Superman: Powrót

Do zobaczenia za 20 lat – tymi słowami zwrócił się Superman do Lexa Luthora w czwartej części przygód Człowieka ze Stali. Nikt jednak nie spodziewał się, że niemal te słowa okażą się prorocze. Bo niecałe 20 lat od katastrofalnego „Superman IV” największy harcerzyk kina superbohaterskiego wrócił. Po dwóch nieudanych próbach kontynuacji, z błogosławieństwem samego Richarda Donnera oraz znanym z serii „X-Men” reżyserem Bryanem Singerem na pokładzie. Mimo sporego budżetu i całkiem niezłych wyników box office, film wydaje się zapomniany wśród fanów kina superbohaterskiego.

Akcja „Superman: Powrót” zaczyna się pięć lat po wydarzeniach z drugiej części, kompletnie ignorując pozostałe. Superman (debiutujący Brandon Routh) zniknął z Ziemi. Przyczyną były informacje od astronomów o odnalezieniu resztek planety Krypton. Ale naszemu herosowi nie udaje się znaleźć nikogo żywego z jego pobratymców. Teraz wraca na Ziemię, gdzie świat bardzo mocno się posunął do przodu. Lois Lane (Kate Bosworth) zdobyła nagrodę Pulitzera, ożeniła się z siostrzeńcem naczelnego Daily Planet, Richardem Whitem (James Marsden) i ma pięcioletniego syna. Z kolei Lex Luthor (Kevin Spacey) wymknął się sprawiedliwości, a teraz zaczyna znowu knuć. Zgadnijcie kto go może powstrzymać?

Film Singera to dość dziwna bestia. Z jednej strony jest to sequel, w zasadzie można nazwać go „Superman V”, lecz z drugiej jest w pewnym sensie… remakiem klasyka Donnera. Reżyser mocno odnosi się do filmu z 1978 roku, zarówno w kwestii dialogów, inspirowanych scen, jak i głównego planu Luthora (lekko zmodyfikowany, ale ogólny szkielet jest identyczny). Niby próbuje dorzucić coś od siebie, ale w zasadzie jedynym elementem był… syn Supermana, o którego istnieniu przypadkowo odkrywa łysy geniusz zbrodni. Akcji jest zaskakująco niewiele (najbardziej zapada w pamięć ratowanie samolotu pasażerskiego czy ułożenie spadającej kopuły Daily Planet na ziemię), wszystko w szaro-burych, niemal wypranych kolorach (próbuje być na siłę realistyczny wizualnie) i bardzo się wlecze. Nawet scenografia (poza siedzibą Daily Planet i Smallville) nie rzuca się za mocno w oczy. Brakuje tutaj jakiegoś ognia, emocji i zaangażowania. Sytuację częściowo ratuje fantastyczna muzyka Johna Ottmana, wykorzystująca ikoniczny motyw Johna Williamsa oraz niezły montaż.

Sama obsada jest dość nierówna mieszanka. Brandon Routh jako Superman/Kent przypomina fizycznie Christophera Reeve’a, ale scenariusz oraz dialogi ciągną go mocno w dół. Do tego w scenach latania nasz Supek jest zrobiony w CGI i wygląda niczym figura woskowa (szkoda, bo reszta efektów specjalnych jest cholernie dobra). Za to ogromnym rozczarowaniem jest Kate Bosworth w roli Lois Lane – absolutnie sztuczna, egoistyczna, znowu wciśnięta do roli damy w opałach. Co gorsza, między nią a Routhem chemia postanowiła zrobić sobie wolne, przez co kompletnie się nie wierzy w ten związek. Za to absolutnie świetny jest Kevin Spacey w roli Luthora – odpowiednio teatralny, opanowany i jednocześnie ma najwięcej frajdy z grania. Reszta aktorów (Frank Langella, Parker Posey, James Marsden) wypada przyzwoicie, ale nic ponadto.

To nie jest taki powrót na jaki fani Supermana czekali. Singer nie może się zdecydować czy robi kontynuację, czy remake, przez co film stoi w dużym rozkroku. Historia nie powala, dialogi są najwyżej średnie, warstwa wizualna lekko szara, a aktorstwo jest tylko troszkę powyżej średniej. Był rozważany plan kontynuacji, lecz dostaliśmy w zamian reboot od Zacka Snydera. I wiemy jak to się skończyło.

6/10

Radosław Ostrowski

Superman III

Trzeci film o Supermanie był w planach po sukcesie poprzedników, jednak na kontynuację trzeba było czekać trzy lata. Salkindowie mieli różne pomysły, w tym udział wrogów z kosmosu, ale więcej do powiedzenia miało Warner Bros. Wrócił za kamerę Richard Lester oraz poprzedni scenarzyści (David i Leslie Newman), a także Christopher Reeve w roli Człowieka ze Stali. Jednak tutaj ewidentnie coś się tu wykoleiło.

„Trójka” w zasadzie jest osobną opowieścią, nie powiązaną z poprzednimi częściami. Tutaj Clark Kent (Christopher Reeve) wraca do Smallville na zjazd absolwentów, więc spędza o wiele mniej czasu w Metropolis. Wydaje się to całkiem fajnym powrotem na stare śmieci oraz pierwszej miłości, Lany Lang (Annette O’Toole). I ku ich zdumieniu nadal coś między nimi iskrzy. Jednak pojawia się pewien nowy wróg, czyli chciwy biznesmen, Ross Webster (Robert Vaughn). Jak na potentata chce mieć monopol na wszystko: od kawy po ropę naftową. Do tego zmusza szantażem jednego ze swoich pracowników, Gusa Gormana (Richard Pryor), który także zarąbał troszkę kasy z firmy dla siebie.

