływał samą obecnością, gdzie media rzucały się na niego czy o reklamowanie niemal wszystkiego. Chodziło o ten etap kariery (1964-71), który toczył się jak władzę miała w rękach wojskowa dyktatura, stosująca terror i mająca niemal władzę absolutną. I dlaczego wtedy zawodnik nie opowiedział się przeciwko reżimowi, co wielu mu potem zarzucało. Bo mógł wykorzystać swoją charyzmę do porwania tłumu przeciw wojsku, ale czy to by naprawdę rozwiązało problem? Tego nie dowiemy się nigdy.

Więcej wam nie zdradzę, jedno jednak mogę powiedzieć: absolutnie warto obejrzeć „Pelego”. To świetnie zrobiony dokument, który nie jest ani słodzeniem i (tylko) wychwalaniem pod niebiosa, lecz pokazaniem tego sportowca jako człowieka. To, że nie skupia się na życiu po sporcie wydaje się drobną rysą. Wciągający, ze świetnie użytymi archiwaliami oraz ciekawymi rozmówcami.

8/10

Radosław Ostrowski

Ucieczka na Srebrny Glob

„Na srebrnym globie” – legendarny film Andrzeja Żuławskiego i (prawdopodobnie) jedyna polska produkcja, która jest niedokończona. Oraz nigdy skończona nie będzie. Dlaczego tak się stało? Czy to była decyzja polityczna? Czy były inne czynniki? Sprawę postanowił prześwietlić Kuba Mikurda w swoim filmie dokumentalnym, który jest obecny na Netflixie.

Na pierwszy rzut oka film wygląda jak klasyczny dokument: gadające głowy plus archiwalia. Ale wszystko jest bardzo dokładnie przygotowana, zaś ilość materiałów imponuje: od fotosów przez wywiady, materiały z planu, fotosy, szkice oraz wywiady. Także z francuskiej telewizji czy fragmenty nagranych rozmów. Plus zaproszeni goście w tym m. in. Andrzej Korzyński, Andrzej Seweryn, Andrzej Jaroszewicz (coś dużo tych Andrzejów), Xavery Żuławski (syn reżysera) oraz Mateusz Żuławski (brat). Wszystko by wyjaśnić jakim cudem zdecydowano się zrealizować ten pokręcony i niekonwencjonalny film SF. W czasach propagandy sukcesu, kiedy powstawały tak drogie produkcje jak „Potop”, „Ziemia obiecana” oraz „Noce i dnie”, zaś o polskim filmie znów zaczęto mówić pozytywnie poza granicami kraju. Sam proces realizacji nie pozbawiony jest anegdot czy mrożących krew w żyłach opowieści, co czyni film bardzo fascynującym.

To wszystko jest tylko jedna warstwa, bo Mikurda – niejako przy okazji – tworzy portret samego Żuławskiego. Człowieka osobnego, nie uważanego za swojego, zbyt wyróżniającego się z tłumu (absolwent francuskiego IDHEC i to w wieku 19 lat!!!) – kolorowy ptak w szarej rzeczywistości. Inaczej ubierający się oraz tworzący kino zupełnie inne niż wszystko do tej pory, co pokazał debiut „Trzecia część nocy”. Jednocześnie mocno silny był wpływ jego mentora, Andrzeja Wajdy, z którym reżyser „Opętania” zawsze chciał pracować po obejrzeniu „Kanału”. Ale jest on jednocześnie demiurgiem, kreatorem, traktującym swoich współpracowników – zwłaszcza aktorów – inaczej niż dzisiaj większość twórców. Bardziej przypomina guru, porywającego innych swoją wizją, doprowadzając do nieopisanego transu oraz fizyczno-psychicznego zmęczenia. Dzisiaj takiego twórcę nazwalibyśmy tyranem, dyktatorem narzucającym swoją wizję, na bieżąco zmieniający tekst (Seweryn zauważa, że wiele dialogów pochodzi z pamiętnika reżysera, zaś ostatnie słowa swojej postaci brzmiały inaczej), wymuszający kreatywność swoich współpracowników.

