Zgiń kochanie

Choć szkocka reżyserka Lynne Ramsay kręci filmy rzadko, to nie pozwalają sobie łatwo wyjść z głowy. Tak było z głośnym „Musimy porozmawiać o Kevinie” czy niby sensacyjnym „Nigdy Cię tu nie było”. Teraz Ramsay wraca z adaptacją powieści argentyńskiej pisarki Ariany Harowicz, której blisko jest do w/w „Kevina”, ale jednocześnie to zupełnie inna bestia.

„Zgiń kochanie” opowiada historię dwójki młodych ludzi, którzy wprowadzają się do domu gdzieś na prowincji Montany. Grace (Jennifer Lawrence) planuje napić powieść, Jackson (Robert Pattinson) zaczyna pracować i próbuje jakoś utrzymać się. Wszystko się jednak zmienia, gdy przychodzi na świat ich dziecko. Początkowo wydaje się wszystko iść w dobrym kierunku. Ale im dalej w las (nie tylko ten znajdujący się wokół domostwa), tym coraz bardziej Grace zaczyna zachowywać się dziwnie. Znudzenie, samotność, izolacja oraz nieobecność męża w domu zaczynają naznaczać się w psychice młodej dziewczyny.

Ramsey z jednej strony niczym w „Kevinie” pokazuje tą mniej przyjemną twarz macierzyństwa, pozbawioną radości i euforii. Ale z drugiej reżyserka o wiele mocniej skupia się na stanie psychicznym młodej matki, która zaczyna się rozsypywać na tysiące kawałków. Nie ma tu jako takiej narracji, gdzie wskakujemy od jednego epizodu do drugiego: coraz agresywniejszego oraz szokującego (kompletne zdemolowanie łazienki, wyskoczenie przez szybę) z chwilami onirycznymi jak pojawianie się tajemniczego motocyklisty, który przejeżdża koło domu. Zupełnie jakby z kobiety zaczyna budzić się coś bardziej zwierzęcego, wręcz pierwotnego, nie dającego się opisać czy zaszufladkować. Czy to, co widzimy dzieje się naprawdę, a może to wytwór jej pokiereszowanego umysłu? Jeśli liczycie na odpowiedź, nie dostaniecie jej. Przynajmniej nie wprost, dodając pewne drobne poszlaki. O ile będziecie chcieli je wypatrzyć.

Całość jest bardzo ciężkim doświadczeniem, co wynika z samej tematyki i – co muszę z bólem przyznać – męczący. A nie było to zbyt przyjemne zmęczenie. Gwałtowne ataki muzyki (punkowy początek wywołał we mnie silny ból głowy), szczególnie intensywny montaż pod koniec, wreszcie bardzo wolne, ospałe tempo. Jednak jak zaczynają dziać się rzeczy, zaś ataki stają się coraz ostrzejsze i mocniejsze, ciężko jest oderwać wzrok. Wszystko jest bardzo pięknie sfotografowane (nawet nocne zdjęcia na lekko niebieskim filtrze są bardzo wyraźne), dialogi mają przebłyski, jednocześnie potrafi zaskoczyć w paru kierunkach. Jednak cały czas miałem jeden poważny problem: cały czas czułem, że nie jestem w głowie bohaterki, tylko przyglądam się jej z boku. Po części przez to nie byłem w stanie zaangażować się emocjonalnie w tym całym rollercoasterze.

Aktorsko jest tu bardzo solidnie, ale wszystko na barkach trzyma rewelacyjna Jennifer Lawrence. W żadnej innej roli aktorka nie grała aż tak ryzykownie, oscylując na granicy przerysowania i szarży, jednak cały czas nie można od niej oderwać. A także nie byłem w stanie przewidzieć, co zrobi dalej: od skradania się na łące niczym kot… z nożem w ręku przez gwałtowne wybuchy emocjonalne aż po niezrozumiałą dla nas frustrację. Poczucie osamotnienia, przygnębienia oraz braku wsparcia doprowadzają do eskalacji oraz bardzo mocnego zakończenia. Nawet jeśli budziło we mnie skojarzenia z „Mother” Darrena Aronofsky’ego, to jednak Ramsey więcej wyciąga z aktorki. W kontrze stoi do niej Robert Pattinson, którego bohater coraz bardziej staje się przytłoczony i nie radzący się z dorosłym życiem. Jest o wiele bardziej w cieniu Lawrence, jednak między nimi jest dość mocna chemia. Drugi plan dominuje dawno nie widziana – przynajmniej przeze mnie – Sissy Spacek jako teściowa Pam i jest świetna.