Lester był bardzo znany ze slapsticku i ten humor uderza niemal od samego początku, gdzie poważne sytuacje (napad na bank) przeplata się z masą pomyłek: wyrwanie się psa-przewodnika niewidomemu, poślizgnięcia, spadająca na głowę farba, zapchany wodą samochód itp. I to wydaje się jakieś takie wybijające, jakby kompletnie przyklejone na siłę. Jak choćby, gdy Gorman próbuje włamuje się do satelity (lekko podchmielony) przy okazji doprowadzając do m. in. zepsucia sygnalizacji świetlnej (symbole ludków zaczynają się bić) czy awarii światła. Co gorsza nawet poważne czy pełne uroku momenty są przez tani żart torpedowane jak choćby piknik Clarka z Laną.

Sama intryga jest dość prosta, jednak Superman w zasadzie jest tu tłem. Twórcy więcej czasu spędzają na postaci granej przez Richarda Pryora i jest to dziwny taniec, w którym motywacja i portret psychologiczny jest co najmniej niespójny. Z jednej strony pozbawiony pracy, nagle okazuje się utalentowanym specem od komputerów, co chce dużo zarobić, jednocześnie jest łatwo podatny na manipulację i szantaż, by w finale pokazać się z dobrej strony. Próbuje się tez z niego robić trochę błazna, lecz to zwyczajnie nie działa. Nawet jak pojawiają się potencjalnie ciekawe pomysły (zbyt duża ufność w komputery oraz coś na kształt AI czy „zły” Superman), zostają one ledwo liźnięte i niewykorzystane. Szczególnie kwestia naszego herosa, przechodzącego na ciemną stronę, dawała duże pole manewru. Ale ponieważ film ma kategorię PG, ta postać nie wywołuje takiego zamieszania oraz chaosu, jaki mógłby zrobić (zamiast przestawić krzywą wierzę w Pizie na prostą czy zdmuchując znicz olimpijski). Muszę jednak przyznać, że walka Kenta ze swoją ciemną stroną na złomowisku jest jednym z nielicznych momentów angażujących emocjonalnie. Tak samo jak finałowa konfrontacja z superkomputerem, gdzie jedna z postaci staje się… cyborgiem (przerażający moment). Jednak poza tym, całość to ogromny krok w tył, jeśli chodzi o historię czy ton.

Aktorsko nadal jest całkiem dobrze. Reeve chyba tutaj wygląda najlepiej fizycznie, zaś granie Człowieka ze Stali weszło mu w krew. I potrafi zaskoczyć, pokazując bardzo przekonująco „złą” inkarnację. Ale prawdziwym odkryciem była dla mnie Annette O’Toole oraz jej bardzo silna chemia z Reevem. Jej Lana ma w sobie zarówno masę uroku (wnosząc troszkę świeżości), ale też odrobina zwyczajności. Uwielbiam zarówno scenę pikniku, jak i nakręcony w jednym ujęciu moment wspólnego sprzątania po zjeździe, gdzie kobieta zaczyna mówić o poczuciu niespełnienia. Chciałbym więcej takich momentów, bo dodają one większego ciężaru oraz zaangażowania. Z kolei Pryor robi, co może, by ożywić swoją postać, lecz scenariusz podcina mu skrzydła. Przyzwoicie wypada Robert Vaughn, ale dla niego granie opanowanych antagonistów to łatwizna.

Trzeci „Superman” jest sporym krokiem wstecz. Nadal jest parę dobrze zrobionych scen akcji (pożar fabryki chemikaliów czy finałowe starcie), sceny latania są solidne, a aktorzy starają się wyciągnąć maksimum z materiału. Jednak Lester na siłę pcha całość w stronę (niezbyt zabawnej) komedii, zaburzając ton i niemal rozsadzając warstwę emocjonalną. Spory zawód, choć najgorsze dopiero przede mną.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Superman II

Druga część „Supermana” powstawała równolegle z pierwszą, jednak zwolnienie reżysera Richarda Donnera mocno namieszało. Jego miejsce zajął współpracujący wcześniej z Salkindami Richard Lester, a jakby było mało problemów w trakcie post-produkcji poprzednika zmarł autor zdjęć Geoffrey Unsworth oraz scenograf John Barry. Do tego, by Lester mógł widnieć jako reżyser w czołówce według ówczesnych przepisów musiał nakręcić minimum 40% filmu, jednak problem by w tym, iż w momencie zwolnienia Donner nakręcił 75% scenariusza. Więc trzeba było nakręcić całość od nowa, zaś część obsady (m. in. Gene Hackman i Marlon Brando) odmówili udziału w dokrętkach. Ale czy drugie spotkanie z Człowiekiem ze Stali jest równie udane jak poprzednik?