„Ucieczka na Srebrny Glob” pokazuje historię grupy ludzi, którzy poszli za charyzmatycznym liderem, tworząc własny świat. O wiele barwniejszy niż ówczesna rzeczywistość, pokazywana przez propagandowe media jako czas prosperity i sukcesu. Magnetyzująca produkcja, świetnie zmontowana, okraszona muzyką Korzyńskiego oraz pełna bogatych archiwaliów. Dla kinomanów pozycja obowiązkowa.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

1970

Grudzień 1970 roku to jedna z najczarniejszych dat w powojennej historii Polski. Strajk robotników przeciwko podwyżkom cen na Wybrzeżu (i to przed Bożym Narodzeniem) zmieniły się w zamieszki. W ich trakcie spalono budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku, zmieniając protest w poważną demonstrację. Władza postanowiła ją stłumić w najbrutalniejszy sposób. Filmowcy już wielokrotnie opowiadali o tych wydarzeniach, więc co nowego można pokazać w tym temacie?

1970-1

Reżyser dokumentu „1970” Tomasz Wolski chyba znalazł patent. Postanowił pokazać wydarzenia z perspektywy ówczesnych aparatczyków na Wybrzeżu. Wszystko za pomocą odnalezionych archiwalnych nagrań z rozmowami tych ludzi podczas feralnych wydarzeń. Pokazane zostają w formie animacji poklatkowej, używając makiety i lalek. Wszelkie wydarzenia „poza budynkiem” to archiwalia m.in. z Instytutu Pamięci Narodowej czy Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych. Pozbawione komentarza oraz jakiejkolwiek narracji z offu próbuje pokazać dlaczego doszło do tej sytuacji. Dlaczego władza zamiast podjąć jakiekolwiek rozmowy, próbować nawiązać jakikolwiek dialog, decyduje się rozgonienie oraz brutalną konfrontację. Wszystko to z brutalną obojętnością, wręcz niedowierzaniem.

1970-2

Całość jest krótka (nieco ponad godzinę) i nie ma miejsca na znużenie. Film wciąga i mimo znajomości zakończenia potrafi strzelić między oczy. Bo mechanizmy władzy są przedstawione w sposób pozbawiony złudzeń. Ważniejsze było wykonanie rozkazu z centrali (rozgonienia tłumu, a jeśli to nic nie da strzał ostrzegawczy i potem walić w nogi) oraz wykorzystanie sytuacji propagandowo. Stąd masowe aresztowania po wszystkim, próba blokowania informacji – nawet pada pomysł kradzieży teczki lub aparatu fotograficznego od… duńskiego dyplomaty, który opuszcza Wybrzeże. Po co? By nie wyciekły żadne niewygodne informacje. To jedna z pokazanych sytuacji, że decyzja władzy (robotniczej) nie podlega dyskusjom czy negocjacjom.

1970-3

„1970” byłby pewnie przeze mnie wyżej oceniony, gdyby nie jeden poważny problem – dźwięk. Nie chodzi o dźwięki z filmów archiwalnych, lecz z rozmów telefonicznych. Wiele razy nie byłem w stanie zrozumieć padających słów i nawet wielokrotnie cofanie oraz podkręcenie głośności w odtwarzaczu nie rozwiązywało tego problemu. Przydałyby się tutaj napisy. Ale nawet ta poważna wada nie pozwala zignorować tego oryginalnego podejścia do już znajomego tematu. Bardzo kreatywnego podejścia.