Jak zwykle w przypadku Ramsey „Zgiń kochanie” mocno spolaryzuje widownię, jak to miało miejsce podczas festiwalu w Cannes. Jest to zdecydowanie nieprzyjemny, trudny, bardzo szorstki dramat psychologiczny, miejscami ocierający o horror kobiety na skraju załamania nerwowego. Ma dość powolne tempo, oniryczny klimat i bardzo testuje cierpliwość, wywołując także dyskomfort. Niemniej jest on jak zadra, której nie da się tak łatwo pozbyć i zostaje na długo, a to bardzo duże osiągnięcie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Dom dobry

Wojciech Smarzowski jak żaden inny reżyser nie wsadza kina w mrowisko, pokazując rzeczy dla nas niewygodne oraz nieprzyjemne. Od zakrapianego alkoholem „Wesela” przez zimowy „Dom zły” i mazurską „Różę” po bezwzględny „Wołyń” oraz pokazujący Kościół „Kler”. Jednak swoimi ostatnimi filmami reżyser mniej lub bardziej mnie rozczarowywał. I kiedy już rok temu pojawiły się pierwsze zapowiedzi „Domu dobrego” nie byłem specjalnie zainteresowany. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Smarzowski w tej formule zwyczajnie się wyczerpał, skupiając się niemal na szokowaniu. Jednak ciekawość oraz zadziwiająco wysoka frekwencja sprawiała, iż wybrałem się na seans.

Cała historia skupia się na Gośce (Agata Turkot) – młodej dziewczynie, która jest po przejściach. Mieszkała w Anglii, jej chłopak zginął w wypadku, choć wcześniej do świętych nie należał. Dorabia jako nauczycielka angielskiego i mieszka z matką-alkoholiczką (Agata Kulesza). Ta ją poniża i wyzywa od najgorszych, więc łatwo nie jest. Ale poznaje pewnego faceta przez Internet. Zwie się Grzesiek (Tomasz Schuchardt) i jest troszkę starszy, troszkę grubszy, ale inteligentny, uroczy oraz poważny. Nic dziwnego, że dziewczyna wprowadza się do niego po kolejnych wyzwiskach matki. Wszystko wydaje się sielankowe: wyjazd za granicę (Grecja, Hiszpania), oświadczyny w Wenecji, wreszcie ślub oraz narodziny córki. Ale zaczynają się dziać dziwne, wręcz niepokojące rzeczy.

Na pierwszy rzut oka „Dom dobry” wydaje się typowym filmem Smarzowskiego. Czyli filmem z popijaniem alkoholu, krwawą przemocą oraz najgorszymi instynktami człowieczeństwa z chętnie wykorzystywanym rwanym montażem. Tylko, że reżyser opowiadając o przemocy domowej nie skupia się na pokazywaniu ludzi z patologii czy nizin społecznych. To zwykli, przeciętni ludzie, z którymi łatwo można się identyfikować. Pierwsze 20-30 minut jest w miarę spokojne, pokazując zakochanie i rodzące się uczucie. Jednak z czasem zaczynają pojawiać się rysy w tym obrazku: była żona Grzegorza, z którą ma dziecko oraz alimenty do spłacenia; zamykanie drzwi i brak klucza, późne powroty do domu oraz oskarżenia. Nagle pewne wydarzenia (nagrane wcześniej na telefonie) widzimy jakby z innej perspektywy, gdzie pojawia się nagle rzucone zdanie, mamy podtopienie podczas pływania. Razem z Gośką zacząłem się gubić oraz dezorientować, szczególnie w scenie, kiedy kobieta wstaje z łóżka, jednocześnie cały czas leżąc. Zupełnie jakby opuściła swoje ciało, zaczynając obserwować cała sytuację z boku.

W tej chwili Smarzowski wchodzi w stan umysłu ofiary. Zaś sama przemoc ma tutaj różne oblicza: od fizycznego bicia i gwałtu przez wyzwiska, upokarzanie, nagrywania w tajemnicy (oraz pokazywania filmów podczas obiadu) aż po izolację od otoczenia. Ta struktura przypominająca obserwowanie alternatywnych scenariuszy (co by było, gdybym uciekła/została?) jest bardzo efektywna, choć bliżej końca wywołuje ogromną dezorientację. Ale także widzimy jak trudna jest tak droga opuszczenia przemocowego partnera/partnerki, o czym opowiadają członkowie grupy wsparcia (mocne opowieści) – od pomocy społecznej przez policję aż po sąd. To kolejne szarpiące za nerwy momenty, które mogą wywołać wstrząs, lecz Smarzowski w żadnym wypadku nie bawi się w pornografię przemocy czy inną eksploatację okrucieństwa. W czym także pomaga rewelacyjny montaż, choć bliżej finału ta dezorientacja idzie za daleko.

Nie mogę też nie wspomnieć o fenomenalnej obsadzie, gdzie nawet drobne epizody zapadają w pamięć. W centrum jest zjawiskowa Agata Turkot, której Gośka budzi sympatię od początku aż do samego końca. Pełna radości, ciepła oraz energii kobieta z czasem zaczyna zmieniać się w zagubioną, przerażoną i bezsilną osobę. Te chwile przeskakiwania w te skrajne emocje są pokazane bezbłędnie oraz bardzo drobnymi spojrzeniami. Ale najbardziej piorunujące wrażenie robi Tomasz Schuchardt w roli Grzegorza. Facet pozornie sprawia wrażenie bardzo sympatycznego, pełnego uroku misia. Jednak, gdy jest sam na sam zmienia się w bestię. Bez żadnego szarżowania, teatralności oraz fałszu. Ataki przemocy są nagłe i niespodziewane, przez co są jeszcze bardziej brutalne. Drugi plan jest wręcz przebogaty, choć tutaj najbardziej wyróżnia się niezawodna Agata Kulesza w roli matki-alkoholiczki.