Całość zaczyna się parominutowym streszczeniem poprzednika wplecionym w czołówkę, po czym wskakujemy do Paryża. Tam pod Wieżą Eiffla terroryści wzięli zakładników i grożą użyciem bomby wodorowej, zaś Lois Lane (Margot Kidder) próbuje napisać relację z wydarzenia. Superman (Christopher Reeve) powstrzymuje plan, wysyłając bombę w przestrzeń kosmiczną. To jednak doprowadza do uwolnienia wygnanych do Strefy Widmo zbuntowane trio z Kryptonu: generała Zoda (Terence Stamp), Ursę (Sarah Douglas) oraz niemego Nona (Jack O’Halloran). Jakby tego było mało cwany Lex Luther (Gene Hackman) ucieka z więzienia i udaje mu się znaleźć Twierdzę Samotności, zaś Lane zaczyna podejrzewać kto znajduje się pod peleryną herosa.

Ku mojemu zdumieniu Richard Lester odnajduje się przy tym filmie zaskakująco dobrze. Udaje się zachować ton poprzednika, choć nowy reżyser dodaje więcej (na szczęście subtelnego) humoru. Tempo jest może wolniejsze, jednak jest tu sporo przestrzeni na kluczowe wątki oraz postaci. Z jednej strony coraz bardziej kwitnąca relacja Lois z Supermanem, gdzie znowu jest sporo uroku, a także pewnej istotnej decyzji. Mianowicie nasz heros postanawia dla kobiety zrezygnować ze swoich mocy i żyć jak śmiertelnik. Niejako przy okazji pojawiają się (jak na tego typu kino) zadawane mimochodem pytania o sens i cenę poświęcenia swojego powołania dla „normalnego” życia.

Z kolei nowe zagrożenie w postaci Zoda i spółki jest jednocześnie poważne, bo posiadają takie same moce oraz umiejętności jak Kal-El, ale pełnią też (przynajmniej na początku) funkcję fish out of water. Wyglądają groźnie, sieją postrach i zniszczenie jak w małym miasteczku, gdzie nawet wojsko nie jest w stanie sobie poradzić. Oraz dość szybko (zbyt szybko) przejmują władzę nad Białym Domem. Niemniej ta sekwencja jak i walka w Metropolis to najjaśniejsze momenty tego filmu. A jakże mógłbym zapomnieć o finałowej konfrontacji w Twierdzy Samotności, dającej masę satysfakcji i domyka tą dylogię. I a propos nowych postaci najbardziej wybija się tu absolutnie świetny Terence Stamp w roli żadnego władzy oraz zemsty Zoda.

Reszta obsady nadal dowozi i wypada świetnie (całość znowu kradnie niezawodny Gene Hackman, Christopher Reeve pewniej wypada w roli Supermana, mając też troszkę odrobinę poważniejszych scen, zaś Margot Kidder to esencja uroku), muzyka nadal ma w sobie ducha Johna Williamsa i to cholernie dobrze wygląda. Zadziwiająco udana kontynuacja, dorównująca poziomem filmowi Donnera, czego raczej się nie spodziewałem. Jednak pojawia się ostrzeżenie, że powstanie ciąg dalszy.

7/10

Radosław Ostrowski

Vaiana 2

Sequeloza kontratakuje, choć w przypadku animacji raczej to nie zaskakuje. Kiedy w 2016 roku pojawiła się „Vaiana”, zbierając (głównie) pozytywnie opinie i zgarniając sporo piniądzorów, kontynuacja wydawała się nieunikniona. Bez twórców poprzedniej części, pierwotnie planowana jako serial, jednak ostatecznie powstał z tego film kinowy. No nie tak dobry jak poprzednik, ale czy warty polecenia?

Druga część dalej skupia się na naszej Vaianie, będącą przewodniczką swojego ludu. Dziewczyna próbuje znaleźć ślady innych plemion, jednak bez sukcesów. Do czasu, gdy znajduje na jednej z wypraw pewien dzban z rysunkami. To daje pewną poszlakę, ale – jak zawsze – wplątują się przodkowie i bogowie. Vaiana niejako dostaje zadanie od ducha wielkiego nawigatora. Musi znaleźć wyspą schowaną przez paskudnego boga w wielkiej chmurze burzowej, by zjednoczyć wszystkie ludy oceanu. Jeśli nie, przestaną istnieć, więc stawka jest więcej niż wysoka. Dziewczyna zbiera do wyprawy świnkę oraz kurę, a także trójkę oryginałów: zrzędliwego dziadka, lecz świetnego ogrodnika Kele, budująca statki Lota i mający zajawkę na Mauiego historyk Moni.

Sama historia nie jest jakoś zaskakująca, a znając proces produkcji spodziewałbym się czegoś bardziej chaotycznego, bałaganiarskiego i pozbawionego sensu. „Vaiana 2” nie pasuje do tego obrazka, choć trochę czuć serialowy rodowód. Początek, gdzie mamy przeplatane losy naszej protagonistki i Mauiego (osobno), może być dość dezorientujący, zaś piosenki śpiewane nie mają takiej mocy jak w pierwszej części. Jest tu parę nowych postaci (trójka pomagierów, którzy początkowo się nie dogadują; tajemnicza pani wampirów Matangi), wracają starzy znajomi (w tym wściekli wojownicy Kakamora), zaś pojawiają się kompletnie nowe rejony. O dziwo wygląda to całkiem przyzwoicie, z paroma olśniewającymi momentami wizualnymi (pieśń motywacyjna Maui).

Dla mnie jednak druga część jest całkiem niezłą produkcją, której mi brakowało większego zaskoczenia. Są tu fundamenty pod potencjalną kontynuację, przesłanie jest jasne, lecz produkcja jest ewidentnie skierowana dla młodszego widza ode mnie. Ja parę razy się nudziłem przez parę powtarzalnych gagów i przewidywalny przebieg wydarzeń.