7/10

Radosław Ostrowski

Light & Magic

Każdy człowiek interesujący się kinem słyszał o skrócie ILM. Pod nim kryje się najstarsza firma zajmująca się efektami specjalnymi, choć kiedy została założona miała jeden cel: pracę nad „Gwiezdnymi wojnami”. Tymi pierwszymi, bo George Lucas nie mógł znaleźć nikogo, kto by sfinansował film (co się potem zmieniło), ale też firmy od efektów specjalnych, którzy byliby w stanie zmaterializować jego wizję.

light & magic2

Między innymi o tym opowiada mini-serial dokumentalny „Light & Magic”. Reżyser Lawrence Kasdan przedstawia losy firmy od początków aż do dnia dzisiejszego. Udało się zebrać nie tylko reżyserów, ale też osoby istotne dla historii tego studia, m.in. Johna Dykstrę, Richarda Endlunda, Dennisa Murrena, Phila Tippetta, Johna Knolla. Ale cała ta opowieść pokazuje kilka różnych aspektów. Zarówno jak doszło do zderzenia osób z różnych światów i środowisk, którzy zafascynowani kinem zaczęli tworzyć absolutnie nowatorskie efekty specjalne. Choć początki nie były łatwe i wydawało się, że ze współpracy z nową ekipą a Lucasem skończy się tragedią. Były zbudowane modele, maszyny do użycia (m.in. kamera motion control), ale po pojawieniu się w hangarze po zakończeniu zdjęć, cóż, nie było żadnych ujęć z użyciem tych rzeczy. Czasu było bardzo niewiele i to wymusiło na Lucasie stworzenie… czegoś na kształt struktury oraz zarządzania tym uzdolnionym zespołem. Niby znamy, ale te fragmenty miejscami oglądało się jak thriller.

light & magic1

Ciągłe szukanie pomysłów i udoskonalanie technologii, by schować pewne drobne wady (linie na dorysówkach, czyli matte pantings), które mogą zepsuć iluzję, zasuwanie niemal 18 godzin na dobę – to wszystko pokazuje jak czasem pod wpływem presji lub sugestii mogą powstać rzeczy zaskakujące, a nawet genialne jak choćby pas asteroid w „Imperium kontratakuje” zrobiony zarówno ze styropianowych modeli oraz… ziemniaków. Albo pod wpływem sugestii, którą kończył zdaniem „Pomyśl o tym”. Czasami to wystarczyło do szukania czegoś innego. Zadziwiające jak czasami nie trzeba zbyt wiele, by wymyślić coś niezwykłego, choć wymaga to wiele wysiłku.

light & magic4

Kasdan mając do dyspozycji masę materiałów archiwalnych, gdzie pokazany jest zarówno sprzęt oraz przygotowania do realizacji konkretnych scen oraz masę rozmówców nie boi się tego użyć. Włącznie ze scenami filmowymi, co jeszcze bardziej pokazuje jak wielką robotę wykonywali kolejny twórcy. Z czasem jednak wszystko się zmieniało, wielu ludzi odeszło, ale pojawili się nowi. Ludzie zafascynowani ich pracą (najczęściej padającym tytułem były „Gwiezdne wojny”), zaczęli budować kolejne cegiełki, co skończyło się m.in. powstaniem Pixara (to był dział grafiki komputerowej, który działał sześć lat i potem został sprzedany, gdyż ekipa chciała robić filmy animowane) czy Photoshopa.

light & magic3

Wreszcie stało się to, co nieuniknione, czyli coraz bardziej rozwijająca się technologia komputerowa, której wpływ był większy niż ktokolwiek (oprócz gościa nazwiskiem George’a Lucasa) przewidział. Najpierw od amorfizacji, czyli metamorfozy z człowieka w cokolwiek innego jak w przypadku „Willowa” oraz kolejnych przesuwanych granic jak wodna istota w „Otchłani”, wreszcie T-1000 z „Terminatora 2” (to nadal wygląda rewelacyjnie), aż do przełomowego „Parku Jurajskiego”. Ten film miał być początkowo zrobiony z efektami przy użyciu animacji poklatkowej, jednak dwóch animatorów komputerowych (Mark Dippe oraz Steve „Spaz” Williams) chcieli spróbować użyć komputerowej animacji. Powoli, opornie, ale się udało, co zmieniło nie tylko koncepcję efektów przy filmie, lecz technologię na zawsze.