Dla mnie „Dom dobry” to wściekły powrót Smarzowskiego do formy i prawdopodobnie najbardziej przemyślany pod względem konstrukcyjnym film. Genialnie zagrany, napisany oraz zrealizowany, znowu pokazując rzeczywistość bez znieczulenia, ale jest też zadziwiająco świeższy w formule. Czy to będzie początek nowego rozdziału w dorobku tego twórcy?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Ministranci

Jaki ministrant jest, każdy widzi. Najczęściej to młodzi chłopcy w wieku nastoletnim, pomagający księdzu podczas mszy. Czasem tą funkcję pełni kościelny albo wikary, ale to nie jest powszechna praktyka. O takiej grupce 4 chłopaków opowiada najnowszy film Piotra Domalewskiego. Czyi tegoroczny zwycięzca Gdyni, więc oczekiwania były spore.

Ministrantami są tutaj chłopacy w wieku późnopodstawówkowym (7-8 klasa) na Kielecczyźnie. Filip (Tobiasz Wajda), „Gucci” (Bruno-Błach Baar), „Kurczak” (Mikołaj Juszczyk) oraz jego brat „Mały Kurczak” (Filip Juszczyk) tworzą zgraną paczkę, choć pochodzą z różnych środowisk: pierwszy wychowywany jest przez samotną matkę (Kamila Urzędowska) z depresją w głowie i skłonnością do picia; drugi ma bardziej dzianych rodziców planujących osiedlić się poza krajem; z kolei bracia Kurczaki próbują sił w rapowaniu. Chłopaki ostatnio zaczynają dostrzegać pewne niesprawiedliwości tego świata: od przegranej (ustawionej) w zawodach ministrantów aż po zabranie pieniędzy ze zbiórki dla najuboższych na opłacenie rekolekcjonisty (Tomasz Schuchardt). To ostatnie wywołuje w nich wściekłość i decydują się wykraść pieniądze z tacy, by dać ją najuboższym. Ale komu konkretnie? By to ustalić montują… kamerę w konfesjonale.

Punkt wyjścia wydaje się prosty, a historia dzieje się w bardzo znajomych realiach. Choć punkt wyjścia może wydawać się skręcać ku komedii i ma zabawnych momentów (rapowe „klipy”, wręczanie pieniędzy poszkodowanym czy otwierający film… zawody ministrantów), to „Ministranci” są o wiele poważniejsi niż się wydaje. Alkoholizm, przemoc domowa, bieda skontrastowana z naszą grupką Avengersów w komżach, próbujących jakoś zmienić tą rzeczywistość. Nawet jeśli nie wszyscy będą chcieli z niej skorzystać, a otrzymane pieniądze będą chcieli wydać na gorzałę niż jedzenie. Ale w tym wszystkim gdzieś z tyłu głowy pada pytanie, czy nasi ministranci nie idą za daleko? Czy nie stają się zbyt radykalni? Najbardziej widać to w postawie Filipa, który nie potrafi odpuścić i jest w stanie wiele poświęcić. Włącznie ze swoim życiem i to jest jedna z mocniejszych scen filmu. Więcej jest takich momentów zarówno poważnych, jak i bardziej refleksyjnych, zaś Domalewski przygląda się całej sytuacji.

A działa to wszystko dzięki czwórce kapitalnych młodych aktorów w głównych rolach. Ale najważniejszy jest tutaj Tobiasz Wajda w roli Filipa, którego działania stają się coraz bardziej radykalne. Mieszanka wrażliwości, zaradności, sprytu oraz gniewu, zagrana bez cienia fałszu i sztuczności, o co w przypadku dziecięcych aktorów jest bardzo łatwo. Młodzian dźwiga to dzieło do spółki z Błach-Baarem, będącego zarówno silnym wsparciem oraz kumplem, ale też pewnego rodzaju moralnym kręgosłupem. Z dorosłych aktorów najmocniejsze wrażenie robi zadziwiająco wyciszona Kamila Urzędowska (matka Filipa), wyrazisty Sławomir Orzechowski (proboszcz), pojawiający się ostatnio wszędzie Tomasz Schuchardt (ksiądz rekolekcjonista) oraz nastoletnia Daria Kalinchuk (Dominika).