6/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible – The Final Reckoning

To już niemal 30 lat, gdy ruszyła kinowa maszyna zwana „Mission: Impossible”. I chyba nikt, ani Tom Cruise, ani reżyser Brian De Palma nie spodziewał się jak bardzo ta seria się rozrosła. Teraz dostajemy część ósmą, która pierwotnie miała być drugą połową części siódmej. Jednak dość słabe (jak na tą serię) wyniki box office doprowadziły do zmiany tytułu. I tak zamiast „Dead Reckoning, Part Two” pojawia się „The Final Reckoning”. Czyżby to miał być le grande finale całej serii i ostatnia misja niemożliwa?

Ethan Hunt (Tom Cruise) nie może sobie pozwolić na jakakolwiek chwilę oddechu. Szczególnie w poprzedniej części serii, gdzie pojawiła się sztuczna inteligencja zwana Bytem. Jej kod źródłowy znajduje się gdzieś na dnie oceanu we wraku rosyjskiego okrętu podwodnego, zaś sama AI wywołuje chaos oraz dezinformację w świecie wirtualnym. Teraz jednak chce przejąć cały nuklearny arsenał świat i odpalić, doprowadzić do kompletnej zagłady ludzkości. Ukrywający się Hunt ma cztery (CZTERY) dni, by znaleźć kod źródłowy (Podkowę) i zniszczyć. Ale to nie będzie łatwe nie tylko przez pełniącego fizyczną wersję Bytu Gabriela (Esai Morales), lecz także przełożonych samego Hunta, chcących kontrolować AI.

Z całej tej szalonej, pełnej nieprawdopodobnych popisów kaskaderskich Toma Cruise’a oraz odpowiedniego balansu między powagą a zgrywą, ta część ponownie zrobiona przez Christophera McQuarrie działa inaczej. Pierwsze 30 minut (mniej więcej) to tak naprawdę połączenie wydarzeń z niemal wszystkich części (ze szczególnym naciskiem na pierwszą, trzecią i siódmą) do tego momentu. Ten segment zawiera masę przebitek, retrospekcji i dialogów, które potrafią przytłoczyć. „The Final Reckoning” jest o wiele mroczniejsze oraz bardziej poważne, co dla wielu może być dość ciężkostrawne i nieznośnie patetyczne. Rozumiem, że chodziło o podbicie stawki i przypomnienie, co się wcześniej działo (szczególnie w części poprzedniej), jednak mnie to troszkę wybiło. Jednak w momencie, gdy Hunt trafia na okręt wojenny, wszystko zaczynało wracać na odpowiednie tory. Akcja skupia się wokół dwóch wielkich scen kaskaderskich: penetracja wraku okrętu podwodnego (bardzo klaustrofobiczna, nerwowa oraz pięknie wyglądająca) oraz pościg z dwoma dwupłatowcami nad ślicznymi krajobrazami południowej Afryki (z wielkim oddechem, świetnie nakręconą i zmontowaną), dziejąca się równolegle z dwoma innymi – równie intensywnymi – momentami.

Nie wiem, jak oni to robią, ale znowu udało im się podnieść mi ciśnienie i sprawić, że oglądałem film na skraju fotela. Że nie ma to za wiele wspólnego z naszą rzeczywistością i sensu w tym niewiele, to już inna sprawa. Trudno nie być pod wrażenie technicznych umiejętności twórców, którzy wyciskających maksimum możliwości. Nawet zmiana kompozytora nie odbija się za bardzo na jakości. Montaż jest intensywny, zdjęcia są o wiele mroczniejsze niż poprzednio, scenografia także wygląda przekonująco. Można czasem odnieść wrażenie, że dzieje się aż za dużo, niemniej to nadal działa.

A jak sobie radzi z tym wszystkim obsada? Tom Cruise robi to, co zwykle i nadal szaleje w scenach kaskaderskich (po tym filmie jestem coraz bardziej przekonany, że ten aktor to amerykański odpowiednik Jackie Chana), zaś w innych momentach też radzi sobie porządnie. Stała ekipa (Simon Pegg, Ving Rhymes oraz wracający z poprzedniej części Hayley Atwell, Henry Czerny i Pom Klementieff) ciągle wypada świetnie, zaś z nowych postaci najbardziej zapadają dwie drobne role: Tramella Tillmana (kapitan okrętu podwodnego Bledsoe) oraz Hannah Waddington (admirał Neely). Jednak niespodzianką był dla mnie Rolf Saxon (William Donloe), który pojawił się w pierwszej części „Mission Impossible” w epizodzie i tutaj powraca w większej roli.

Czy „The Final Reckoning” to naprawdę ostatnia część tej serii? Zważywszy na to, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak zrobić lepsze, groźniejsze zagrożenie od Bytu (przynajmniej ja) oraz fakt, że Tomek „Kaskader” Cruise nie robi się coraz młodszy, wydaje się to całkiem realne. Nie jest to najlepsza część serii, lecz (mimo pewnych rys) jest to godne zakończenie tej prawie 30-letniej franczyzy. Lepszego blockbustera na początek letniego sezonu nie zobaczycie (przynajmniej w tym miesiącu).

8/10

Radosław Ostrowski

Rambo II

Sukces „Rambo: Pierwszej krwi” przerósł oczekiwania wszystkich. Przy 15 milionach dolarów zarobił ponad 125 milionów, więc kontynuacja wydawała się kwestią czasu. Ale był jeden poważny problem: w powieści Davida Morrella Rambo zginął, więc nie było żadnego materiału źródłowego. Jednak po czterech latach pojawił się drugi „Rambo”.

Fabuła (za którą odpowiadają Sylvester Stallone i… James Cameron) jest prosta niczym konstrukcja cepa: John Rambo (Sylwek Stalowy) odsiaduje wyrok więzienia za swoje szaleństwa z poprzedniej części. Teraz pojawia się jego dawny dowódca, pułkownik Trautman (Richard Crenna) i ma dla niego propozycję. Siły specjalnie chcą przywrócić naszego bohatera do służby w celu potwierdzenia obecności jeńców wojennych z Wietnamu. W zamian nasz bohater może dostać prezydenckie ułaskawienie. Jest tylko jeden haczyk: Rambo ma… zrobić zdjęcia, co jest raczej ponad jego kwalifikacje. Niemniej dowodzącemu akcją, majorowi Murdockowi (Charles Napier) to kompletnie nie przeszkadza. Ale znając Rambo, na fotografiach akcja się nie skończy.

Tym razem za kamerą stanął George P. Cosmatos, który później zrobi ze Stallone’m kultową „Cobrę”, a następnie niedoceniony horror SF „Lewiatan” czy równie kultowy western „Tombstone” (kiedyś muszę do niego wrócić). Drugi „Rambo” jest o wiele prostszy, jego fabuła jest cieniutka niczym barszczyk i jest pretekstem do jednego: siania rozpierduchy. A ta jest wręcz o skali epickiej, bo Rambo zabija – za pomocą noża, łuku oraz… helikoptera (bo czemu nie) – setki ludzi. Głównie Wietnamców, ale też napatoczyli się Ruscy pod wodzą podpułkownika Pudowskiego (Steven Berkoff). Tutaj Rambo jest kreowany jako niezniszczalna maszyna do zabijania, co umie wszystko, a ból nie stanowi dla niego żadnego wyzwania. Niespodzianek tu nie ma, niemniej potrafi dostarczyć sporej rozrywki.

Sama akcja jest tutaj sfilmowana bardzo energicznie, co jest zasługą II reżysera Petera Macdonalda. Sceny z użycia helikoptera mają mocarnego kopa, muzyka Jerry’ego Goldsmitha brzmi epicko, eksplozje są ogromne, zaś akcja (pozbawiona jakiegokolwiek suspensu) dostarcza. Szczególnie ataki z łuku, gdzie dźwiękowcy dorzucają do wybuchów odgłosy zwierząt. Niemniej dzieje się jedna rzecz, która mi psuła frajdę z oglądania akcji: miejscami bardzo płaskie dźwięki wybuchów oraz strzałów (choćby zabicie piratów i eksplozja wskutek zderzenia statków). Także fakt, że postacie są o wiele bardziej uproszczone (szczególnie Rambo oraz Trautman), pełniące proste role: wspierający mentor, zdrajca, stereotypowy tępy złol.

Jakbym miał podsumować „Rambo II”, jest to destylat lat 80. – pełen patriotyzmu, z superherosem w głównej roli, przerysowaną akcją oraz odrobiną dawki kiczu. O wiele bardziej uproszczony portret człowieka, który z udręczonego PTSD żołnierzem staje się jednoosobową armią, co fanów oryginału mocno wkurzy.

7/10

Radosław Ostrowski

Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat

Filmy Marvela już nie wywołują takie entuzjazmu jak jeszcze w 2019 roku. Z paroma wyjątkami jak trzecia część „Strażników Galaktyki” i „Deadpoola”, ale nawet ja straciłem serce do tych produkcji. Może z powodu przesycenia konwencją i masą rzeczy do nadrobienia (po drodze pojawiły się seriale), a może z powodu tak silnego przywiązania do starych bohaterów, których już więcej (raczej) nie zobaczymy. Ale jednak nie odpuściłem sobie całkowicie superherosów i – wbrew jakiemukolwiek rozsądkowi – wybrałem się na nowego „Kapitana Amerykę”. Po raz kolejny potwierdziło się, że nadzieja jest matką głupich.

„Nowy wspaniały świat” zaczyna się od razu z grubej rury. Genarał „Thunderbolt” Ross (Harrison Ford) zostaje wybrany na prezydenta USA. Parę miesięcy później po akcji odzyskania cennego ładunku (pochodzącego z Celestialskiej Wyspy… adamantium), nowy Kapitan Ameryka – Sam Wilson (Anthony Mackie) – zostaje zaproszony do Białego Domu. Panowie nie przepadali zbytnio za sobą, jednak prezydent chce zakopać topór wojenny oraz planuje reaktywować Avengersów, a także doprowadzić do światowego pokoju i wspólnego korzystania z adamantium. Komuś jednak jest to wybitnie nie na rękę i dochodzi do (nieudanej) próby zamachu. Wilson próbuje na własną rękę ustalić, kto stoi za tym wszystkim.

Za „Nowy wspaniały świat” odpowiada reżyser Julius Onah, mający w swoim dorobku bardzo chłodno odebrany „Cloverfield Paradox”. Jakby tego było mało, produkcja miała wiele dokrętek, wywołanych przez chłodny odbiór przy pokazach testowych, co mocno opóźniło premierę. I czuć tutaj, że ta historia jest mocno okrojona i brzmi niebezpiecznie znajomo. Zbyt wiele jest tu podobieństw do „Zimowego żołnierza”, a nawet „Wojny bohaterów”, co mnie mocno zaskoczyło. Znowu mamy kogoś pociągającego za sznurki, by doprowadzić do destabilizacji świata (niczym baron Zemo w „Wojnie bohaterów”), mamy twardego żołnierza działającego jako pionek kogoś silniejszego (Sidewinder, czyli gorszy Zimowy Żołnierz), jest nawet odpowiednik Czarnej Wdowy w postaci odpowiedzialnej za kwestie bezpieczeństwa Ruth Bat-Seraph (znana z „Unorthodox” Shira Haas) czy latynoski odpowiednik Falcona (Joaquin Torres grany przez Danny’ego Ramireza). Niby są nowe postacie, ale sprawiają wrażenie gorszych zamienników. Nawet antagonista (niejaki Samuel Sterns zwany Liderem) wydaje się kalką kalki, przez co nie sprawia wrażenie poważnego zagrożenia. Do tego jeszcze mamy dylematy związane z wchodzeniem w cudze buty (Sam Wilson) albo wejścia w nową rolę (Ross), tylko nie wybrzmiewają zbyt mocno jak powinny.

Technicznie jest to zrobione poprawnie, bez jakiegoś mocniejszego uderzenia. Z dwoma wyjątkami: atakiem na dwa zbuntowane myśliwce oraz finałowa konfrontacja między Kapitanem Ameryką a Czerwonym Hulkiem. Obie są dobrze nakręcone i dynamicznie zmontowane, dając moment ekscytacji. Jednak to wszystko wywołuje we mnie spore znużenie materiału. O dziwo, jest tutaj o wiele mniej humoru niż zazwyczaj, ale nie zawsze on działa.

Aktorsko jest dla mnie strasznie nierówno. Anthony Mackie w roli Sama Wilsona wypada bardzo porządnie i ma na tyle charyzmy, by trzymać film na własnych barkach. Jednak dla mnie całość kradnie Harrison Ford, zastępujący zmarłego Williama Hurta w roli Thaddeusa Rossa. Niby robi to, co ostatnio – jest ostry, bywa zrzędliwy i jest twardy niczym pięść, konsekwentnie dążąc do celu. Jednocześnie skrywa on pewną (dość przewidywalną) tajemnicę. Za to kompletnie zmarnowano tutaj Giancarlo Esposito, bo jego Sidewinder pojawia się bardzo rzadko i jego dialogi są strasznie słabe. A wydawało się, że będzie kimś o wiele więcej. To samo mógłbym odnieść do Tima Blake’a Nelsona jako głównego antagonisty.

„Nowy wspaniały świat” nie jest ani nowy, ani wspaniały. Szanuję bardziej poważny ton i podejście, ale czuć tutaj silne zmęczenie materiału. Nie sprawdza się to ani jako polityczny thriller, ani jako superbohaterski blockbuster. To tylko przystanek w kolejne do kolejnego, potencjalnie ciekawszego „Thunderbolts”, lecz nic ponadto.

5/10

Radosław Ostrowski

Gladiator II

Ridley Scott od lat straszył, że zrobi drugiego „Gladiatora”. Problem w tym, że postać grana przez Russella Crowe’a zginęła i nie bardzo było pole do pojawienia się. Koncepcje i pomysły zmieniały się na przestrzeni wielu, wielu lat, lecz wszystko zaczęło się materializować pod koniec 2023 roku. Jeszcze bardziej zmroziło mi krew, gdy za scenariusz miał odpowiadać David Scarpa, który współpracował ze Scottem przy m. in. absolutnie fatalnym „Napoleonie”. Entuzjazm w tym momencie zrobił sobie wolne, a ja poszedłem na seans niczym na ścięcie. I co z tego finalnie wyszło?

Akcja toczy się wiele, wiele lat po części pierwszej. Rzym zamiast zmienić się oraz podążać wizją Marka Aureliusza coraz bardziej pogrąża się w korupcji, zgniliźnie, wojnach i degeneracji. Być może dlatego Imperium rządzone jest przez dwóch Cezarów: Pojebusa i Pojebanusa. Ok, te imiona zmyśliłem, tak naprawdę to Geta (Joseph Quinn) i Karakalla (Fred Hechinger). Nic dobrego z tego nie wynika, o czym przekonuje się Hanno (Paul Mescal) z królestwa Numibii w Afryce Północnej. Rzymskie wojska pod wodzą generała Akacjusza (Pedro Pascal) atakują stolicę, masakrując wielu żołnierzy, w tym żonę Hanno. Mężczyzna trafia do niewoli i – ku niczyjemu zaskoczeniu – zostaje gladiatorem, przykuwając uwagę niejakiego Makrynusa (Denzel Washington). Ten handlarz niewolników chce wykorzystać wojownika do swoich planów i pomóc mu w zemście.

Jeśli czytając ten opis nie macie wrażenia lekkiego deja vu, to nie jesteście osamotnieni. Drugi „Gladiator” to w zasadzie… pierwszy „Gladiator”. Niby wpompowano więcej pieniędzy, ale skala wydaje się jakby mniejsza. Sama historia powtarza znajome elementy: walki gladiatorów, polityczny spisek, zemsta za śmierć żony, zdegenerowany oraz zgniły Rzym. Ale najgorsze jest to, że nad tym wszystkim unosi się duch Maksimusa. Jest nawet więcej razy powtarzane niż w pierwszej części, nawet wraca jego zbroja (że po tylu latach nie zardzewiała, to jakiś cud) oraz… ręka głaszcząca zboże. W zasadzie jedyna poważniejsza zmiana dotyczy tutaj wątku politycznego i wszelkie machinacje Makrynusa, którego motywacja w zasadzie pozostaje tajemnicą. Jednak wszystko dzieje się tak chaotycznie, zaś motywacje postaci są tak zmienne (szczególnie Hanno, który okazuje się… Lucjuszem, prawowitym następcą tronu oraz synem Maksimusa), że aż nie chciało mi się wierzyć. I jeszcze ta końcówka w Koloseum, gdzie brakowało tylko słów: Talk to me, Goose! Technicznie niby wszystko wydaje się być w porządku. Scott zbliżający się do 90-tki nadal ma świetne oko i wie, jak zrobić oszałamiający obraz. Sama akcja jest bardzo dynamiczna, aczkolwiek efekty specjalnie potrafią przerazić (walczące małpy i ich otwierające paszczy – o fak). Muzyka odnosi się do poprzednika, ale nie wnosi niczego nowego. Złego słowa nie powiem o kostiumach czy scenografii.

Także aktorsko jest dość nierówno. Paul Mescal w roli Hanno/Lucjusza wypada co najmniej dziwnie. Kiedy walczy i wykazuje się fizycznie wypada bardzo dobrze, jednak dialogi przez niego wypowiadane brzmią niczym zjarał za dużo zioła. Niby ma być Maksimusem 2.0, ale nie ma charyzmy Russella Crowe’a nawet w 1/10. Podobnie zmarnowany jest Pedro Pascal w roli generała, co jest zmęczony wojną i szaleństwem swoich władców oraz (wracająca) Connie Nielsen. Ale całość kradnie absolutnie świetny Denzel Washington wcielający się w Makrynusa. Absolutnie czarujący, diablo inteligentny i cwany manipulator, którego motywacja przez większość czasu pozostaje niejasna. Wielka szkoda, że to nie o nim jest ten film, bo zyskalibyśmy coś ciekawszego.

Jakbym miał podsumować drugiego „Gladiatora” najlepiej pasowałoby zdanie z serialu „Czarnobyl”: not great but not terrible. Spodziewałem się kompletnie nieoglądalnego barachła, a dostałem całkiem niezły blockbuster. Niedorównujący poprzednikowi i zbytnio się do niego odnoszący, przez co potrafi być nudny. Niemniej ma parę momentów, które zapadną w pamięć.

6/10

Radosław Ostrowski

Joker: folie a deux

Pierwszy „Joker” to była jedna z największych niespodzianek roku 2019, który wykorzystał świat kina superbohaterskiego do stworzenia dramatu psychologicznego z fenomenalną kreacją Joaquina Phoenixa. Ponieważ zarobił on kupę kasę (ponad miliard dolców), były naciski na stworzenie ciągu dalszego. I po kilku latach reżyser Todd Phillips uległ, Joaquin Phoenix zgodził się wrócić, co oznaczało materializację kontynuacji. Tym razem miał to być… musical, co wywołało zaciekawienie oraz konsternację. Co ostatecznie z tego wyszło?

Wracamy do Gotham, gdzie Arthur Fleck (Joaquin Phoenix) czeka na proces sądowy za wielokrotne morderstwo, które popełnił jako Joker. Jego adwokat (Catherine Keener) liczy, że zamiast do więzienia trafi do szpitala psychiatrycznego na leczenie. Jednak prokurator Harvey Dent widzi to inaczej. W więzieniu mężczyzna nie jest traktowany zbyt dobrze, cela jest więcej niż ciasna, a strażnicy i współwięźniowie raczej go nie szanują. Wszystko się jednak zmienia, gdy poznaje ją – Harleen Quinzell (Lady Gaga). Wydaje się ona widzieć w nim coś więcej niż reszta, a to mocno zaczyna komplikować życie Flecka.

Drugi „Joker” to dziwna bestia i hybryda, która spolaryzowała wszystkich. Już sam początek w formie klasycznej kreskówki Warnera o Jokerze i jego cieniu pokazuje jedno: będzie równie poważnie jak poprzednio. Nie brakuje odniesień do poprzednika (co jest zrozumiałe – w końcu mamy proces), ale czy jest coś ponadto? Są tutaj wstawki musicalowe. Nie chodzi mi tylko o momenty, gdy Fleck nagle zaczyna śpiewać (podczas oglądania telewizji w więzieniu), ale przede wszystkim te dziejące się niejako w jego głowie. Bardzo kolorowe, ze scenografią niczym z klasycznych musicali oraz znanymi szlagierami. Problem z nimi miałem taki, że one wybijały mnie z filmu i burzyły atmosferę. Phillips bardziej interesuje się zderzeniem między Fleckiem a Jokerem (szczególnie jego odbiorem przez osoby z zewnątrz) oraz jak wpływa to na psychikę bohatera. Reżyser jednak ledwo ślizga się po powierzchni nie wchodząc do głębin, czyniąc „Folie a deux” strasznie przewidywalnym i pozbawionym zaangażowania.