light & magic5

Choć o paru rzeczach wiedziałem, to i tak „Light & Magic” było niesamowitym doświadczeniem oraz lekcją historii efektów specjalnych. Jak z małego zespołu powstał tak duży skład, napędzany tylko i wyłącznie siłą wyobraźni. Oraz wizjami reżyserów, pieniędzmi i czas.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Co robimy w ukryciu

Jest ich czterech i od dawna mieszkają w jednym domostwie. Vladislaw (862 lata), Viago (379 lat), Petyr (8000 lat) i Deacon (183 lata) są wampirami, przebywającymi w Nowej Zelandii z dala od oczu ciekawskich tego świata. Różni ich wiek, doświadczenie oraz pozycja społeczna, lecz muszą działać wspólnie. Poza tym, robią typowe wampiryczne rzeczy: poruszają się nocą, ściągają ludzi, by się nimi najeść oraz starają się unikać ludzi. Oraz wilkołaków, bo inaczej będzie niewesoło.

co robimy w ukryciu1

Duet reżyserski Taika Waititi/Jemaine Clement sięga po znajome motywy horroru wampirycznego, jednak ubrane jest to w konwencji mockumentu. Naszym bohaterom towarzyszy ekipa filmowców (chroniona krzyżami), która ich obserwuje przed udziałem w Przeklętym Balu, organizowany przez Stowarzyszenie Wampirów, Czarownic, Wilkołaków i Zombie. Twórcy balansują między powagą a zgrywą, czerpiąc ze znajomych motywów: ściąganie ludzi pod pretekstem kolacji, strach przed światłem, krzyżem, nienawiść wobec wilkołaków. Każdy z panów próbuje się też odnaleźć w nowej rzeczywistości, gdzie trudniej jest znaleźć młode dziewice (których krew podobno jest najlepsza). Słyszymy ich przekomarzanki, spory (czemu Deacon od pięciu lat nie myje naczyń) oraz jak znaleźć strój na miasto (nie widząc swojego lustrzanego odbicia jest to cholernie trudne). Każdy z nich ma pewne swoje problemy, trudną przeszłość i koszmary do pokonania.

co robimy w ukryciu2

Sprawy się komplikują, gdy przypadkiem jedna z ofiar (Nick) staje się… wampirem i wprowadza się razem z kumplem Stu. I ten nasz nowy wampir, początkowo wydaje się zafascynowany nowymi umiejętnościami, nieśmiertelnością i tego typu bajerami. On jednak zaczyna wprowadzać zamieszanie, nie mogąc zamknąć się. Cała ta dynamika dodaje wiele świeżości do ogranych klisz i motywów, co w połączeniu z pokręconą muzyką a’la Goran Bregović tworzy mieszankę wybuchową. Jeszcze dorzućmy do tego mocno absurdalny humor, całkiem niezłe efekty specjalne i „prezentowane” archiwalia. Nie do końca realistycznie, ale nie jest to też przesadzone.

co robimy w ukryciu3

Naszemu duetowi udaje się pokazać – jakkolwiek to dziwnie zabrzmi – ludzką stronę wampira. Ich zagubienie (korzystanie z laptopa), odrobinę fascynacji, ukrytych lęków (tutaj głównie Vladislav i Nick) oraz potrzeby… bycia sobą. Jakkolwiek to niedorzecznie brzmi, co pokazuje świetne trio aktorskie Waitii/Clement/Brugh. Nie można nie zapomnieć o Corym Gonzales-Macuerze, czyli kompletnie zadziwionym Nicku oraz niemal małomówny Stuart Rutherford (Stu), uzupełniającym tło.

co robimy w ukryciu4

Krótki czas trwania nie wywołuje znużenia (na szczęście), zaś niemal skeczowa konstrukcja fabuły może wywoływać dezorientację. „Co robimy w ukryciu” to świeża, zabawna komedia grozy w mockumentarowym stylu. Film się przyjął tak dobrze, że powstał serial telewizyjny, który będę musiał sprawdzić.