Zadziwiająco refleksyjno-humorystyczni „Ministranci” są jedną z cichych niespodzianek polskiego kina. Niby wygląda i dotyka bardzo znajomych rewirów, jednak Domalewski podchodzi do tych kwestii w bardziej świeży sposób, bez popadania w patologię. Blisko tu do „Bożego Ciała” niż „Kleru”, co chyba może być pewną rekomendacją.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Pismak

Pismak – pejoratywne określenie na dziennikarza. Taki też tytuł dostał nakręcony w 1984 roku film Wojciecha Jerzego Hasa, oparty na powieści Władysława Terleckiego, który także napisał scenariusz. I jest to niby kolejny dramat psychologiczny, który – jak poprzednia „Nieciekawa historia” – jest bardzo kameralny oraz stonowany. Ale jednocześnie mamy pewne odloty ku oniryzmowi.

Akcja toczy się w czasie I wojny światowej i skupia się wokół tytułowego dziennikarza Rafała (Wojciech Wysocki). Mężczyzna wydaje satyryczne pismo „Djabeł”, w którym – jako Belzebub – pisał antyklerykalne i antysystemowe poglądy. I za te treści zostaje aresztowany przez władze. Trafia do sporej celi zwanej „salonem”, gdzie przebywają znany kasiarz (Zdzisław Wardejn) oraz były mnich Sykstus (Jan Peszek). Mężczyzna planuje wykorzystać sytuację jako tło do napisania swojej pierwszej powieści.

I w zasadzie to tyle w kwestii fabuły, która skupia się na naszym dziennikarzu w zamknięciu. „Pismak” z jednej strony jest mocno zamknięty w niemal jednym miejscu (więzienie – aczkolwiek cela jest duża), ale z drugiej zaciera się granica między wizjami a rzeczywistością. Z więziennej celi nagle trafiamy do pociągu, gdzie jest ze swoją partnerką oraz pisarzem. Albo jesteśmy w ogrodzie. Reżyser próbuje tutaj wejść w umysł człowieka, który zarówno ma wielkie ambicje, próbuje nadać sens swojemu życiu i – być może – ma coś więcej do ukrycia niż tylko wydawanie nieprzyzwoitej prasy. Jeszcze jest tu kwestia winy i kary, ciągle namacalne poczucie izolacji oraz ciągła dezorientacja. Niby wszystko tu wygląda jak trzeba w warstwie technicznej – od bardzo stonowanych zdjęć, niepokojącej muzyki po dobrą scenografię i rekwizyty – jednak problemem jest tu reżyseria. Pozornie wydaje się być w porządku, a wyrazisty styl Hasa jest łatwy do rozpoznania. A jednak film nie był w stanie mnie porwać i wciągnąć całkowicie. Nie byłem w stanie całkowicie się zaangażować, jakby brakowało jakieś mocniejszego haka. Poza niektórymi liniami dialogu i mętnym zakończeniem, nie zostanie w mojej głowie zbyt wiele.

Wiele tutaj ratuje obsada. Choć grający główną rolę Wojciech Wysocki wypada całkiem nieźle, to film dla mnie kradli fantastyczny i energiczny Zdzisław Wardejn (kasiarz Szpicbródka) oraz bardzo powściągliwy Jan Peszek (Sykstus) w roli współtowarzyszy celi. Pierwszy jest bardzo elegancki, pełen pasji, mający układy i znajomości, drugi jest bardzo skryty i wycofany, ewidentnie coś go dusi oraz skrywa. W ogóle drugi plan tutaj jest bardzo wyrazisty, nawet jeśli postacie pojawiają się na krótko jak sędzia śledczy (Gustaw Holoubek) czy lekarz (Janusz Michałowski).

Muszę przyznać, że „Pismak” niezbyt dobrze zniósł próbę czasu. Bywa czasami zbyt enigmatyczny i mętny, przez co ciężko się w tym zanurzyć. Nawet interesujące kwestie ingerencji cenzury czy symbolicznej warstwy nie do końca wybrzmiewa. Sytuację ratują techniczna warstwa oraz wyraziste aktorstwo.

6/10

Radosław Ostrowski

Nieciekawa historia

Kiedy Has w 1972 roku stworzył „Sanatorium pod Klepsydrą”, wydawał się być w najwyższej formie artystycznej. Zważywszy na to, że adaptacja opowiadań Schultza zdobyła nagrodę specjalną jury na MFF w Cannes reżyser „Pętli” powinien mieć bardzo szeroko otwarte drzwi oraz wolną rękę w stworzeniu kolejnych tytułów. Problem w tym, że dzieło to zostało „przemycone” na ten prestiżowy festiwal za plecami władz i te ukarały reżysera na 10-letni zakaz wykonywania zawodu. Najgorsze, co może zdarzyć się artyście i nawet praca jako wykładowca łódzkiej Szkoły Filmowej od 1974 roku nie mogło tego zrekompensować. Wszystko zmieniło się w 1982 roku, kiedy Has został kierownikiem artystycznym nowo powołanego Zespołu Filmowego Rondo.

Tak też pojawiła się „Nieciekawa historia” – adaptacja opowiadania Antoniego Czechowa, której tytuł może być odbierany jako ostrzeżenie lub prowokacja. Co ciekawe, scenariusz został napisany już w 1960 roku i jest to powrót do bardziej kameralnego dramatu psychologicznego. Opowieść skupia się na bardzo starym profesorze medycyny (Gustaw Holoubek), dokonującego pewnego rozliczenia ze swoim życiem. Uznany przez środowisko, żyjący w dostatku z żoną (Anna Milewska) oraz córką (Elwira Romańczuk) – powinien czuć się pełen spełnienia oraz radości. Jednak narracja z offu, będąca formą wewnętrznego monologu sugeruje coś zupełnie innego.

I w zasadzie tym jest cały film. Pozornie nieciekawy, powolny, pozbawiony jako takiej fabuły, gdzie Has wchodzi w stan mentalny człowieka. Człowieka coraz bardziej zgorzkniałego, zdystansowanego i zbyt głęboko siedzącego w swojej rutynie, z której już nie jest w stanie się wyrwać. Coraz krytyczniejszy stanie się wobec gnuśniejącego otoczenia, czujący wręcz pogardę wobec niemal wszystkiego, nie czując emocjonalnej więzi wobec najbliższych. Jedyną osobą, z którą czuje pewną więź jest naznaczona tragedią była aktorka, Katarzyna (cudowna Hanna Mikuć). Tylko czy to do czegoś zmierza? Będzie szansą na wybudzenie się z letargu? A może okaże się niewypałem? Dużo tutaj świetnych dialogów, które zostają na długo.

Technicznie trudno się tu do czegoś przyczepić. Choć „Nieciekawa historia” nie jest tak rozbuchana w skali jak „Sanatorium”, ale jest bardzo dopracowana. Od pięknie skomponowanych zdjęć Grzegorza Kędzierskiego (pierwszy film Hasa z tym autorem zdjęć) aż po bardzo szczegółową, elegancką scenografię i intensywną (choć rzadko pojawiającą się) muzyką Jerzego Maksymiuka. Nie brakuje tu znajomych mastershotów jak w przypadku początku filmu, jednak dominuje tu sporo statycznych ujęć, które pasują do atmosfery filmu.

„Nieciekawa historia” to powrót Hasa z czasów początku swojej kariery, bo pozbawiony surrealistycznej otoczki oraz retrospekcji. Bardzo kameralny, melancholijno-refleksyjny dramat psychologiczny z prawdopodobnie najlepszą rolą Gustawa Holoubka w swojej karierze. Zaskakująco emocjonalne, zdyscyplinowane i angażujące kino.

8/10

Radosław Ostrowski

Sanatorium pod Klepsydrą

Coś ostatnio trafiają mi się tajemnicze, bardzo enigmatyczne filmy, które za nic mają klasyczny sposób narracji. Po biograficznym „Franzu Kafce” padło tym razem na film Wojciecha Jerzego Hasa. Po realizacji „Lalki” reżyser przymierzał się do przeniesienia na ekran prozy Bruno Schulza. Niestety, ale władze komunistyczne rozwiązały wszystkie zespoły filmowe, w tym odpowiedzialną za produkcję dzieł twórcy „Pętli” ZF Kamera. Struktury te zostały przywrócone dopiero w 1972 roku i to dało możliwość realizacji „Sanatorium…”. Tym razem produkcją zajął się Zespół Filmowy Silesia kierowany przez Kazimierza Kutza.

Sama opowieść zaczyna się pozornie łatwo i banalnie. Do tytułowego sanatorium przybywa Józef (Jan Nowicki), by odwiedzić swojego umierającego ojca Jakuba (Tadeusz Kondrat), z którym nie miał zbyt łatwego kontaktu. Ale samo miejsce wygląda dość osobliwie: popękane ściany, obrośnięte roślinnością albo – jak w przypadku sali restauracyjnej – kurzem i pajęczynami. Zupełnie jakby tutaj nikogo nie było od kilkunastu (lub więcej) lat. A potem pojawia się pielęgniarka oraz doktor Godard (Gustaw Holoubek) przekazujący mężczyźnie, że „śmierć ojca nie doszła jeszcze do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie dosięgła”. Jakby w tym miejscu czas poruszał się dużo wolniej. Józef po chwili spogląda na rozbite okno, gdzie widzi… siebie, wchodzącego do sanatorium. Ale towarzyszy mu chłopiec w szkolnym mundurku (przyszły reżyser Filip Zylber) i po otwarciu drzwi widać… drzewa.

To, co się dzieje potem prowadzi do bardzo dziwnego oraz jednego z bardziej zapętlonych labiryntów w dorobku Hasa. Mężczyzna niejako wraca do czasów swojego dzieciństwa, gdzie zarówno matka (Irena Orska) oraz ojciec traktują go jakby był kilkuletnim dzieckiem. Drzwi w pokoju potrafią zaprowadzić zarówno do rynku, zaś pod łóżkiem może być przejście do małego miasteczka, pałacu czy opuszczonego statku pasażerskiego. Oniryczny, surrealistyczny klimat budził we mnie skojarzenia zarówno z Davidem Lynchem, jak i (bliżej naszego podwórka) Andrzejem Żuławskim. Czas i przestrzeń zaczyna się zacierać, mieszają się epoki oraz realia (obok siebie czarnoskórzy żołnierze w mundurach napoleońskich oraz z przełomu XIX i XX wieku, postacie raz są manekinami, raz są przebrani za ptaki), wywołując kompletną konsternację, osłupienie, zdziwienie.

Trudno oderwać się od tego filmu na poziomie audio-wizualnym. Has pierwszy raz świadomie stosuje kolor, który wręcz nasyca wiele przestrzeni: od lekko gnijącej zieleni przez błękity, fiolety oraz szarzyzny. Do tego Witold Sobociński używa wiele długich ujęć oraz kadrów z niskiej perspektywy, co daje spore pole przestrzeni. Imponująca scenografia oraz kostiumy imponują masą detali, przez co sprawia wrażenie ożywionego miejsca. Od pojawiającego się na początku pociągu przez małe miasteczko i róg ulicy, gdzie znajduje się sklep (i coś jakby synagoga) aż po statek. Niby ożywione oraz pełne ludzi, a jednocześnie coraz bardziej rozpadające się, odchodzące w niepamięć.

Zadziwiający strzał w dorobku Hasa, tworząc prawdziwie epicki w skali, ale też wymagający skupiania i uwagi. Dla mnie to historia o nieuniknionej śmierci oraz ostatecznym końcu dawnego świata. Świata dzieciństwa, młodości, naszych przodków, którego nie da się odtworzyć i ożywić. Nawet jeśli nie wszystko jest dla mnie zrozumiałe, nie pozwala wyjść z głowy. Wliczając w to operującego na granicy obłędu i ekscytacji Jana Nowickiego. Kapitalne kino dla koneserów.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Szyfry

Pozornie „Szyfry” wydają się opowieścią o wojnie i tym, jaki wpływ ona pozostawiła na jej świadkach. Jednak film Hasa jest zupełnie innym doświadczeniem ze względu na perspektywę przybysza z zewnątrz. Osoby nie znającej życia pod okupacją oraz jej niebezpieczeństw.

Oparty na opowiadaniu Andrzeja Kijowskiego film skupia się na Tadeuszu (Jan Kreczmar) – od wielu lat mieszkającym w Londynie imigrancie. Mężczyzna zostawił w kraju swoją żonę oraz dwójkę synów, z którymi niespecjalnie utrzymuje kontakt. Ale teraz wyrusza do Krakowa – wszystko przez list jego syna, Maćka (Zbigniew Cybulski), w którym wspomina o coraz bardziej pogarszającym się stanie fizycznym matki. Nie przyjmuje ona do wiadomości tego, co stało się z młodszym synem, Jędrkiem. Tadeusz próbuje ustalić co stało się z młodszym synem i kto go zabił. Jednak kolejne rozmowy ze świadkami jeszcze bardziej mącą obraz.

Has na pierwszy rzut oka robi film, w którym mamy tajemnicę do rozwiązania. Ale zagadkę rozwiązuje osoba z zewnątrz, dla której życie pod okupacją znane jest tylko z pośrednich źródeł. Dla niego wypowiadane relacje oraz zdania są niezrozumiałe, nieczytelne. Nasz bohater niczym ślepy i głuchy błąka się po niby znajomym, lecz kompletnie obcej rzeczywistości. Czy Jędrka aresztowali i rozstrzelali Niemcy? A może się ukrywa? Czy może zabili go swoi? Jednak dla mężczyzny ta podróż może wydawać się szansą na scalenie rodzinie już po rozpadzie. Ale czy aby na pewno? Wszystko tak naprawdę zależy od tego, co sami wyciągniemy z tych wszystkich wypowiedzi. Tych już nie żyjących przeszłością (antykwariusz), tych żyjących we własnym świecie (żona Tadeusza, stary leśniczy) albo skrywających pewne fakty (rozedrgany Maciek).

Jeszcze tutaj Has wbija mocne surrealistyczne sceny, które robią piorunujące wrażenie. I nie chodzi tylko o muzykę Krzysztofa Pendereckiego czy imponującą pracę kamery. Te dwie długie sekwencje dodają kolejne poszlaki do interpretacji. W obydwu nasz bohater pojawia się w mundurze z I wojny światowej (pierwsza z pociągiem pełnym manekinów – poza małym dzieckiem; druga zaś o wiele bardziej skomplikowana: z Jędrkiem w stroju komunijnym idącym ze świecą i przechodzący z kościoła aż po miejsce niemieckiej kaźni – wszystko w jednym ujęciu). Jakby reżyser serwował kolejny szyfr do odczytania, tak samo jak zakończenie. Nie, nie zamierzam go zdradzać, by nie psuć wszystkiego.

Bardzo enigmatyczne i jednocześnie gęste kino, pełne wciągających dialogów, świetnego aktorstwa oraz pięknych, czarno-białych zdjęć. Historia o niemożliwości rozwikłania tajemnic, których lepiej jest czasem zostawić i próbować żyć dalej. A wszystko bez martyrologii oraz patosu.

8/10

Radosław Ostrowski

Złoto

Ze wszystkich filmów w dorobku Hasa „Złoto” było najtrudniejsze do namierzenia, choć reszta jego filmografii przeszła cyfrową rekonstrukcję. Jednak ten film z 1961 roku, nie oparty na żadnym materiale literackim (aczkolwiek scenariusz napisał pisarz Bohdan Czeszko) wydaje się być jednym z zapomnianych dzieł uznanego reżysera. I na chwilę obecną jego najsłabszym dokonaniem.

Akcja skupia się wokół młodego chłopaka (Władysław Kowalski), który sprawia wrażenie zagubionego i idącego bez żadnego celu. Trafia na południe kraju w okolicach kombinatu w Turoszowie, gdzie wydobywa się węgiel brunatny. Nie mając przy sobie nic, decyduje się tu zostać, zatrudnić i zarobić kasę. Ale jednak coś ukrywa, niby wydaje się rozmowny, lecz nie dopuszcza innych do siebie. I dość szybko popada w konflikt ze współlokatorami. Jedyną osobą, która wydaje się mieć na niego jakikolwiek wpływ jest geolog Piotr (Krzysztof Chamiec).

Sam film brzmi jak typowy produkcyjniak, który w początkach PRL-u (gdzieś tak do połowy lat 50.) pełniły głównie rolę propagandową. Czyli pokazując słuszność obecnej ideologii w konfrontacji z reprezentantami dawnego porządku, szpiegów i innych „wrogów państwa”. Mocno schematyczne, szablonowe i zero-jedynkowe opowieści. No nie brzmi to jak coś zachęcającego, ale reżyser nie próbuje bawić się w ideologiczną propagandę. Skupia się bardziej na psychologicznym portrecie outsidera, nie potrafiącego znaleźć swojego miejsca na ziemi. Albo utknęli w marazmie, nie mogąc się z niego wydostać jak puzonista (mocny Tadeusz Fijewski) czy barmanka (cudowna Barbara Krafftówna). Problem jednak w tym, że fabuła jest pretekstowa i w zasadzie się wlecze, dialogi brzmią bardzo literacko oraz sztucznie, zaś zakończenie nie satysfakcjonuje. Technicznie też wydaje się dziwnie statyczny, pozbawiony charakterystycznych dla Hasa mastershotów.

Choć obsada stara się jak może i nie brakuje tu nawet w epizodach takich fantastycznych aktorów jak Jan Kobuszewski, Zdzisław Maklakiewicz, Elżbieta Czyżewska czy Aleksander Fogiel, całość trzyma na barkach Władysław Kowalski. Jego bohater jest bardzo enigmatyczny, pozornie zgrywający szorstkiego twardziela, skrywającego tajemnicę. Pociągający typ, z niemal ciągle rozedrganymi oczami, szukający swojego miejsca. Drugim mocnym punktem jest Krzysztof Chamiec, którego geolog Piotr próbuje poprowadzić zagubionego chłopaka i być jego mentorem. Dynamika tej dwójki była dla mnie najciekawszym elementem tego filmu.

Nie dziwię się dlaczego „Złoto” jest uważane za jeden z najsłabszych filmów w dorobku Wojciecha Jerzego Hasa. Próbuje pokazać próby poszukiwania swojego miejsca na ziemi, wyrwania się z marazmu oraz nadziei. Wszystko to jednak jest strasznie mętnie opowiedziane i pozbawione emocjonalnego zaangażowania. Chciałem znaleźć złoto, a wyszło zwykłe błoto.

5/10

Radosław Ostrowski

Ostatni komers

Czymże jest ten tytułowy komers? Jak podaje najwiarygodniejsze źródło (czyli Wikipedia): tradycyjne, uroczyste spotkanie członków korporacji akademickiej, zwykle organizowane w rocznicę jej powstania. W naszym kraju tak nazywano (do lat 70. XX wieku) bal maturalny odbywający się PO egzaminach. W tym milenium komers jest zabawą organizowaną na koniec ostatnich klas szkół podstawowych lub (nieistniejących już) gimnazjów. O takich młodych ludziach postanowił opowiedzieć w swoim debiucie Dawid Nickel.

„Ostatni komers” jest dość luźno oparty na książce Anny Cieplak „Ma być czysto” i opowiada o grupie nastolatków w ostatnim roku gimnazjum gdzieś w małym miasteczku. Trudno mówić tutaj o fabule, bo to zbiór scenek młodych ludzi dziejąca się w ciągu tygodnia. Tomek (Mikołaj Matczak), jego siostra Monika (Sandra Drzymalska), jej chłopak Kuba zwany Łysym (Michał Sitarski), jego brat „Chomik” (Jakub Wróblewski) oraz ich sąsiadka Oliwia (Nel Kaczmarek) – to na nich skupia się reżyser. Ale całość bardziej przypomina impresję, szkic zrobiony ołówkiem, gdzie wiele rzeczy nie jest powiedzianych wprost i sami musimy uzupełnić informacje. Poprzez reakcję, strzępy dialogów oraz… zadziwiająco spora tańca. To ostatnie może wydawać się dziwne, szczególnie okraszone muzyczną mieszanką hip-hopu, techno oraz szeroko pojętej alternatywy. A jednak w dziwny sposób to działa, kiedy reżyser bez osądzania przygląda się młodym ludziom wchodzącym w dorosłość. Od nieplanowanej ciąży, skrywanie swojej orientacji seksualnej, romans z pociągającą sąsiadką (elektryzująca Agnieszka Żulewska) aż po nieudaną próbę kradzieży ze sklepu.

Do tego większość młodych jest wychowywana przez samotnego rodzica i czasami odwiedza ich kurator. Innymi słowy, dobrze nie jest, ale jakoś będzie. Kamera niemal cały czas jest blisko postaci, a obraz jest pokazany w formacie 4:3. Przez to „Komers” staje się bardzo intymny, a czasem wręcz wywołuje poczucie podglądania. A jednak wiele scen i kadrów pozostaje w pamięci na długo (nie tylko taniec Łysego w garażu czy Moniki w szkole, ale choćby ostatnia scena czy coming out), dialogi brzmią zaskakująco naturalnie i całość jest świetnie świetnie zagrana przez (wówczas) mało ograne twarze – najbardziej jednak wybija się tutaj Drzymalska, Matczak oraz Kaczmarek.

Debiut Nickela jest jednym z bardziej przekonujących portretów młodych ludzi już zżytych z komórką oraz social mediami. Jednak nawet ta generacja między się z tymi samymi problemami, co wiele, wiele lat wcześniej ich poprzednicy, rodzice, choć pozornie wydają się mieć łatwiej. Z naciskiem na pozornie.

7/10

Radosław Ostrowski

Wspólny pokój

Kolejny poniedziałek i kolejny film Hasa obejrzany. Tym razem reżyser sięgnął po utwór przedwojenny, czyli „Wspólny pokój” Zbigniewa Uniłowskiego. Powieść będąca portretem ówczesnego środowiska studencko-literackiego w roku wydania została skonfiskowana oraz uznana za skandalizującą, ze względu na naturalizm opisu, przekleństwa oraz śmiałą erotykę (jak na tamte czasy).

Akcja toczy się głównie w pokoju jednej z kamienic we Warszawie. Tutaj trafia aspirujący młody literat, Lucjan Salis (Mieczysław Gajda). Wśród lokatorów tego lokum jest jego przyjaciel, Zygmunt Stukonis (Adam Pawlikowski), jego brat Mietek (Ryszard Pietruski), student prawa Bednarczyk (Zdzisław Maklakiewicz), Teodozja (Beata Tyszkiewicz) oraz jej brat, student medycyny (Krzysztof Litwin). Teraz jeszcze pojawia się pełniący rolę duszy towarzystwa „Dziadzia” (Gustaw Holoubek).

Sam film jest dość specyficzny. Reżyser do spółki z odpowiedzialnym za dialogi Stanisławem Dygatem skupiają się na tworzeniu psychologicznego portretu młodych inteligentów. Ci tylko gadają, chodzą po knajpach, piją, gadają oraz planują. Marzenia o osiągnięciu wielkości, sławy oraz sukcesach. Trudno tutaj mówić o jakiejkolwiek fabule, przez co film Hasa atmosferą przypominał mi „Wszystkie nieprzespane noce”. Bardziej liczy się atmosfera coraz bardziej uciekającego czasu i poczucia niespełnienia. A nawet w przypadku pozornie melancholijnego „Dziadzi” nawet mamy samooszukiwanie się, budowanie mitów oraz opowieści, które niekoniecznie mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości. A w środku tego wszystkiego jest potencjalnie uzdolniony, choć bardzo chorowity Salis. Wizualnie film jest mocno oszczędny w formie, całość jest mocno podparta dialogami (dobrymi nawet). Ale problemem były dla mnie postacie, bo a) jest ich za dużo i przez to b) są one ledwo zarysowane, a o niektórych kompletnie zapominamy.

Właściwie z całej obsady największe wrażenie zrobił na mnie Adam Pawlikowski oraz Gustaw Holoubek. Pierwszy wydaje się nadal wierzyć w swój talent, choć coraz bardziej traci nadzieję, z kolei drugi to mitoman, gawędziarz żyjący na koszt innych. Taka bardziej elokwentna i wygadana wersja pijawki. Reszta, choć grana przez młodych (wtedy) aktorów, którzy mieli stać się bardzo rozpoznawalni są zaledwie solidni.

Rozumiem, że „Wspólny pokój” miał był pokazaniem jałowej, nudnej egzystencji młodych dorosłych. Tylko dlaczego jest to opowiedziane w tak nudny, nieangażujący, pozbawiony emocji sposób? Doceniam techniczną sprawność, scenografię oraz solidne aktorstwo, jednak nie będę do tego filmu tak chętnie wracał jak do „Pętli” czy „Pożegnań”.

6/10

Radosław Ostrowski