Sytuacji nie jest w stanie uratować nawet porządne aktorstwo. Phoenix jako Fleck odnajduje się jak ryba w wodzie, do tego jeszcze tańcząc i śpiewając, co wychodzi mu zaskakująco lekko. On w zasadzie dźwiga ten film na swoich barkach, po raz kolejny nie zawodząc. Z kolei Gaga jako Quinzell jest dla niewykorzystana w pełni. W partiach śpiewanych oraz na początku filmu potrafi intrygować, jak łatwo obraca sobie naszego bohatera wokół palca. Można domyślić się, że to sprytna manipulantka z obsesją na punkcie Jokera, jednak w drugiej części filmu jej rola ogranicza się do siedzenia na sali i… tyle. Choć drugi plan jest spory, dla mnie najbardziej wybijał się świetny Brendan Gleeson (szorstki strażnik Jackie Sullivan), niezawodna Catherine Keener (mecenas Maryanne Stewart) oraz kradnący scenę Steve Coogan (cyniczny dziennikarz Paddy Meyers).

„Joker 2” nie jest filmem tak złym jak wielu mówi, ale nie jest też tak dobry jak bym chciał. Szanuję Phillipsa za podjęcie ryzykownego miksu gatunkowego oraz szukania nowych środków wyrazu. Nie zawsze ma równe tempo, a parę numerów musicalowych jest zwyczajnie zbędnych, jednak ma w sobie wiele dobrego. Intrygujące kino, nie pozwalające sobie na nudę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Deadpool & Wolverine

Sześć lat – tyle trzeba było czekać na nowego Deadpoola. W międzyczasie studio 20th Century Fox zostało sprzedane Disneyowi, do tego przedłużające się prace nad scenariuszem, zmiana reżysera czy – co nas najbardziej zaskoczyło – powrót Hugh Jackmana do roli Wolverine’a. Ale w końcu Najemnik z Nawijką powrócił, ale czy pod nowym kierownictwem nie stracił ze swojego charakteru i nie ugrzeczniono go?

Jak dobrze pamiętamy pod koniec „dwójki” Wade Wilson (Ryan Reynolds) troszkę namieszał w czasie, by odzyskać swoją kobietę. Porzucił jednak swoją działalność jako superheros, rozstał się z Vanessą i teraz pracuje jako… sprzedawca samochodów. Przeszłość jednak dopada go w najmniej oczekiwanym momencie i zostaje schwytany przez agentów TVA. Szef komórki Paradox (Matthew Macfadyen) prosi Wade’a, by po śmierci Wolverine’a pozostał Istotą Prymarną, inaczej cała linia czasowa tego świata zostanie wymazana. Ale Deadpool nie byłby sobą, gdyby zamierzał dotrzymać tej umowy. Zamiast tego skacze po różnych liniach czasowych, by znaleźć Wolverine’a (Hugh Jackman) godnego zastąpić Wolverine’a z naszego świata. Akurat trafia na lubiącego mocno wypić i nie mającego nic do stracenia wariację wściekłego zabijaki, co mocno miesza w planach Paradoxa.

Tym razem za kamerą stanął Shawn Levy, który pracował już z Ryanem Reynoldsem przy „Uwolnić Guya” i „Projekcie Adam”, zaś z Hugh Jackmanem stworzył „Gigantów ze stali”. Od razu uprzedzę wszystkie obawy – Deadpool nie został utemperowany, nadal klnie jak szewc, rzuca żartami jak szalony, zaś krew leje się gęsto. Także sprytnie wykorzystywane są piosenki („Bye Bye Bye” N’Sync w pierwszej scenie akcji czy okraszone chórem „Like a Prayer” Madonny), co jest przebłyskiem natchnionego umysłu. Po drodze dostajemy masę nieoczywistych cameo (nie powiem wam kto), szpile wrzucane w Foxa, multiwersum, wariacje Deadpooli. Dzieje się tu dużo i pierwszy raz w tej serii poczułem się przytłoczony. A nie wspomniałem o świecie, gdzie znajdują się zapomniane inkarnacje herosów Marvela, gdzie przebywa główna antagonistka, Cassandra (Emma Corrin).

Kiedy mamy zderzenie śmieszka Deadpoola z bardziej poważnym oraz tragicznym Wolverine’m, czuć tutaj ducha klasycznych buddy movie i to jest prawdziwe serce tego tytułu. Chemia między Hugh Jackmanem a Ryanem Reynoldsem dorównuje takim parom jak Mel Gibson/Danny Glover czy Channing Tatum/Jonah Hill. Ale czasem miało się ochotę, by Deadpool się troszkę zamknął. Tutaj wiele żartów nie trafia w cel, czego się kompletnie nie spodziewałem. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie jak bardzo nierówne jest tempo, zaś najbliżsi przyjaciele Deadpoola (o których życie toczy się ta gra) zostają zepchnięci do mało wyrazistego tła. No czuć tutaj lekkie zmęczenie materiału. A i sama antagonistka wydaje się nie być zbyt wyrazistą postacią

Czy to oznacza, że „Deadpool i Wolverine” to film słaby? Z całej serii o tym herosie – tak, ze wszystkich filmów Marvela – nie. Mimo pewnych przestojów i nie zawsze trafionych żartów, film Levy’ego nadal potrafi dostarczyć sporo dobra i potrafi emocjonalnie trafić. Zaskakująco porządne kino, choć zostawia lekki niedosyt.

7,5/10

Radosław Ostrowski