7/10

Radosław Ostrowski

Ciemne strony rybołówstwa

Dokumenty Netflixa zawsze były produkcjami, które wywołały we mnie największe emocje ze wszystkich produkcji streamingowego potentata. „Ikar” miał opowiadać o tym, jak reżyser-amator kolarstwa chciał pokazać jak wziąć udział w zawodach na dopingu i nie zostać złapany. Ale przypadkiem twórca na trop wielkiego sportowego oszustwa na niespotykaną skalę. „Jak feniks” skupiał się na paraolimpiadach, jednocześnie pokazując jak niewiele brakowało, by paraolimpiada w Rio mogła się nie odbyć. Teraz do tego grona dołącza zeszłoroczne „Seaspiracy”.

Dokument Aliego Tabriziego skupia się – jak sama nazwa wskazuje – na tej stronie rybołówstwa, o której żadna organizacja ochrony środowiska nie wspomina. Plan jednak był zupełnie inny, bo chodziło o pokazanie piękna oceanu. Niczym w filmach Jacquesa Cousteau czy Davida Attenborough. Wszystko zmieniły wieloryby i delfiny, a konkretnie coraz więcej informacji o „wypluwaniu” tych zwierząt na brzeg. Z czego to wynika? Skąd w ich żołądkach tyle plastiku? Czy ktoś w ogóle się tym zajmuje? Sprawa jeszcze bardziej się zaognia, gdy Japonia oficjalnie wycofała się z Międzynarodowej Komisji Wielorybniczej i wznowiła połowy tych zwierząt. Ali razem ze swoją dziewczyną Lucy oraz kamerami wyrusza, by zbadać sprawę. Na miejscu (filmowanym z ukrycia) wieloryby oraz delfiny są zwabiane i… zabijane.

Ale dlaczego? Sprawa zaczyna zataczać szersze kręgi, a tropy prowadzą przez różne części świata. Mimo, że niby są prawne regulacje (równoważony połów itp.), tylko że… nikt ich nie egzekwuje. I nikomu na egzekwowaniu ich nie zależy. Niby są organizacje popierające to zrównoważone połowy czy certyfikaty, że podczas połowu nie „wpadły” inne zwierzęta. Tylko kto to sprawdza? Przecież obserwatora można przekupić, a jak nie, to wyrzucić za burtę (zostanie uznany za zaginionego) lub zabić. Organizacje rządowe i pro-rządowe wydają się być bezradne (skoro nawet nie ma jak zweryfikować, czym ma być ten słynny równoważony połów), same rządy jak i zaangażowani w połowy ludzie zrobią wszystko, by zatuszować sprawę. Mało tego, rybołówstwo (komercyjne) destabilizuje wodny ekosystem, burząc hierarchię w łańcuchu pokarmowym z powodu niedoboru ryb. To ostatecznie może doprowadzić do opustoszenia oceanów i – pośrednio – do zagłady naszej planety. Ciekawe, czemu wszystkie organizacje ds. ochrony klimatu nic o tym nie mówią.

Konsekwencje są tak nieprawdopodobne, że – tak samo jak reżyser – niedowierzałem. I nie chodziło o gatunki ryb na skraju wyginięcia, bo ocean jest bardziej przydatny dla naszego środowiska niż mnie się to w ogóle wydawało. O czym wspominają też pojawiający się w filmie ekolodzy, informatorzy czy działacze organizacji Sea Shephards, walczący z nielegalnym łowieniem ryb. O tym przekonajcie się sami, oglądając kolejne mocne dzieło Netflixa. Pełne pasji, szczerości, szoku, gniewu i niedowierzania. Ale nie pozbawione nadziei. Tylko czy wykorzystamy tą szansę, czy damy ciała jak zwykle. Ktoś chce rybkę?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski